poniedziałek, 29 czerwca 2015

Ostatnie pożegnania

Choleryk z Brooklynu (The Angriest Man in Brooklyn)
USA 2014
reż. Phil Alden Robinson
gatunek: komediodramat

Czas to pojęcie względne. Jakby tak się zastanowić nad wiekiem naszej planety to lata dominacji człowieka to tylko ułamek procenta funkcjonowania Ziemi. Czyli te tysiące lat to tylko kropla w morzu. Ale w takim razie czy stuletnie życie człowieka to mało czy dużo? Jednak uznaje się, że dużo i mało kto z nas dotrwa do 3/4 tej liczby. Jakbym dostał wyrok 10 lat więzienia wydawałoby mi się, że to strasznie dużo. Nawet rok w zakładzie karnym (choć rok nie wyrok) to raczej nieprzyjemna perspektywa. Ale rok życia to zaś strasznie mało czasu. A co dopiero powiedzieć, gdy usłyszymy, że zostanie nam 90 minut? 


90 minut. Tyle życia prognozuje podstarzałemu frustratowi Henry'emu (Robin Williams) młoda silna i niezależna lekarka cierpiąca po stracie kota, Sharon (Mila Kunis). Henry dowiadując się, że w wyniku nieusuwalnego tętniaka mózgu zostaje mu półtorej godziny rusza przez Nowy Jork, by rozliczyć się ze swoim życiem. Pierwsze kroki prowadzi do kancelarii, którą prowadzi wraz ze swym bratem Aaronem (Peter Dinklage).


Oglądając film można w wielu momentach błędnie pomyśleć, że jego autorem był Woody Allen. Produkcja ta ma bardzo Allenowski klimat. Zarówno miejsce akcji (Brooklyn, Nowy Jork), sposób narracji, czas trwania (krótki, nieprzekraczający 90 minut), jak i łączący ze sobą zabawną komedię pomyłek z dramatycznymi wydarzeniami na ekranie. Wszystko to daje nam taką bardziej wulgarną wersję lekkich filmów Allena. 
Oglądając film i widząc ostatnią rolę Williamsa wiedząc jaki będzie koniec tego wybitnego autora nasuwa się na myśl fakt, że mogłoby być go swoiste pożegnanie aktora ze światem. Gorzkie pożegnanie. Bo sam film jest bardzo nierówny. Pierwsza połowa jest bardzo dobra, zabawna ale też skłaniająca do refleksji. Oglądając Williamsa snującego się ulicami Nowego Jorku i widząc całą absurdalność zdarzenia czekamy na jakiś lepszy finał. Jednak druga część produkcji mocno zjeżdża poziomem i rozczarowuje. Dobry film zamienia się w mdły moralitet o wartości każdej chwili życia, jak i ważności rodzinnych i międzyludzkich stosunków. A szkoda. 
Za to z przyjemnością przez cały czas patrzy się na Petera Dinklage'a i Milę Kunis (zwłaszcza na Milę Kunis!). Oraz oczywiście na Robina Williamsa. Po raz ten ostatni raz, niestety.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz