USA 2016
reż. Morten Tyldum
gatunek: sci-fi, przygodowy
W ostatnich kilku latach w Hollywood powstało kilka ambitnych (lub przynajmniej próbujących takimi być) filmów o tematyce około kosmicznej. Mieliśmy więc Grawitację, Marsjanina czy Interstellar. Tym razem zaś otrzymujemy kolejną produkcję w międzygwiezdnym anturażu, lecz przeznaczoną typowo do segmentu rozrywkowego.
Pojazd kosmiczny Avalon wiezie kilka tysięcy poddanych hibernacji Ziemian na odległą o 120 lat podróży planetę, którą mają zasiedlić. Na skutek awarii jeden z pasażerów, Jim (Chris Pratt) budzi się dopiero po 30 latach od wylotu. Nie mogąc ponownie zapaść w sen tuła się po pustym statku, gdzie jedynym towarzyszem jest barman - android Arthur (Michael Sheen). Jim postanawia obudzić jedną z podróżujących, Aurorę (Jennifer Lawrence)...
Po obejrzeniu zwiastuna (który jak większość ostatnio powstających zdradza stanowczo za dużo) postanowiłem udać się na ten film do kina. Zapowiadała się całkiem przyjemna rozrywka z fajnymi, dającymi się lubić aktorami, jakimi niewątpliwie są Pratt i Lawrence (fajny to dla nich dobre określenie, gdyż specjalnie dobrymi bym jednak ich nie nazwał). Do tego kolejny hollywoodzki film europejskiego reżysera, którego cenię za ekranizację Łowców głów jeszcze z norweskich czasów. I pierwsza część filmu,gdzie Jim przemierza statek desperacko próbując stawić czoła samotności jest naprawdę niezła (nie oczekiwałem fajerwerków, ale początek był jak najbardziej solidny). Niestety od czasu, gdy bohater zauważył śpiącą w kapsule Aurorę następuje zwrot o dobre 180 stopni i zamiast pociesznego pseudo sci-fi mamy połączenie melodramatu z komedią romantyczną. Od tego czasu co chwilę zerkałem na zegarek. Do tego trzecia część filmu przybiera barwy filmu katastroficznego noszącego też wciąż sznyt melodramatyczny. Niestety wszystko to zostało wykonane w sposób bardzo,ale to bardzo mdły, drętwy i dość nudny.
Nie oczekiwałem od tego filmu uwypuklania problemów, jakie niosą podróże w kosmosie, czy jakichś większych rozważań na temat cywilizacji, ale nie lubię, gdy w filmach, które chcą się nazywać naukowymi wciąż robi się z widza głupka. Niestety opisywany film nie jest science fiction, a co najwyżej stupid fiction. Jedyne co naprawdę dobrze wychodzi, to trójka głównych aktorów, chociaż show kradnie drugoplanowa rola Sheena, który jest doskonały w roli robota. Pratt i Lawrence pasują do siebie w filmie, bije od nich pewna chemia, co jest na plus, jednak zauważyłem, że zostali tutaj wrzuceni tylko po to, by pokazywać swoje wyrobione sylwetki. Okej, jednak mam do tego zastrzeżenie - jeśli autorzy zmusili nas do oglądania nagiego dupska Pratta, mogliby zasadą parytetu postąpić to samo z Lawrence. Ja osobiście jestem zawiedziony, jednak myślę, że jako film do szybkiego obejrzenia i równie szybkiego zapomnienia części osób może przypaść do gustu.