sobota, 31 grudnia 2016

Przebudzeni

Pasażerowie (Passengers)
USA 2016
reż. Morten Tyldum
gatunek: sci-fi, przygodowy

W ostatnich kilku latach w Hollywood powstało kilka ambitnych (lub przynajmniej próbujących takimi być) filmów o tematyce około kosmicznej.  Mieliśmy więc Grawitację, Marsjanina czy Interstellar. Tym razem zaś otrzymujemy kolejną produkcję w międzygwiezdnym anturażu, lecz przeznaczoną typowo do segmentu rozrywkowego. 


Pojazd kosmiczny Avalon wiezie kilka tysięcy poddanych hibernacji Ziemian na odległą o 120 lat podróży planetę, którą mają zasiedlić. Na skutek awarii jeden z pasażerów, Jim (Chris Pratt) budzi się dopiero po 30 latach od wylotu. Nie mogąc ponownie zapaść w sen tuła się po pustym statku, gdzie jedynym towarzyszem jest barman - android Arthur (Michael Sheen). Jim postanawia obudzić jedną z podróżujących, Aurorę (Jennifer Lawrence)...


Po obejrzeniu zwiastuna (który jak większość ostatnio powstających zdradza stanowczo za dużo) postanowiłem udać się na ten film do kina. Zapowiadała się całkiem przyjemna rozrywka z fajnymi, dającymi się lubić aktorami, jakimi niewątpliwie są Pratt i Lawrence (fajny to dla nich dobre określenie, gdyż specjalnie dobrymi bym jednak ich nie nazwał). Do tego kolejny hollywoodzki film europejskiego reżysera, którego cenię za ekranizację Łowców głów jeszcze z norweskich czasów. I pierwsza część filmu,gdzie Jim przemierza statek desperacko próbując stawić czoła samotności jest naprawdę niezła (nie oczekiwałem fajerwerków, ale początek był jak najbardziej solidny). Niestety od czasu, gdy bohater zauważył śpiącą w kapsule Aurorę następuje zwrot o dobre 180 stopni i zamiast pociesznego pseudo sci-fi mamy połączenie melodramatu z komedią romantyczną. Od tego czasu co chwilę zerkałem na zegarek. Do tego trzecia część filmu przybiera barwy filmu katastroficznego noszącego też wciąż sznyt melodramatyczny. Niestety wszystko to zostało wykonane w sposób bardzo,ale to bardzo mdły, drętwy i dość nudny. 
Nie oczekiwałem od tego filmu uwypuklania problemów, jakie niosą podróże w kosmosie, czy jakichś większych rozważań na temat cywilizacji, ale nie lubię, gdy w filmach, które chcą się nazywać naukowymi wciąż robi się z widza głupka. Niestety opisywany film nie jest science fiction, a co najwyżej stupid fiction. Jedyne co naprawdę dobrze wychodzi, to trójka głównych aktorów, chociaż show kradnie drugoplanowa rola Sheena, który jest doskonały w roli robota. Pratt i Lawrence pasują do siebie w filmie, bije od nich pewna chemia, co jest na plus, jednak zauważyłem, że zostali tutaj wrzuceni tylko po to, by pokazywać swoje wyrobione sylwetki. Okej, jednak mam do tego zastrzeżenie - jeśli autorzy zmusili nas do oglądania nagiego dupska Pratta, mogliby zasadą parytetu postąpić to samo z Lawrence. Ja osobiście jestem zawiedziony, jednak myślę, że jako film do szybkiego obejrzenia i równie szybkiego zapomnienia części osób może przypaść do gustu.




piątek, 30 grudnia 2016

Ranking Tygodnia 93

Z dość poważnym opóźnieniem (na szczęście nie przekraczającym siedmiu dni) na blogu ląduje kolejne tygodniowe zestawienie filmów.













Morderczynie

Widmo (Les Diaboliques)
Francja 1955
reż. Henri-Georges Clouzot
gatunek: thriller, kryminał


Tym razem za pomocą tego filmu Henriego-Georgesa Clouzota (porównywanego często do samego Alfreda Hitchcocka) cofnąłem się o ponad sześćdziesiąt lat, by obejrzeć jeden z bardziej znanych klasycznych francuskich produkcji. Film ten swego czasu wzbudzał spory zachwyt, doczekując się kilku remake'ów (w tym produkcję hollywoodzką z Sharon Stone i Isabelle Adjani). 


Despotyczny Michel Delasalle (Paul Meurisse) jest dyrektorem szkoły, która jest własnością jego chorowitej żony, Christiny (Véra Clouzot). Mężczyzna znęca się i poniża publiczne małżonkę, jest niemiły dla pracowników i uczniów. Posiada też nieskrywaną kochankę, Nicolę (Simone Signoret). Gdy Michel rzuca tą ostatnią, ta przekonuje Christinę do zamordowania sadysty...


Mimo ponad sześćdziesięciu lat na karku film ten naprawdę nie zestarzał się zbyt bardzo. Oczywiście trochę niedzisiejsza technika kręcenia czy czarno-biała taśma zdradza mocno posuniętą w czasie produkcję jednak warstwa fabularna i aktorska do dzisiaj budzi podziw. Filmowa intryga i zwroty akcji robią wrażenie po dziś dzień i naprawdę ogląda się to emocjonująco. Żeby nie zdradzać za dużo napiszę tylko, że jest to jedna z lepiej zrealizowanych thrillerowych fabuł jakie widziałem w ogóle. Biorąc pod uwagę fakt, że film ma ponad sześć dekad to naprawdę spore osiągnięcie. 
Wydaje mi się, że o tym filmie nie warto dużo pisać, warto jednak go obejrzeć. Każde kolejne słowo zdradzające cokolwiek więcej może zepsuć odbiór, a ten zaręczam - powinien być jak najbardziej satysfakcjonujący. Polecam każdemu, nie tylko fanom starych filmów.




czwartek, 29 grudnia 2016

Zakręcony

Zawrót głowy (Vertigo)
USA 1958
reż. Alfred Hitchcock
gatunek: thriller, melodramat

Kontynuuję swoją przygodę z filmami Alfreda Hitchcocka. Jako że mistrz jest (czy też był) reżyserem aż 68 produkcji jest z czego wybierać, a obejrzenie całości jest dziś chyba misją niemal niemożliwą. Tym razem postanowiłem cofnąć się do lat 50. ubiegłego wieku i obejrzeć jeden z bardziej znanych filmów Brytyjczyka.


Po wypadku na służbie policjant John Ferguson (James Stewart) rehabilituje się na rencie. Jednak na prośbę przyjaciela (Tom Helmore) postanawia jako prywatny detektyw śledzić jego żonę, Madeleine (Kim Novak), w której się zakochuje...


O dziełach wielkich mistrzów (nie ważne, czy chodzi tu o film, literaturę, malarstwo, rzeźbę czy cokolwiek innego) przeważnie można mówić, jak o zmarłym, czyli albo dobrze albo wcale. Klasyczni autorzy ze swoimi klasycznymi dziełami po prostu w opinii wielu zasługują tylko i wyłącznie na szacunek za to, co zrobili. Niestety nawet, gdy ich dzieła w epoce, gdy powstały były na naprawdę wysokim ówczesnym poziomie to upływ czasu niejednokrotnie wpływał na ich późniejsze postrzeganie. Tak właśnie wydaje mi się, że jest z tym filmem. Przed niemal 60. laty, gdy powstawał musiał robić wrażenie pięknym obrazem wykonanym w technikolorze, innowacjami w wykonaniu (zmiany ogniskowej obiektywu w niektórych kluczowych scenach) czy zatrudnieniu wielkich gwiazd ówczesnego kina (o których niestety dzisiaj mało kto już pamięta). Niestety technika i sposób gry aktorskiej poszły do przodu, aktorstwo także zdążyło się zmienić. Jednak nie warstwa techniczna czy aktorska jest dla mnie zawodem - najbardziej zawiodłem się tutaj na intrydze, która gdyby została inaczej przedstawiona mogłaby być uznana za całkiem dobrą - jednak wytłumaczenie motywu głównego twistu fabularnego mniej więcej w połowie filmu spuszcza z całości powietrze tak, że cała historia do końca pozostaje już flakiem. To dla mnie niedopuszczalne, że uważany za mistrza suspensu autor zepsuł fabularną intrygę tak szybko i tak boleśnie.
Nie jest to jednak film zły - nie licząc niektórych scen wygląda dobrze do dzisiaj (czego nie można powiedzieć o zdecydowanej większości dzieł z tamtych lat), Kim Novak wygląda świetnie, a intryga jest naprawdę ciekawa (chociaż kompletnie spieprzona przez twórców jeśli chodzi o jej tłumaczenie). Myślę, że mimo wielu zastrzeżeń, jakie mam do tego filmu mogę go jednak polecić - klasyczny film klasycznego mistrza, to zawsze jest w cenie. 


Fala

Nasza klasa (Klass)
Estonia 2007
reż. Ilmar Raag
gatunek: dramat


Co jakiś czas do sal kinowych w przeróżnych krajach świata wchodzą filmy obrazujące przemoc szkolną i falę wywoływaną przez szkolnych gnębicieli. Jakiś czas temu opisywałem holenderski film Spijt!, teraz zaś przyszedł czas na inspirowaną prawdziwymi zdarzeniami historię z Estonii.


Historia opowiada o życiu pewnej estońskiej klasy w szkole średniej. Głównymi bohaterami są tutaj nieporadny, apatyczny i zamknięty w sobie Joosep (Pärt Uusberg), który jest ofiarą prześladowań ze strony całej klasy, którą do przemocy podżega jej przywódca, Anders (Lauri Pedaja). Po stronie regularnie bitego Joosepa postanawia stanąć Kaspar (Vallo Kirs)...


Cóż, przytaczany na początku tekstu holenderski film traktujący o dość tożsamym problemie po seansie tej estońskiej produkcji wyda się tylko niewinnymi zabawami nastolatków. Raag w swoim filmie przedstawia nam nakręcającą się z każdą sceną brutalną spiralą przemocy wobec Joosepa, i choć po pokazaniu w jego domu w jednych z pierwszych scen filmu broni palnej zaczynamy podejrzewać, jak wszystko się skończy to nie można oderwać się od ekranu.
Szokujące wrażenie robi cała upiorna klasa, która ślepo podążą podżegającemu do nienawiści wobec nieprzystosowanego do życia w społeczeństwie kolegi. Na każdym etapie edukacji szkolnej, od podstawówki po studia magisterskie można się było natknąć na przeróżnych liderów, a w czasach gimnazjum na osoby szykanowane przez innych jednak nic z tego, co pamiętam nie można porównać nawet w procencie do tego, co spotyka Joosepa. Równie duże pretensje, co do głupiej młodzieży można mieć do ślepej na problem kadrze nauczycielskiej. Nie dostrzegają oni wciąż problemu, choć chłopak ciągle jest bity (i to w klasie), okradany czy rozbierany. Naprawdę tacy nauczyciele nie nadają się nawet na woźnych w przedszkolu.
Film, jak widać wyraźnie jest produkcją niskobudżetową, nakręconą przy pomocy nieprofesjonalnych aktorów (ciężko zresztą o tych kierunkowo wykształconych w ich wieku), jednak zagrany całkiem dobrze. Raczej nie polecam go osobom o słabych nerwach, ale dla wszystkich innych może być to dobra produkcja ku przestrodze. Bo jeśli nawet już samemu się nie chodzi do szkoły, to kiedyś można przecież wysłać tam swoje dzieci - kto wie, czy i na nie nie będzie czekał jakichś polski odpowiednik Andersa z ekipą...







środa, 28 grudnia 2016

Zmierzch westernu

Tombstone
USA 1993
reż. Kevin Jarre, George P. Cosmatos
gatunek: western 

Typowo amerykański gatunek filmowy, jakim jest western swoją złotą erę przeżywał w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, zaś z upływem każdej kolejnej dekady XX stulecia coraz bardziej pogrążał się w bylejakości. Lata 90. to zaś upadek tego gatunku, który w tej dekadzie był reprezentowany z dobrej strony w Bez przebaczenia, powstałego jeszcze w 1990 roku Tańczącego z wilkami czy opisywany właśnie film.


Znany na całym Dzikim Zachodzie stróż prawa Wyatt Earp (Kurt Russell) wraz z braćmi Virgilem (Sam Elliott) i Morganem (Bill Paxton) przybywają do tytułowego miasteczka Tombstone, by w końcu się ustatkować i żyć w spokoju. Jednak grasująca w okolicy banda tzw. Kowbojów pod przywództwem Johnny'ego Ringo (Michael Biehn) wystawia ten spokój na próbę. Wkrótce bracia wraz z przyjacielem Dockiem Holliday'em (Val Kilmer) sięgają po broń w obronie praworządności miasteczka...


Wiele westernowych opowieści to po prostu dobrze oglądające się opowieści wyssane z palca, jednak akurat postać Wyatta Earpa i jego historia to wydarzenia autentyczne. A trzeba przyznać, że całkiem inaczej patrzy się na prawdziwe wydarzenia, niż na opowieści wymyślone przez wyobraźnię scenarzystów. 
W filmie przenosimy się i dość dobrze poznajemy miasteczko Tombstone, które było przez pewien krótki okres lat 80. XIX wieku bardzo modne na Dzikim Zachodzie i słynęło z możliwości szybkiego zarobku. To właśnie tutaj przybywają w jednej z pierwszej scen bracia Earp z legendarnym szeryfem Wyattem na czele, którego dobrze sportretował Kurt Russell. Jednak aktor ten nawet nie wiem jak by się musiał starać, żeby przebić tutaj drugoplanową postać hazardzisty i pijaka, chorego na gruźlicę Docka Holliday'a, w którego wcielił się w jednej z lepszych ról życia Val Kilmer kradnąc całe show. Nie sposób nie polubić tej postaci.
Mamy w filmie kilka ikonicznych kadrów, które kojarzą się z gatunkiem, jak choćby przejażdżkę rewolwerowców przy zachodzącym słońcu (wygląda to oczywiście pięknie), jednak całość w dużej mierze odbiega od tego, co oczekuje się po klasycznym westernie. Dużo tutaj scen naprawdę niewesteronwych, jednak jak na erę zmierzchu gatunku jest i tak dobrze. Jeszcze lepiej, że po ponad dwóch dekadach od filmu western zaczyna się wreszcie powoli odradzać. A Tombstone jak najbardziej warto obejrzeć.




Porwana

A-jeo-ssi
Korea Południowa 2010
reż. Jeong-beom Lee
gatunek: dramat, akcja

Po krótkiej okołoświątecznej przerwie czas wracać do prowadzenia bloga. Przez ten tydzień nazbierało się trochę filmowych zaległości, które trzeba w kilku słowach opisać. Kontynuując podróż po bezdrożach światowego kina natknąłem się na wysoko oceniany koreański film (średnia 7,7/10 na filmwebie przy ponad 6000 ocen) i postanowiłem się z nim skonfrontować.



Tańcząca w klubie matka So-mi (Sae-ron Kim) okrada gangsterów. Ci chcąc odzyskać swoją własność porywają kobietę i jej córkę. Tą pierwszą szybko zabijają i wycinają jej organy na sprzedaż. Natomiast dziecka zaczyna szukać jej sąsiad, prowadzący lombard Tae-sik (Bin Won). Przestępcy nie zdają sobie sprawy, że mężczyzna wcześniej był rządowym agentem do zadań specjalnych...


Jeśli miałbym oceniać ten film tylko pod kontem realizacji scen walki to produkcji należałaby się niemal maksymalna nota. Momenty, gdy siła argumentów jest zastępowana przez argumenty siły naprawdę zostały stworzone pierwszorzędnie i wielu hollywoodzkich mistrzów może do dzisiaj patrzeć z zazdrością na to, co dzieje się na ekranie. Także główna postać aktorska, czyli Bin Won wnosi dużo plusów dodatnich do całości. Szkoda, że był to ostatni film w karierze aktora, który raczej nie planuje już powrotu przed kamerę.
Niestety świetne walki i dobry aktor wiodący nie przykryją niedostatków, których jest w tym filmie niestety dość dużo. Na pewno trzeba do nich zaliczyć sztampową fabułę, której oklepane schematy widzieliśmy na ekranie wielokrotnie. Równie sztampowe są postaci, zarówno głównego bohatera, jak i jego adwersarzy czy dziewczynki, którą chce uratować. Między nim, a małą nie ma moim zdaniem potrzebnej tutaj chemii, do Leona i Matyldy z Leona Zawodowca brakuje im tyle, ile mnie do Seulu. Także patrząc na oceny oczekiwałem czegoś lepszego i trochę się zawiodłem. Nie jest to na pewno film zły i bez bólu można go oglądać czerpiąc dość dużą satysfakcję niektórymi scenami, jednak jako całość prezentuje się co najwyżej nieźle.


środa, 21 grudnia 2016

Miasteczko w bezczasie

Ederly
Polska 2015
reż. Piotr Dumała
gatunek: surrealistyczny

Na ostatni film przed świętami wybrałem się do kina na film, który był wyświetlany na festiwalu rodzimych filmów w Gdyni w sekcji produkcji eksperymentalnych. Także już przed seansem oczekiwałem czegoś innego, niż większość rzeczy jakie widziałem.


Do miasteczka Ederly przybywa konserwator zabytków Słow (Mariusz Bonaszewski), który ma wykonać renowację figury w miejscowym kościele. Zatrzymuje się na noc u pewnej rodziny, gdzie starsza kobieta (Helena Norowicz) i jej syn (Piotr Skiba) biorą go za dawno zaginionego syna i brata. Gdy Słowowi nie udaje się wyjaśnić, że zaszła pomyłka, po nocy spędzonej w domu udaje się do miejscowego księdza (Wiesław Cichy)...


Film Dumały dzieje się w nieokreślonym miejscu i czasie. W sumie pojęcie czasu w Ederly ciężko jest stwierdzić. Mimo że bohaterowie korzystają z komórek i telewizorów to korzystają też ze służby (dobra rola Aleksandry Popławskiej), posługują się świecami, a niektóre przedmioty są żywcem wyjęte sprzed ponad pół wieku. Wrażenie, że Ederly wprost jest zawieszone w bezczasie potęguje percepcja w jego postrzeganiu poszczególnych bohaterów - dla księdza bohater przebywa w miasteczku już pół roku, zaś dla mieszkańców domu zjawił się on dopiero dwa dni wcześniej. Nie da się tego pojąć i trzeba po prostu zaakceptować to tajemnicze miejsce jakim jest. 
Służy filmowi nakręcenie go w czarno-białej tonacji. Nadaje to obrazowi klimatu i specyfiki enigmatycznego filmu - w kolorze byłoby o to ciężej. Także na plus trzeba zaliczyć reżyserowi to, że w większej mierze skorzystał z aktorów nie kojarzonych z ekranów (a nawet gdy pojawia się znany przecież dość dobrze i przeważnie charakterystyczny Janusz Chabior to wygląda on trochę inaczej niż zazwyczaj).  Aktorzy stanęli na wysokości zadania kreując swe role bardzo dobrze. 
I chociaż niemal całość poczynań Słowa, który konformistycznie próbuje przystosować się do narzucanych mu przez mieszkańców Ederly ról ogląda się nieźle, to moim zdaniem szwankuje w filmie zakończenie. Oczekiwałem jednak czegoś innego. Jednak i bez tego jest to film, który z czystym sumieniem można obejrzeć, jest to całkiem innego niż oferuje nam obecnie polskie kino głównego nurtu.




wtorek, 20 grudnia 2016

Just Five: Pojedynki

W dzisiejszej notce z cyklu Just Five zamierzam pochylić się nad tym, co jest solą wielu filmów różnych gatunków, czyli nad pojedynkami. Ciężko jest sobie wyobrazić dobry western, film przygodowy czy też fantasy, który nie jest zakończony jakimś dobrze zrealizowanym, trzymającym w napięciu starciem bohaterów (czasem też takie pojedynki toczą się w innej części filmu, ale wiadomo, że najważniejsze są te ostatnie). Także dzisiaj pięć wybranych przeze mnie pojedynków, które zapadły w mi pamięć. Dorzucam filmy ze scenami, które mogą być spojlerami dla tych, którzy nie widzieli wcześniej danej produkcji.


Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Harmonijka vs Frank


Chyba każdy szanujący się western posiada co najmniej przyzwoitą scenę pojedynku. Wszak pojedynek jest wpisany w ten gatunek. W filmie Leone dwie sceny zapadają w pamięć na długo - otwierająca sekwencja, w której bandyci oczekują na pociąg, oraz właśnie finalna scena pojedynku głównego bohatera z głównym złym. Jest tu wszystko, co sprawia, że nie można oderwać wzorku od ekranu - dramaturgia, wyjaśnienie genezy postaci oraz elektryzująca muzyka Ennio Morricone. Mogę oglądać bez końca.

Potop Kmicic vs Wołodyjowski


Najbardziej znany pojedynek w historii polskiego kina, a być może i literatury (chociaż w sadze Sapkowskiego też zdarzały się dobre walki, jednak chyba nie aż tak znaczące i ikoniczne). Dwaj bohaterowie (jeden oczywiście reprezentujący dobro i szlachetność, drugi zło i warcholstwo) stają naprzeciw siebie na udeptanej ziemi w strugach deszczu. Klasyka!

Wejście smoka Lee vs Han


Kto chociaż raz nie oglądał tego filmu z Brucem Lee? Produkcja ta dawno już stała się legendarna i zyskała status filmu kultowego. Większość filmów to mniej lub bardziej efektowne walki, którym wszystkie Mortal Kombat mogą czyścić buty, Jednak najbardziej emocjonuje finałowe starcie. Po latach wciąż robi kolosalne wrażenie!

Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia Aragorn vs Lurtz 


Trylogia Pierścienia aż roi się od pojedynków, które z jakiegoś powodu można zapamiętać. Ja zamiast pojedynku Sarumana z Gandalfem na lagi, czy Nazgula z Eowyną postanowiłem postawić na potyczkę Aragorna z niewystępującą u Tolkiena postacią monstrualnego Uruk-hai Lurtza. Jest dość krótko, ale intensywnie i z efektownym zakończeniem. Poezja brutalności.

Wróg u bram - Zajcew vs König


Kto mówił, że pojedynki zawsze muszą być rozgrywane twarzą w twarz? We Wrogu u bram zmierzli się dwaj snajperzy, który nie zbliżyli się nigdy na zbyt bliską względem siebie odległość. Ich pojedynek w oblężonym Stalingradzie to główna oś fabuły. Naprawdę warto przeżyć go wraz z bohaterami.


Dobra cichodajka

Samarytanka (Samaria)
Korea Południowa 2004
reż. Ki-duk Kim
gatunek: dramat

Kontynuuje filmową podróż szlakiem ponoć najbardziej znanego na naszym kontynencie koreańskiego reżysera - Ki-duk Kima. Po świetnym Wiosna, lata, jesień, zima...i wiosna i średnim Łuku natrafiłem na ten właśnie film.


Dwie nastolatki Jae-yeong (Yeo-reum Han) i Yeo-jin (Ji-min Kwak) zbierają pieniądze na wyjazd do Europy parając się prostytucją. Yeo-jin poszukuje klientów, a Jae-yeong się z nimi spotyka. Jednak podczas jednej ze schadzek dochodzi do nalotu policji na motel. który skutkuje wyskoczeniem dziewczyny przez okno i jej późniejszą śmiercią. Yeo-jin postanawia oddać wszystkim klientom zmarłej koleżanki zapłacone przez nich pieniądze, a przy okazji przespać się z nimi. Traf chce, że przy okazji jednego ze spotkań dziewczynę nakrywa religijny ojciec, policjant Yeong-ki (Eol Lee)...


Wydaje mi się, że Ki-duk Kim zbyt często błąka się po bezdrożach kina i często nie mam już ochoty błąkać się po nich wraz z nim. Choć udało mi się stworzyć jedno ponadczasowe dzieło, to niestety jego pozostałe produkcje są zmanierowane, na siłę artystyczne i często pozbawione zwykłego sensu. W opisywanym filmie nijak nie mogę zrozumieć motywacji tytułowej samarytanki, która po śmierci przyjaciółki nie tylko zaczyna dawać za darmo, ale i oddaje dziwkarzom pieniądze, które zarobiła jej koleżanka. Zupełny brak logiki. Także apatyczna osoba jej ojca, który mimo że nie jest bohaterem Chan-wook Parka i nie chwyta za młotek, by wyrażać nim swą zemstę, to jednak zachowuje się niemal, jak żywcem przeniesiony z Trylogii zemsty. Niestety jego postać jest irytująca jeszcze bardziej niż jego filmowa córka. Także niemrawe tempo fabularne, które czasem może być plusem, tutaj nie sprawdza się zbyt dobrze, a o całej intrydze zapewne zapomni się kilka dni po seansie. Niestety chyba najlepiej wypada w tym filmie dobra, jak zawsze u tego twórcy warstwa muzyczna. Jednak to o wiele za mało, by uznać,że ten film jest chociaż niezły.






poniedziałek, 19 grudnia 2016

W gnieździe żmij

Zawieście czerwone latarnie (Da hong deng long gao gao gua) 
Chiny, Hongkong, Tajwan 1991
reż. Yimou Zhang
gatunek: dramat

Jedną z rzeczy, za które naprawdę kocham kino, szczególnie to, z orientalnych dla nas stron świata jest to, że dzięki niemu możemy wyedukować się na temat przeróżnych kultur przemierzając dziesiątki (jeśli nie setki) lat i tysiące kilometrów nie ruszając się z własnego pokoju lub sali kinowej. Tym razem poszerzając dzięki filmowi wiedzę o świecie natrafiłem na naprawdę dobrą chińską produkcję.


Chiny lat 20. ubiegłego wieku. Po śmierci ojca 19. letnia Song Lian (Li Gong) nie mając perspektyw na kontynuowanie studiów decyduje się poślubić znacznie od siebie starszego lokalnego bogacza ze starożytnego rodu. Przybywa do jego zamku, by zamieszkać samotnie w jednej z jego części. Na miejscu zastaje pozostałe trzy pozostałe żony bogacza (Cuifen Cao, Saifei He, Jin Shuyuan). Między odciętymi od świata zewnętrznego wciąż trwa rywalizacja o względy męża i idący za tym status na zamku.


Film Yimou Zhanga znanego przede wszystkim z filmów o innej tematyce i ciężarze gatunkowym (Hero, Dom latających sztyletów) jest istotną perełką, którą powinien obejrzeć i docenić każdy koneser kinematografii. Wysublimowana opowieść o życiu konkubin w złotej klatce to artystycznie jeden z lepiej udanych filmów, jakie widziałem w ostatnim czasie. Historia skoszarowanych kobiet, które zabiegają o swojego męża, który każdego wieczora decyduje się zostać u jednej z nich na noc, co ogłaszane zostaje poprzez zapalenie tytułowych czerwonych latarni przed domem szczęśliwej wybranki zachwyca bogactwem detali i sposobem przedstawienia. Film ewidentnie sponsorowany jest przez kolor czerwony: od istotnych dla życia w zamku latarni, po stroje niemal wszystko tutaj jest utrzymane w różnych odcieniach szkarłatu. Całość obserwujemy poprzez statyczną kamerę, która nie śledzi bohaterów, tylko od czasu do czasu zmieniając swe położenie, by w kolejnym ujęciu znów zastygnąć w bezruchu. W wypadku tego filmu to bardzo dobre rozwiązanie dodające filmowi klimatu. Produkcja ta może być odczytywana zarówno jako rozliczenie ze smutnym losem kobiet w Chinach (zarówno w czasach dawnych, jak i bardziej współcześnie), jak i całej izolacyjnych i restrykcyjnych rządów w państwie, jeśli próbowalibyśmy rozszyfrować ten film w szerszym aspekcie. Jednak jakkolwiek by się spoglądało na to dzieł Zhanga jest to wspaniały obraz tradycyjnego chińskiego domu bogacza i pokazanie niedoli jego mieszkanek. Film dla przeciętnego widza trudny w odbiorze, z wolno płynącą fabułą i bez fajerwerków, jednak przy tym piękny i mądry., posiadający bardzo dobrą muzykę i potrafiący zachwycić egzotycznymi obyczajami. Jak najbardziej warto znać.








Tu miał być tytuł, ale szkoda mi nad nim myśleć w wypadku tego filmu

Planeta Singli
Polska 2016
reż. Mitja Okorn
gatunek: komedia romantyczna

Jeśli jest coś, czego naprawdę zasadniczo nie lubię w kinie to jest to gatunek zwany komedia romantyczna. Z komedią romantyczną jest trochę jak ze świnką morską - ani ona świnka, ani morska. A niestety jest coś jeszcze gorszego niż sama komedia romantyczna - tym czymś jest polska komedia romantyczna. Jednak od czasu do czasu, a okres przedświąteczny to dobra pora na to, nawet i ja jestem skłonny obejrzeć coś tego pokracznego gatunku. Wybór padł tym razem na dobrze ocenianą Planetę Singli.


Prowadzący popularne show telewizyjne Tomek (Maciej Stuhr) poznaje w barze wystawioną przez faceta Anię (Agnieszka Więdłocha). Jakiś czas później posługując się pewnym szantażem proponuje jej, by ta spotykała się z poznanymi przez internet mężczyznami, opisując mu później przebieg spotkań, które w przerobionej wersji wykorzystałby on w programie. Równolegle śledzimy losy małżeństwa koleżanki Ani, Oli (Weronika Książkiewicz) i jej męża - dyrektora szkoły, w której uczy Ania, Bogdana (Tomasz Karolak)...


Z każdą kolejną sceną przekonywałem się coraz bardziej, że film ten to tylko pełna product placementu komercyjna wydmuszka jakimś cudem potrafiąca w swoim czasie zgromadzić w okresie walentynkowym solidną rzeszę ludzi przed ekranem kin (a co gorsza, od czasu do czasu w tygodnie posuchy przypominaną w multipleksach do dziś). Dziwię się naprawdę wysokim ocenom, jakie zgromadziła ta kulawa produkcja. Ze zgrozą odnotowuję, że moi znajomi ocenili średnio w dziesięciostopniowej skali film Okorna i tabunu scenarzystów na osiem. Masakra.
Począwszy od tragicznej, oklepanej na wszystkie możliwe sposoby fabuły głównego wątku (i pobocznego), po nieciekawe postaci, które w dodatku są słabo zagrane (chyba tylko dobrze aktorsko wypadł Stuhr). Dodać do tego kolejną, niepasującą do krajowych realiów fabułę obsadzoną w świecie bogatych i pięknych (i Karolaka) ludzi, gdzie każdy nawet żyjąc z pensji ok 2000 brutto mieszka w mini penthousie... Naprawdę większą przyjemność można czerpać z oglądania gejowskiego porno, niż męcząc się przy tym czymś. Nie wiem jak ludzie wytrzymywali jakieś dwie i pół godziny (po dodaniu reklam) w kinie. Ja oglądałem ten film stopniowo, przez cztery dni, bo za jednym razem byłaby to dawka śmiertelna. Po nocach będą śniły mi się aktorskie popisy Karolaka i obsadzany masowo w każdy  polskim filmie od kilku lat Piotr Głowacki. Nie, nie i nie. Po stokroć nie. Nie rozumiem ludzi, którym się to podobało. 





niedziela, 18 grudnia 2016

Ranking Tygodnia 92

A oto ranking filmów za ten tydzień. Może trochę kontrowersyjny, ale skoro subiektywnie to subiektywnie.












Gangsterska opowieść

Dawno temu w Ameryce (Once Upon a Time in America)
USA, Włochy 1984
reż. Sergio Leone
gatunek: dramat, gangsterski 


Serio Leone mimo że nie nakręcił zbyt wielu filmów jest według mnie jednym z lepszych reżyserów XX wieku. Chociaż do tej pory widziałem tylko cztery z nich (ten jest piąty), a początkowych włoskojęzycznych dzieł tego twórcy praktycznie nie da się obecnie zobaczyć to film uznawany za jego magnum opus czekał na to, aż go zobaczę aż do teraz. 


Poznajemy losy życia Żyda o pseudonimie Noodles (Robert De Niro i Scott Schutzman Tiler), który w biednej nowojorskiej dzielnicy wraz z przyjaciółmi, w tym Maxem (James Woods i Rusty Jacobs) założył dobrze prosperujący interes czasów prohibicji. 


Chociaż mamy do czynienia z monumentalnym (czy wręcz epickim) niemal czterogodzinnym dziełem, jakich teraz pod względem metrażu ze świecą szukać, to jednak ciężko w kilku zdaniach opisać sensownie o czym jest ten film. Mamy tu do czynienia z rozłożoną w czasie historią życia człowieka, który poprzez przestępczość wyrywa się z biedy, a później przez nią musi ukrywać się przez ponad trzy dekady. Jest to też historia pewnej trudnej przyjaźni, kilku miłości (też tych płatnych, jak i wymuszonych) i porachunków gangsterskich. Leone w swym filmie mając do dyspozycji bardzo wiele czasu zamieścił bardzo wiele schematów z różnych dzieł gangsterskich z wcześniejszych czasów dodając do tego wzorowanie się na powieści, której film jest adaptacją. Niestety same postaci są nieco sztuczne, mało ludzkie, ciężko jest do nich czuć sympatię - nawet żaden z głównych bohaterów nie wydał mi się kimś, komu będę kibicował, czy będzie mi zależało na jego losie. O wiele lepiej też wypadają sceny z młodości bohaterów. Tam wyczuć można najbardziej klimat opowieści, wtedy też chyba poczynania bohaterów interesują najbardziej. W sumie dla mnie najlepszym bohaterem całości jest samo miasto - to, w jaki sposób funkcjonuje ulica, jak rozwija się metropolia - urzekł mnie klimat miasta z wczesnych czasów - Leone i jego ludzie świetnie oddali atmosferę początków ubiegłego stulecia. To, co także wymaga pochwały to z pewnością obłędna ścieżka dźwiękowa stworzona przez Ennio Morricone. Motyw przewodni zapadnie w pamięć na bardzo długo. Niestety jednak miałem też problem z długim formatem całości - akcja w filmie się wlecze, całość jest skromna w tekst i powolna, z narracyjnym tempem podobnym do tego, który można było zobaczyć w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, tym razem jest jednak o godzinę dłużej - czasem jest to niezbędne do utrzymania odpowiedniego klimatu i stylistyki, jednak tym w wielu miejscach widz zmuszony jest się męczyć. Dlatego doceniając wiele aspektów tego wyjątkowego obrazu jednak dalej uważam, że to westernowe dzieła Leone były tymi lepszymi. Choć raz w życiu i opisywany właśnie monumentalny film wypada obejrzeć. W dalszym ciągu jako całość to jedno z tych dzieł aspirujących do miana filmu kompletnego. 





sobota, 17 grudnia 2016

Małe życie

Paterson
Francja, Niemcy, USA 2016
reż. Jim Jarmusch
gatunek: dramat, komedia

Jim Jarmusch to jeden z tych twórców kina, z którym nie wiadomo zbytnio dlaczego nie miałem jeszcze kontaktu. Chociaż jako uznawany za jednego z najciekawszych autorów amerykańskiej sceny niezależnych filmowców powinien być mi bardzo znany, to w sumie oprócz faktu, że mam zaznaczone 'do obejrzenia' niemal wszystkie jego filmy lista obejrzanych wynosiła wciąż zero. Więc z radością wybrałem się na przedpremierowy pokaz specjalny jego najnowszego dzieła.


W tytułowym mieście Paterson mieszka tytułowy bohater Paterson (Adam Driver) wraz ze swą ukochaną Laurą (Golshifteh Farahani) oraz psem. Wytrzymujący z ekscentryczną ukochaną mężczyzna prowadzi rutynowe życie, w wolnej chwili tworząc wiersze o otaczających go rzeczach i sprawach.



Z pewnością jest to film przeznaczony dla ściśle określonej grupy odbiorczej. Większość multipleksowych widzów uzna, że jest to film o niczym. Jeśli życie określi się mianem niczego, to zapewne można się z tym zgodzić. Obserwujemy tydzień z życia kierowcy autobusu (obsadzenie w tej roli Drivera wydaje się więc świetnym posunięciem), którego życie składa się z tych samych schematów: rano budzi się u boku ukochanej, zjada śniadanie, idzie do pracy, ucina krótką pogawędkę ze współpracownikiem, podsłuchuje rozmowy pasażerów, zjada drugie śniadanie, pisze wiersz, wraca na obiad, dzieli się wrażeniami z dnia z Laurą, wychodzi na spacer z psem zatrzymując się na obowiązkowe piwo w barze, gdzie już niemal wszystkich zna, by później wrócić spać do domu. I na tym powtórzonym schemacie polega cały film. Nie ma tu dramatycznych nieszczęść, nikt nie choruje, nikt nie umiera, nawet nikt nie porywa psa pary bohaterów (chociaż jeden z pobocznych bohaterów jest nieszczęśliwie zakochany, lecz efektem są raczej sceny komediowe). Jednak według mnie jest coś urzekającego w obserwowaniu zwykłego tygodnia w wykonaniu Patersona. Myślę, że sytuacje, z którymi się codziennie spotyka nie są niczym wyimaginowanym, każdy z nas przeżywa podobne sytuacje. I film Jarmuscha jest właśnie taką pochwałą codziennego, zwykłego życia - twórca filmu chce nam pokazać piękno chwil powszednich i wychodzi mu to naprawdę dobrze. Zarówno dzięki świetnej pracy kamery, która podążą za bohaterem, jak i bardzo dobrej obsadzie i napisanym bohaterom, których nie sposób polubić, jak i jednej z lepszej w dziejach filmu kreacji aktorskiej psa - wszystko w tym filmie jest spójne i pasujące do realiów życia w średniej wielkości miasteczku (średniej na skalę Polski, w USA to musi być dziura). Także lekki, bezpretensjonalny ton filmu, bardziej pasujący do komedii niż dramatu ma tutaj podnosić na duchu widzów. I robi to doskonale. Zawsze wolałem, gdy amerykańskie filmy dzieją się gdzieś na prowincji,nie wśród bogaczy Los Angeles, czy rekinów biznesu Nowego Jorku - miasto Paterson wpisuje się idealnie w moje gusta. Polecam więc wszystkim nowy film Jarmuscha, a sam już myślę, który jego film obejrzę jako kolejny. 


piątek, 16 grudnia 2016

Ratownicy

Światła wielkiej wsi (Ogni bolszoj dieriewni)
Rosja 2016
reż. Ilja Uczitiel
gatunek: komedia

Dawno temu, bo w 1931 roku Charlie Chaplin nakręcił Światła wielkiego miasta. Tym razem podobnym tytułem postanowili posłużyć się w Rosji, chociaż miasto zamieniono na wieś (trochę niesłusznie, gdyż akcja dzieje się w 50. tysięcznym miasteczku). I dzięki festiwalowi Sputnik mamy chyba jedyną okazję wybrać się na ten film w naszym kraju. A że wydań na DVD raczej nikt nie będzie planował to sam postanowiłem film zobaczyć właśnie teraz.


Unikający służby wioskowej Fiedia (Kiriłł Frołow) jest też jedynym pracownikiem podupadłego lokalnego kina. Gdy władze miasta na polecenie burmistrza (Jurij Bykow) kolega Fiodora, Stiopa (Makism Jemielianow) wpada na pomysł nakręcenia filmu, którego sukces uratuje kino. Do twórczej załogi zaciągają filmującego wesela Iliję (Wasilij Kortukow) oraz przybyłą na casting mieszkankę miasteczka, Żenię (Anastasija Mytrażyk). By film się sprzedał Stiopa chce zaangażować do niego gwiazdę kina. W tym celu porywa znanego aktora (w roli samego siebie Dmitrij Diużew) z przejeżdżającego przez miasto pociągu.


Jako że film jest jak na współczesne standardy dość krótki (trwa tylko 80 minut) nie można w nim narzekać na nudę. Ciągle coś się dzieje, akcja nie zamiera w miejscu, nie ma chwili na oderwanie się od ekranu. W sumie lepiej zafundować skondensowaną w atrakcyjnej formie fabułę niż przez dwie godziny rozwodzić się w wielu miejscach o niczym. Mamy tutaj do czynienia z dość sztampową, typową dla filmowych komedii z całego świata przewodnią tematyką fabuły - gdzieś na dalekiej prowincji, gdzie nikogo nie interesują sprawy mniej przyziemne niż alkohol i zagrycha bohater prowadzi kino, które chce zlikwidować miejscowy polityk, który stojąc w swym biurze przy przyglądającemu się mu portretowy prezydenta (w tym wypadku czujnym okiem spogląda Putin) rozmyśla już o wybudowaniu na jego miejscu swojego sklepu. Zaczyna się więc walka z czasem i złymi ludźmi. Taka historia mogłaby być i w USA, i w Polsce i w innych krajach Europy czy świata. Dlatego też jest to opowieść bardzo uniwersalna. A to tylko uwertura do tego, co najlepsze w filmie czyli samego kręcenia przez bohaterów swojego dzieła. W kameralnej sali kinowej, w której miałem okazję obejrzeć film często cała widownia spontanicznie wręcz wybuchała śmiechem. Bo i film ma kilka naprawdę dobrych komediowych fragmentów. 
To, co wyróżnia ten film to też dobrze zbilansowana ekipa aktorska - mamy rosyjskie gwiazdy filmowe w osobach stających naprzeciw swego emploi Bykowa i Diużewa oraz kilku młodych aktorów, z uroczą Mytrażyk na czele - można się zakochać! Do tego ich postaci są naprawdę sympatyczne i można ich szybko polubić - a to chyba najważniejsze w takich lekkich komediach. Zapewne pamięć o filmie dość szybko zniknie w mrokach filmowych dziejów, jednak dostrzegając sztampę i pewne braki muszę powiedzieć, że urzekł mnie ten film. Dlatego jeśli ktoś ma okazję wybrać się na podróżujący do marca po kraju Sputnik i akurat będzie wyświetlany ten film - jak najbardziej polecam. 






czwartek, 15 grudnia 2016

Ronin

Straż przyboczna (Yôjinbô)
Japonia 1961
reż. Akira Kurosawa
gatunek: dramat, akcja

W 1964 roku Sergio Leone nakręcił pierwszą część Dolarowej Trylogii z Clintem Eastwoodem, czyli Za garść dolarów. Wspominam o tym ze względu na to, że fabuła była niemal identycznym przeniesieniem do westernowego klimatu opowieści Kurosawy. Japoński reżyser zaskarżył producentów filmu Włocha o wykorzystanie pomysłu bez jego zgody i nawet zasłużenie wygrał proces. 


Japonia XIX wieku. Do miasta, w którym trwa walka między dwoma skonfliktowanymi klanami przybywa samotny samuraj, Sanjuro (Toshirô Mifune). Szybko daje się poznać jako przerastający wszystkich umiejętnościami mistrz miecza. Obaj lokalni watażkowie próbują przeciągnąć samuraja na swoją stronę, ten jednak woli przyglądać się ich zmaganiom przesiadując w oberży Gonjiego (Eijirô Tôno). Tymczasem do miasta powraca po długiej nieobecności brat z jednego z bossów - Unosuke (Tatsuya Nakadai). 


Pierwsze, co rzuca się w oczy (i myśli) to fantastyczny klimat, jaki towarzyszy miasteczku. Oglądając film faktycznie można się przenieść w czasie do Japonii czasu anarchii. Oprócz wiernie odwzorowanego miasta swoje robi tu także bardzo odpowiednia muzyka, ze świetnym motywem przewodnim na czele. Także gra aktorska stoi tu na wysokim poziomie - mamy przede wszystkim Toshirô Mifune, który swą obecnością dodaje zawsze co najmniej jeden punkt do filmu, w którym gra. Dodatkowo jego oponentem jest tutaj drugi gigant japońskiego aktorstwa - Tatsuya Nakadai. Choć ci aktorzy spotykali się na ekranie przez ponad ćwierć wieku (1954 do 1980) w aż czternastu wspólnych produkcjach, to oglądanie ich razem nigdy się nie znudzi. 
Jak kiedyś już wspominałem samurajskie filmy mają coś z westernów i śmiało można ten film nazwać easternem - zmienia się kultura i kontynent, colty są zastępowane przez katany (choć jeden z bohaterów posługuje się pistoletem), lecz wszystkie prawidła. jakimi rządzi się gatunek pozostają niezmienne (dlatego też Leone bez problemów mógł splagiatować film). 
Niestety ząb czasu też dosięgnął tę produkcję, co widać boleśnie przy scenach walki. Niestety po ponad pół wieku od premiery pojedynki na miecze prezentują się bardzo, ale to bardzo słabo z technicznego punktu widzenia. Wiadomo, że wówczas nie istniały efekty specjalne, jakie znamy dzisiaj i wszystko musiało być bardziej teatralne i umowne, jednak nie sposób nie odjąć co najmniej  punktu filmowi, gdyż po prostu walki bez krwi, ran, obrażeń wyglądają po prostu źle.
Jednak generalnie warto przenieść się do tego miasteczka, by poznać losy jego mieszkańców i samuraja znikąd. Choćby dla naprawdę dobrze nakręconych zdjęć, genialnemu aktorstwu i pasującej co całości muzyki. 




środa, 14 grudnia 2016

Powrót

Lion. Droga do domu (Lion)
Australia, USA, Wielka Brytania 2016
reż. Garth Davis
gatunek: dramat, biograficzny

Kiedy przed kilkoma miesiącami zobaczyłem po raz pierwszy kinowy zwiastun tego filmu (później niestety na innych seansach musiałem patrzeć na niego do znudzenia) od razu wiedziałem, że pozycja ta będzie na tyle interesująca, że warto będzie się na nią udać do kina. Film, którego historia przez jakąś część dzieje się w egzotycznych Indiach (którym jednak daleko tu do stylistyki znanej z Bollywood), do tego prawdziwa historia - nic tylko oglądać! Później jeszcze doszły naprawdę wysokie oceny wystawiane przez krytyków i widzów, tak więc nie ma zmiłuj, musiałem załapać się na to do kina.


Film opowiada historię Saroo (Sunny Pawar i Dev Patel), który jako pięciolatek gubi się w Indiach i trafia po wielu perypetiach do tamtejszego sierocińca, skąd zostaje adoptowany przez rodzinę z dalekiej Australii (Nicole Kidman i David Wenham). Po latach ponad trzydziestoletni bohater obsesyjnie zaczyna myśleć o odnalezieniu swojej biologicznej matki i swego rodzeństwa. W dążeniu do tego wspiera go poznana na studiach Lucy (Rooney Mara). 


Pierwsze zaskoczenie po skonfrontowaniu pełnego filmu z oglądanym wcześniej zwiastunem to fakt, że film w dużo większej części, niż przekazywał to trailer skupiał się na losach młodego bohatera, który błąkał się po Indiach. W zwiastunie widzieliśmy przez znaczny czas znanego ze Slumdoga Patela. Jak dla mnie o wiele lepiej dla filmu, że jednak przez długi czas koncentruje się na losach młodego bohatera i pokazaniu skali skrajnego ubóstwa, w jakim muszą egzystować Hindusi. Część filmu dziejąca się w Azji jest o wiele ciekawsza niż nijaki epizod rozgrywający się w Australii.
To, co rzuca się na pierwszy rzut oka to idealne zdjęcia i piękne kadry Greiga Frasera oraz pasująca do całości dobrze skomponowana ścieżka dźwiękowa. 
Trochę zaś zawiodłem się na przedstawieniu samej historii dorosłego bohatera, która była bardzo przewidywalna i prostolinijna. Na pewno można byłoby to nakręcić lepiej. Irytowały mnie też (i to bardzo) przeskoki dorosłego bohatera do jakichś wspomnień z dzieciństwa, gdzie co chwilę musieliśmy oglądać jego matkę zbierającą kamienie i tego typu podobne sceny. Raz czy dwa można było taki zabieg wykonać, jednak ciągłe wracanie do krótkich scen z przeszłości było na dłużą metę drażniące. Tak samo jak bazowanie na emocjach widza, który w zamyśle twórców w połowie scen miał płakać jak bóbr. Zresztą o ile do młodego Saroo można było czuć sympatię i mu współczuć, to starszy bohater tylko irytował. A do Indii wybierał się jak Daenerys do Westeros. No cóż, samą forsowaną na siłę ckliwością nie zatai się niedoskonałości. A niestety mimo solidnej treści źródłowej w wielu scenach film jest fabularną wydmuszką. Tak więc produkcja moim zdaniem poprawna, nawet niezła, jednak na pewno nie unikalna i wyjątkowa. 




wtorek, 13 grudnia 2016

Just Five: Reżyserzy z Azji Wschodniej

Azja przez szereg lat wykreowała dziesiątki utalentowanych reżyserów. Bardzo ciężko jest wskazać pięciu najlepszych, jednak w sumie jak pisałem przy okazji pierwszego Just Five rubryka ta nie ma na celu wybierania najlepszych, a jednych z ciekawszych i wartych zainteresowania. Dlatego wybrałem pięciu takich, a nie innych panów pochodzących z Korei Południowej i Japonii. Zabrakło miejsca dla takich tuzów, jak Ki-duk Kim, Hoon-jeong Park, Takashi Miike, Shinya Tsukamoto, John Woo, Hsiao-hsien Hou czy Hideo Nakata, jednak trudno zmieścić wszystkich w tak skromnym gronie. Zapraszam jednak do zapoznawania się z twórczością zarówno opisanej piątki, jak i wymienionych wyżej autorów. 


Hong-jin Na


Wyróżnienie może trochę na wyrost, jednak po kilkuletnim zamilknięciu po trochę rozczarowującym Morzu żółtym powrócił z urzekającym i trzymającym w napięciu od pierwszej do sto pięćdziesiątej minuty Lamentem sprawił, że czekam z niecierpliwością na kolejne jego filmy. Już debiutanckim  W pogoni pokazał, że stać go na wiele. Warto zapamiętać to nazwisko. 

Joon-ho Bong


Filmem Zagadka zbrodni zapewnił sobie nie tylko drogę do Hollywood, gdzie stworzył przyzwoity film Snowpiercer, ale i miejsce w tym zestawieniu. Jak większość azjatyckich reżyserów jest także scenarzystą swoich filmów. Mam jeszcze sporo zaległości jeśli chodzi o tego twórce, jednak zamierzam jak najszybciej to nadrobić. 

Masaki Kobayashi


Japoński reżyser i scenarzysta tworzący w filmach w okresie między latami 50. a 80. ubiegłego wieku. Z racji tego był największym konkurentem Akiry Kurosawy. Jego filmy cechował bezsprzecznie humanitaryzm (trylogia Dola człowieka), rozliczył się też z epoką samurajską, którą wielu opiewało w swych dziełach (tutaj choćby Harakiri i Bunt). Warto pamiętać o jego Kwaidan, czyli opowieści niesamowite, w którym przypomina historie grozy z epoki Edo. Nie wypada nie znać komuś, kto ceni sobie kino.

Akira Kurosawa


Legenda nie tylko kina japońskiego czy azjatyckiego, ale i jeden z najbardziej uzdolnionych i utytułowanych reżyserów kina światowego wszech czasów. Do dzisiaj myśląc o kinematografii Kraju Kwitnącej Wiśni pierwsze przychodzi do głowy jego nazwisko. Najbardziej znany ze swych filmów o tematyce samurajskiej (7 samurajów, Ran, Tron we krwi, Rashomon), gdzie często przemycał wątki znane z dramatów Szekspira, ale też mający wiele filmów pokazujących powojenną kondycję Japonii. Ikona reżyserii!

Chan-wook Park


Autor znany przede wszystkim z trylogii zemsty (Pan Zemsta, Oldboy, Pani Zemsta) ostatnio zachwycił świat ponownie, tym razem świetną Służącą. Próbował przenieść swój artystyczny sznyt do Hollywood tworząc tam anglojęzycznego Stokera, jednak tamtejszy  system producencki mu zbytnio nie posłużył i na szczęście wrócił do ojczyzny. Wszystkie jego filmy mają misternie zaplanowaną intrygę, specyficzny, autorski klimat i wiele zapadających w pamięć scen. Jak dla mnie jeden z pięciu najlepszych tworzących obecnie reżyserów.