środa, 17 czerwca 2015

Makbet po japońsku

Tron we krwi (Kumonosu jô)
Japonia 1957
reż. Akira Kurosawa 
gatunek: dramat


W oczekiwaniu na pokazanego po raz pierwszy na tegorocznym festiwalu w Cannes Makbeta z Michaelem Fassbenderem i Marion Cotillard postanowiłem obejrzeć wcześniejsze ekranizacje tej jednej z najsłynniejszych szekspirowskich sztuk. Na pierwszy ogień idzie obraz najsłynniejszego japońskiego reżysera, w przyszłości chcę się zabrać za wersję Orsona Wellsa i Romana Polańskiego. Trzeba przyznać, że zacne towarzystwo. A wszystko to czekając na wersję Justina Kurzela.


Fabularnie mamy do czynienia z przeniesieniem klasycznej sztuki Szeksipra na japoński grunt. Średniowieczna Szkocja ustępuje tu miejsce feudalnej Japonii. Poznajemy dwóch generałów wracających do zamku swego feudała po zwycięskich bojach z rebeliantami. Podróżując do Pajęczynowego Zamku przez Pajęczynowy Las Washizu (Toshirô Mifune) i Miki (Minoru Chiaki) spotykają tajemniczą wiedźmę, która wyjawia im swe proroctwa. Wedle jej przepowiedni zostaną oni szybko dowódcami twierdz, po czym Washizu obejmie władzę na Pajęczynowym Zamkiem, którą przejmie później syn Mikiego. Przyjaciele nie wierzą w słowa wiedźmy, lecz gdy książę mianuje ich dowódcami zamków Washizu słuchając podszeptów swej żony (Isuzu Yamada) decyduje się spełnić przepowiednię zabijając władcę.


Z klasyką jest tak, że każdy chce ją znać, ale mało kto chce ją oglądać (lub w przypadku książek - czytać). Ale wydaje się, że tego typu film wypada znać. Po niemal 60 latach od premiery nie robi na pewno takiego wrażenia, jak w latach 50. ubiegłego wieku, jednak wciąż posiada kilka świetnych scen, jest oparty na ponadczasowym, uniwersalnym dramacie, który osadzono w egzotycznych dla nas realiach. W sumie oglądając film ludzie Zachodu dopatrywali się produkcji teatru szekspirowskiego, Azjaci zaś widzieli sceny żywcem przeniesione z japońskiego teatru nō. Biorąc pod uwagę ekspresję wyrazu twarzy aktorów można się doszukać powiązania z tą starożytną formą teatralną. Postaci są wystylizowane tak, by przypominały maski teatralne. Warto zauważyć, że pojawiająca się w filmie pieśń na końcu i na początku także są zaczerpnięte z tej formy sztuki.


Współczesny widz widział już wiele, dlatego w porównaniu z najnowszymi produkcjami film Kurosawy wypada pod wieloma względami bladziej od najnowszych standardów. Tutaj oceniając ma się problem metodologiczny - czy oceniać film porównując go do najnowszych filmów posiadających swoje triki socjotechniczne, armię speców od efektów komputerowych i zastępy evergreenu, czy też pominąć zdobycze techniki dostępne obecnie i oceniać go z zastosowaniem pewnego relatywizmu kulturowego (filmowego) oceniając go w porównaniu do filmów z jego czasów. Myślę, że należy dwie te postawy wyśrodkować i wziąć je obie pod uwagę. Patrząc na produkcję pod pryzmatem dzisiejszych produkcji można uznać, że jest to nic specjalnego, patrząc zaś pod kątem jego rówieśników mamy zaś do czynienia z jednym z najlepszych dzieł filmowych swego czasu. Mimo kilku scen, które dzisiaj zrobione zostały wiele lepiej jest w tym filmie parę perełek. Po pierwsze sceny w Pajęczynowym Lesie. Momenty spotkania z wiedźmą to po prostu filmowa perfekcja. Znakomicie zrealizowana została też finalna scena produkcji. Ogólnie myślę, że znana wszystkim historia Makbeta (tutaj Washizu) jest tak oklepana, że nie ma potrzeby, by zachwycać się postawą tego bohatera, którego umysł pogrąża się w szaleństwie wraz z jego zdradzieckimi i zbrodniczymi postępowaniami podszeptanymi przez ambitną żonę. Świetna w tym filmie jest też muzyka, występująca co prawda rzadko, jednak jak już usłyszymy te japońskie dźwięki to nieraz aż włos się jeży na rękach. Perfekcyjne, za podobnie niepokojące melodie kocha się azjatyckie horrory. Nie wiem czy każdy się zachwyci tym, co zaoferował Kurosawa 58 lat temu, jednak uważam, że każdy, kto uważa się za miłośnika kina powinien obejrzeć ten film. Nie zaszkodzi, a na pewno poszerzy horyzonty. Nie tylko filmowe.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz