niedziela, 11 września 2016

Eastern

Zatoichi 
Japonia 2003
reż. Takeshi Kitano 
gatunek: dramat, przygodowy

Postać Zatoichiego choć w naszym kręgu kulturowym praktycznie nieznana jest w rodzimej Japonii kultowa. Ten niewidomy masażysta i hazardzista, a przy okazji mistrz miecza doczekał się w latach 1962 - 1989 serii 26 filmów o swoich przygodach oraz stu odcinkowego serialu. Niekiedy porównuje się go z jedną z największych ikon współczesnej popkultury, Jamesem Bondem. Bonda jednak grała masa postaci,a oryginalnego Zatoichiego tylko jedna. Aż przyszedł Takeshi Kitano i nakręcił swoją wersję, w której obsadził się też w głównej roli.


Tytułowy masażysta i hazardzista Zatoichi (Kitano) wędruje od osady do osady zarabiając na życie masażem i graniem w kości. Pewnego razu trafia do miasteczka, które jest opanowane przez zwalczające się gangi. Tymczasem do miejscowości przybywają dwie gejsze (m.in. Yuuko Daike), zaś utalentowany ronin Hattori (Tadanobu Asano) zaciąga się do pracy w obstawie jednego z gangsterów.



Japońskie filmy samurajskie mimo wielkiej odległości zarówno geograficznej, jak i kulturowej mają wiele wspólnego z największym (wraz z kinem noir) wkładem amerykańskim w filmografię, czyli westernem. Schemat klasycznego filmu samurajskiego jest niemal identyczny ze schematem klasycznych westernów. Dla potwierdzenia użyję przykładu kultowego filmu Akiry Kurosawy 7 samurajów (do którego od jakiegoś czasu się przymierzam, jednak te trzy i pół godziny seansu trochę mnie przeraża) i jego amerykańskiej wersji w stylu westernu Siedmiu wspaniałych, czyli późniejszego o sześć lat westernowego remake'u Johna Sturges'a. Film Kitano jest także archetypowo westernowy, mamy tutaj samotnego przybysza, który trafia do trapionej bandytami osady i będzie musiał wziąć sprawy w swoje ręce, by przywrócić spokój.
Film ten ma naprawdę dużo plusów, od bardzo dobrze skomponowanej muzyki, przez skrupulatnie wykonaną scenografię i charakteryzację czy naprawdę niezłe przedstawienie japońskiej wioski z okresu Edo (od prac w polu przez przesiadywanie w knajpie czy ówczesnym salonie gier). Niestety był też według mnie dużo mankamentów, które rzucały mi się w oczy zaniżając tym samym ocenę. Głównym z nich jest sama postać Zatoichiego. Już pomijając fakt, że jest on niewidomą odmianą Supermena, który poradzi sobie na raz z 20 uzbrojonymi i wyćwiczonymi przeciwnikami, którzy czasem atakują znienacka, ale też nic sobie nie robi z ataków na niego z broni palnej. Bohater jest po prosty niezniszczalny. I mogę to jakoś z bólem zrozumieć, bo taka konwencja i James Bond, Rambo czy nawet Janosik też byli tego typu kozakami ale problem leży zupełnie gdzie indziej. Postać głównego bohatera jest taka jakaś...nijaka. Naprawdę nie przekonałem się do niego w żadnej scenie, w jakiej pojawił się na ekranie. Na szczęście Zatoichi pojawiał się w sumie dość rzadko jak na postać tytułową. Druga sprawa, która nie przypadła mi do gustu to sceny walki. Naprawdę widziałem kilkanaście filmów, gdzie przedstawiono to lepiej. Już nawet nie wspominam o Kill Bill ale choćby 13 zabójców, a mowa tu o filmie, który aspirował przecież niżej. Także zawiódł mnie pojedynek bohatera z Hattorim. Oczekiwany przecież od samego początku, od czasu kiedy wprowadzono obie postaci. Wiadomo było, że obaj spotkają się na udeptanej ziemi. I przychodzi czas, kiedy stają przeciwko sobie i...i nic. Zamiast zapadającego w pamięć pojedynku mamy jego bardzo żałosny substytut, Szkoda. Także końcowe sceny tańca (murzyńskiego na dodatek) przywoływały raczej kiczowate Bollywood niż wyważone kino samurajskie. Generalnie więc zawód, a szkoda, bo film miał predyspozycje do bycia czymś więcej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz