piątek, 16 września 2016

Rozpad

Ran 
Japonia 1985
reż. Akira Kurosawa
gatunek: dramat, kostiumowy


Są rzeczy trwale wpisane w genach człowieka rozumnego, które istniały w nim od początku pierwszych prymitywnych cywilizacji. Władza i walka o nią, zawiść, zazdrość czy zdrada były znane ludziom od praczasów i opieranie na nich historii towarzyszyć musiało już pierwszym historioopowiadaczom. Te zachowania, podobnie jak i miłość były czytelne w dramatach starożytnej Grecji czy Rzymu, w średniowieczu czy renesansie oraz we współczesności. I to niezależnie od długości geograficznej. Tymi ponadczasowymi cechami operował też William Shakespeare tworząc swe dramaty. A te zaś lubił w swej zjaponizowanej wersji przenosić na ekran legendarny Akira Kurosawa. Kiedyś opisywałem jego azjatycką wersję Makbeta, Tron we krwi, teraz zaś czas na opisanie japońskiej wersji Króla Leara.


XVI wiek, czasy feudalnej Japonii. Starzejący się krwawy władca Hidetora Ichimonji (Tatsuya Nakadai) postanawia przekazać władzę nad swoim małym imperium. Ogłasza swym dziedzicem najstarszego syna, Taro (Akira Terao), zaś pozostałym synom - Jiro (Jinpachi Nezu) i Saburo (Daisuke Ryû) powierza we władanie kluczowe dla państwa fortece. Jednak decyzja głowy rodu nie spotyka się z przychylnością wszystkich zainteresowanych. Wkrótce w kraju zapada chaos...


Monumentalny, w czasie powstania najdroższy w historii japoński film ogląda się jak perfekcyjnie zrealizowany teatr przeniesiony w plener. Każdy ruch czy kwestia jest żywcem wyjęta z teatralnych desek i biorąc pod uwagę fakt, że historia jest zaczerpnięta z jednego z najbardziej cenionych dzieł Szekspira to jest to decyzja akceptowalna. Oczywiście te teatralne maniery mogą niektórych razić, jednak niezaprzeczalnie trzeba oddać perfekcję w każdym zdaniu czy ruchu postaci. Chociaż oczywiście musi to rzutować pewną nienaturalnością pewnych sytuacji. Ale takie piękno teatru. Jest to jeden z najważniejszych filmów w bogatej filmografii japońskiego mistrza kina i dzieło, które zajęło mu najwięcej lat życia. W czasie premiery Kurosawa miał już 75 lat, jednak prace nad filmem trwały aż 10 lat, a samo uszycie kunsztownych strojów dla wszystkich bohaterów zajęło całe dwa lata. Jednak było warto, gdyż piękno strojów uderza w widza po ponad trzech dekadach. Do tego cała kolorystyka, scenografie i lokalizacje - wszystko to w połączeniu ze świetnymi kostiumami powoduje, że oglądający śmiało może osiągnąć orgazm przez oczy. Nie dziwią tym samym aż cztery nominacje do Oscara, kolejno za kostiumy, reżyserię, scenografię i montaż. Finalnie film zgarnął najcenniejszą filmową statuetkę za kostiumy - jak najbardziej zasłużenie. Nie dziwi fakt, że film nie doczekał się zaś nominacji na najlepszy film (przynajmniej nieanglojęzyczny), gdyż jako całość nie jest to może szczyt możliwości kinotwórczych Kurosawy i długi metraż czasami widza po prostu nuży, a i na zaznajomionych z angielskim oryginałem fabuła zbyt oglądającego nie zaskoczy. Dziwi natomiast brak nagród dla fenomenalnego Nakadaia, który swoją rolą popadającego w obłęd krwawego niegdyś Hidetory wzniósł się na wyżyny sztuki aktorskiej. Nie pomylę się zbytnio twierdząc, że kunszt aktorski w połączeniu ze świetnymi kostiumami i charakteryzacją tej postaci dały jedną z najlepszych kreacji aktorskich wszechczasów. Dla kogoś, kto uznaje się za miłośnika kina jest to produkcja obowiązkowa. Nawet jeśli będzie trzeba się męczyć oglądając ten film to naprawdę nie znać nie wypada. Polecam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz