sobota, 31 października 2015

Ranking Tygodnia 42

Ostatni ranking tygodnia w październku:









Tożsamość Liama

Tożsamość (Unknown)
USA 2011
reż. Jaume Collet-Serra
gatunek: thriller, sensacyjny 

Po dość znacznym natężeniu ambitnych filmów, jakie zdołałem obejrzeć w ostatnim czasie zdecydowałem się teraz zobaczyć coś trochę innego, a mianowicie tydzień przed polską premierą nowego filmu o przygodach Jamesa Bonda postanowiłem zobaczyć jakiś film sensacyjny. Jako że bardzo podobał mi się najnowszy film Jaume'a Colleta - Serry (z występującym też tu Liamem Neesonem) Nocny pościg wybór padł na Tożsamość.



Doktor Martin Harris (Liam Neeson) przybywa ze Stanów Zjednoczonych  do Berlina, by wraz z dużo młodszą, atrakcyjną żoną Elizabeth (January Jones) wziąć udział w kongresie naukowym. Docierając do hotelu Harris spostrzega, że zostawił na lotnisku jedną z walizek. Postanawia wrócić po nią za pomocą taksówki. Jednak w czasie podróży auto ulega wypadkowi, a sam mężczyzna cudem unika śmierci. Wracając do hotelu spostrzega, że żona go nie poznaje, a towarzyszy jej mężczyzna podający się za...Martina Harrisa. Doktor znajduje pomoc w osobie imigrantki - taksówkarki, Giny (Diane Kruger) oraz byłemu agentowi STASI, Jurgenowi (Bruno Ganz).


Oglądając film miałem uczucie małego deja vu. Pamiętałem oglądane nie tak dawno jedno z lepszych dzieł Romana Polańskiego, Frantic. Tam zamiast Berlina jest inna europejska stolica, Paryż, obaj bohaterowie są naukowcami, każdy z nich ma żonę, z którą jest jakiś problem, każdy też gubi walizkę i dostaje pomoc od tajemniczej mieszkanki miasta. Drugim z filmów, który przypomina ten właśnie opisywany jest Tożsamość Bourne'a. I tutaj sporo analogii, w postaci europejskiej scenerii, pomagającej autochtonki, problemy z pamięcią, tajemnicze postaci chcące zabić bohatera. Wszystko to są dość wytarte klisze, jednak ciężko odkryć Amerykę w filmie sensacyjnym.
Jestem fanem Liama Neesona, który prawie w każdym filmie (nie licząc dzieł typu Lista Schindlera) gra hmm samego siebie. Tutaj też jest starym, dobrym Liamem Neesonem, który miesza się w skomplikowaną intrygę. Co ciekawe częściej jest bity niż sam bije, chociaż w kilku innych filmach też dostaje kilka dobrych razów. Sekundująca mu Diane Kruger wypada równie dobrze, patrząc po seansie w jej metrykę nie mogłem uwierzyć, że ma aż tak zaawansowany wiek. Chętnie obejrzę jakiś inny film z jej udziałem. Po raz kolejny klasą samą w sobie jest Bruno Ganz, tym razem w roli emerytowanego agenta wschodnioniemieckich służb specjalnych. 
To co jest solą filmów akcji jest też tutaj. Mamy kilka pościgów, trochę demolki, szczyptę strzelanin i walk na pięści. Klasyka. Wszystko zostało zrealizowane bardzo zgrabnie i fani gatunku powinni być zadowoleni, chociaż oczywiście nie muszę mówić, że realizmu za dużo tu nie ma. Ja filmy akcji lubię i polubiłem też Tożsamość. Fabuła jak na sensację jest niezła, sama akcja też, bohaterowie stworzeni są na miarę, do tego wiarygodni i dobrze zagrani. Polecam.





Rodziny się nie wybiera

Powrót (Wozwraszczenije)
Rosja 2003
reż. Andriej Zwiagincew
gatunek: dramat


Oglądałem w ostatnich latach całkiem dużo filmów rosyjskich i praktycznie wszystkie niezależnie od gatunku czy fabuły miały pewne punkty styczne, mianowicie nikt tak pięknie jak Rosjanie nie robi filmów o niczym lub w dużej mierze nicością wypełnione. Ile razy było tak, że w 90 minutowym filmie obserwowaliśmy pochód bohatera z punktu a do punktu b przez bite 20 minut? W co drugiej rosyjskiej produkcji tego typu wydarzenie musi być przedstawione tak samo, jak morze wypitej wódki. A w tym filmie zarówno nicość, jak i wódka się pojawia. 


Fabuła filmu nie jest szczególnie skomplikowana. Do domu zamieszkiwanego przez nastoletnich braci Iwana (Iwan Dobronrawow) i Andrieja (Władimir Garin) przybywa po dwunastu latach nieobecności ich ojciec (Konstantin Ławronienko). Mężczyzna zabiera synów w kilkudniową podróż, która ma ułatwić wzajemne poznanie się...


Film ukazuje ciężkie stosunki pomiędzy dawno (a prawie nigdy w wypadku młodszego syna) nie widzianym ojcem, a jego dwojgiem dorastających dzieci. Bezimienny mężczyzna zabiera swoich synów w podróż na bezludną wyspę, gdzieś w Rosji, by tam dać swej progeniturze szkołę życia, która to jest dla nich wskazana, gdyż całe życie wychowują się z matką i babką i mieli prawo zniewieścieć. Dla starszego z synów ojciec jawi się jako wzór, osoba którą trzeba szanować i bezwzględnie słuchać jej rad i zaleceń. Dla młodszego z braci osoba ojca nie jest już tak oczywista i często wyraża otwarty sprzeciw wobec apodyktycznego rodzica, często będącego tyranem - despotom. W ciężkich warunkach zarówno emocjonalnych, jak i pogodowych będą kształtować się relacje pomiędzy trzema mężczyznami.
Na uwagę zasługują miejsca kręcenia akcji. Bezkresna i wyludniona Rosja z filmu autora między innymi Lewiatana jest tutaj bardzo przekonująca. Jezioro Ładoga, wśród którego toczy się grom akcji fascynuje swym pięknem, samo wypłynięcie na wyspę położoną na nim jest jedną z ładniejszych scen wśród kina drogi w ogóle. 
Niestety mimo wielu nagród sama fabuła nie kupiła mnie. Podróż jest dość nudna, sztampowa i niezbyt ciekawa. Monotonność przerwana jest może jedną z ostatnich scen, jednak w sumie można było spodziewać się podobnego toku akcji. Dialogi są skąpe, zdawkowe i niespecjalnie frapujące widza. Niestety jest to kino drogi z silnym męskim pierwiastkiem, a mężczyźni jak to mężczyźni nie mają za dużo do gadania. Jest to typowo produkcja dla koneserów kina, a ci którzy nie potrafią dostrzec piękna tych skomplikowanych produkcji jednak niech zostaną przy American Pie.







Dom zły

Widzę, widzę (Ich seh, ich seh)
Austria 2014
reż. Severin Fiala, Veronika Franz
gatunek: thriller

To drugi film z Austrii, który udało mi się obejrzeć. Oglądając opisywany właśnie tytuł, jak i (nie)sławne Funny Games zaczynam rozumieć, czemu akurat naród austriacki wydał na świat takie osoby, jak Josef Fritzl czy Adolf Hiter. 


Akcja dzieje się gdzieś na dalekich peryferiach Austrii. W samotnym domu z dala od cywilizacji, zaraz pod lasem mieszkają dziewięcioletni bracia Lukas i Elias (Lukas Schwarz oraz Elias Schwarz) mieszkają wraz z matką (Susanne Wuest), która powraca do domu po operacji, jakiej się poddała. Fakt, że kobieta porusza się z zabandażowaną twarzą, gdzie widoczne są tylko jej oczy sprawia, że chłopcy zaczynają się zastanawiać czy faktycznie jest to ich matka. 


Ambitnie, arthouse'owe filmy z pogranicza horroru są raczej niezbyt szeroko komentowane i cenione, zarówno przez fanów ambitnego kina, którzy nie garną się do tego gatunku, jak i przez fanów kina grozy, którzy wyczekują na duże produkcje hollywodzkie lub specyficzne azjatyckie horrory. W sumie sam oglądałem tylko jeden ambitniejszy film z pogranicza horroru i thrillera i był to specyficzny australijski Babadook. Samo Widzę, widzę jest według mnie jednak bardziej thrillerem niż pełnoprawnym horrorem ale myślę, że może zainteresować fanów kina grozy. 
Sama fabuła jest taka, że w sumie wprawne oko po kilku pierwszych minutach może dopatrzeć się rozwiązania dziwnych wydarzeń z późniejszej części produkcji, jednak sam przegapiłem ten krótki moment i ostateczny twist fabularny zrobił na mnie pewne spore wrażenie, dzięki czemu uważam, że wszystkie smaczki tego filmu można docenić oglądając go dopiero ponownie. 
Podobnie jak we wspomnianym Funny Games mamy do czynienia z filmem brutalnym, gloryfikującym (lub przestrzegającym) przemoc. Oglądamy sprawianie bólu, tortury i inne niezbyt miłe rzeczy, tym bardziej szokujące, gdyż wykonywane przez dzieci. Czy pokazywanie przemocy w taki sposób naprawdę jest fajne? Jak dla mnie nie. Szkoda tym bardziej, że początek filmu wypada bardzo dobrze, aby później zrzucić aurę tajemniczości. 
Sam film toczy się w wolnym, specyficznym tempie i buduje stosowną dla filmu z pogranicza dreszczowca i grozy atmosferę. Nie jest to produkcja, o której będzie się dyskutować przez lata, nie wpasuje się w kanon kinematografii ale sądzę, że warto zobaczyć losy tej bezimiennej rodziny.





niedziela, 25 października 2015

Ranking Tygodnia 41

I oto ranking z ostatnich 7 dni. Było dość dużo filmów, chociaż nie wszystkie porywały.











Dom zły

Crimson Peak. Wzgórze krwi. (Crimson Peak)
USA 2015
reż. Guillermo del Toro
gatunek: horror

Dwa dni przed polską premierą właśnie opisywanego filmu zobaczyłem jego zwiastun w kinie i pomyślałem, że zarówno nazwisko reżysera, jak i tematyka, sposób zrealizowania oraz aktorzy, którzy przewinęli się w trailerze mogą dawać szansę na ciekawy film, który wart szybko zobaczyć. I tak właśnie nie zastanawiając się zbyt długo wybrałem się do sali kinowej. I nie ukrywam, że jednak się zawiodłem. 


Nowy Jork (i okolice) w II połowie XIX wieku. Edith Cushing (Mia Wasikowska) jest początkującą pisarką, której cechą szczególną jest to, że widuje od czasu do czasu upiora, który jest duchem zmarłej na cholerę matki. Gdy do jej ojca, przemysłowca Cartera (Jim Beaver) przybywa z Wielkiej Brytanii baronet Thomas Sharpe(Tom Hiddleston), proponując dofinansowanie jego projektu dotyczącego wydobywania kopaliny. Edith wpada w oko baronetowi i po pewnym czasie wyrusza z nim do Europy, już jako jego żona. Zamieszkują w wielkim, na wpół zdezelowanym domu, gdzie oprócz garstki służby zamieszkują z siostą Thomasa, Lucille (Jessica Chastain).


Zapowiadał się świetny gotycki romans z pewną domieszką horroru i przez pewien czas tak było. Pierwsza część produkcji stała naprawdę na bardzo dobrym poziome, budowało się napięcie, wszystko było na swoim miejscu. Niestety mamy do czynienia z bardzo nierównym filmem, i po około 40% dobrego widowiska nagle z każdą minutą jest coraz gorzej i z filmu momentami bardzo dobrego na początku końcówka jest co najwyżej słaba. Niestety wątek wielkiego, złowrogiego dworzyszcza jest mocno niedorobiony, a końcowy kwadrans jest po prostu strasznie głupi i typowy dla horrorów klasy C, a nie do wysublimowanego del Toro. A szkoda.
Świat przedstawiony w filmie jest piękny. Ludzie odpowiadający za przygotowanie lokalizacji, kostiumy i charakteryzację powinni być niemal pewni nominacji do Oscara. Swoje robią też niezłe efekty specjalne. Plus filmowi należy się też za aktorstwo, gdyż zarówno Wasikowska, jak i Hiddleston oraz przede wszystkim świetna w roli siostry baroneta Jessica Chastain. Dodać do tego grona należy jeszcze niezłą rolę doktora, w jaką wcielił się Charlie Hunnam. 
Niestety film zawodzi jako horror. Jest pewna początkowo umiejętnie budowana tajemnica, jednak po czasie wszystko to się koncertowo sypie, a głupota scenariusza jest zatrważająca. Także mało jest w tym horrorze horroru, brakuje tu strachu. Niestety jakieś duchy, upiory czy inne widma tam są, jednak ich obecność jest symboliczna. 
Reasumując dostajemy film piękny, jednak będący tylko wydmuszką. Coś z kategorii obejrzeć i zapomnieć.




Słowa są nieistotne

Rozumiemy się bez słów (La famille Bélier)
Francja 2014
reż. Eric Lartigau
gatunek: komedia, muzyczny


Kilka miesięcy temu miałem możliwość obejrzeć ukraiński film Plemię, który to opowiadał o losach wychowanków jednej z lokalnych szkół dla głuchoniemej młodzieży. Był to zatrważający obraz rozpadu społecznego wśród żyjących na swoich własnych, jakże brutalnych warunkach ludzi spoza marginesu. Dlatego też bardzo chciałem zobaczyć film, który pojawił się w naszym kraju w podobnym czasie, a mianowicie właśnie teraz opisywany. Oczekiwałem zobaczyć ludzi objętych podobną niepełnosprawnością ale pokazujących, że można żyć inaczej, normalnie. I na szczęście scen rodem z ukraińskiej szkoły w tym filmie nie ma.


Nastoletnia Paula Belier (Louane Emera) dorasta w niecodziennej rodzinie. Jej rodzice (Karin Viard i François Damiens) oraz młodszy brat Quentin (Luca Gelberg) są głuchoniemi. Życie Pauli toczy się między szkołą, rodzinną krowią farmą oraz stoiskiem, na którym z całą rodziną sprzedaje wytwarzane wcześniej sery. W pewnym momencie dziewczyna zapisuje się na szkolne zajęcia chóru, a apodyktyczny prowadzący Fabien Thomasson (Eric Elmosnino) dostrzega w niej talent. Proponuje jej próbę dostania się do prestiżowej muzycznej szkoły w Paryżu.


Pisałem to już przy innych okazjach, i będę to robił zapewne do znudzenia ale uważam, że najgorszą rzeczą, jaką można wytknąć komedii jest to, że nie śmieszy. Poczynania rodziny Belier nie śmieszą. I w sumie na tym można byłoby zakończyć opisywanie filmu, bo komedie robi się po to, żeby chociaż kilka razy w czasie seansu u widza zaobserwować można by było choć lekki uśmiech. Tutaj o to ciężko. Całość mimo ulotkowej propagandy głoszącej najzabawniejszy film roku bardziej przypomina dramat obyczajowy, z trudnymi wyborami z jakimi będą musiały zmierzyć się główne postaci. Część z tych postaci jest w dodatku kalekami co raczej też zabawne nie jest. Poza tym z ojca dziewczyny robi się głupkowatego neandertalczyka, który nie potrafi panować nad emocjami, a dodatkowo postanawia startować w wyborach na burmistrza miasteczka (i pewnie wygrywa). Twórcy kilka razy starają się być śmieszni, jak na przykład w scenie widocznej już na zwiastunie u seksuologa/ginekologa, gdzie jednak jest mało wyszukanie,czasem wulgarnie ale niespecjalnie śmiesznie. Ładnie za to prezentuje się strona wokalna filmu, ale tak być musi, gdyż główna aktorka, Louane Emera jest zwyciężczynią jakiegoś francuskiego programu muzycznego odkrywającego talenty. Dziewczyna otrzymała też Cezara za najlepszy debiut aktorski we Francji, chociaż akurat ja zbyt wielkiego aktorskiego popisu nie zauważyłem. Niespecjalnie rozumiem też ogólne zachwyty nad filmem, który ma średnie oceny stawiające go wśród produkcji bardzo dobrych. Dla mnie to jednak zawód. Oczekiwałem czegoś lepszego, a wyszło jak wyszło.





Zawód: ksiądz

W imię...
Polska 2013
reż. Małgorzata Szumowska
gatunek: dramat

Jak pisałem niedawno przy okazji najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej, Body/Ciała oglądałem jakiś czas temu opisywaną właśnie produkcję, jednak z pewnych względów nie obejrzałem jej do końca. Teraz jednak udało mi się obejrzeć ten kontrowersyjny film od początku do końca i mogę się wreszcie trochę szerzej wypowiedzieć na jego temat. 


W prowincjonalnej polskiej wsi lokalnym księdzem jest przybyły z Warszawy Adam (Andrzej Chyra). Oprócz posługi kapłańskiej prowadzi on wraz z nauczycielem Michałem (Łukasz Simlat) ośrodek dla tak zwanej trudnej młodzieży. Przebywają tam przeważnie osoby mające sporą część życia w poprawaczaku (jak np. grany przez Tomasza Schuchardta Blondyn) czy osoby o małym ilorazie inteligencji wrodzonej. Księdza Adama zaczyna łączyć pewna zażyłość z przedstawicielem tej drugiej grupy, niejakim Dynią (Mateusz Kościukiewicz).


To kolejny po niedawno opisywanym El Club czy wspinanym w styczniu Calvary film, w którym głównymi bohaterami są księżą. Przeważnie wiąże się to z tematyką trudniejszą, niż żywot księdza z serialowej Plebanii, gdyż w filmach tych dużo mówi się o pedofilii czy innych niecnych zagrywkach ze strony stanu duchownego. Wymienione wyżej produkcje, choć trudne i kontrowersyjne jednak podobały mi się i mogę polecić je z czystym sercem. W filmie Szumowskiej o księdzu homoseksualiście jednak nie znajduję zbyt wiele rzeczy, które mi się podobały. 
Może wszystko rozbija się w sposobie narracji i montażu poszczególnych scen. Raz widzimy księdza odprawiającego mszę, za chwilę grupę dzieci w wieku wczesnogimnazjalnym przerzucających się kurwami, później poranny bieg księdza, kolejna dawka przemocy werbalnej lub niewerbalnej ze strony wykolejonych dzieci, później znowu Maje Ostaszewską, która chce wskoczyć księdzu do łóżka. Kamera chce pokazać życie na zapomnianej przez cywilizację prowincji, jednak robi to zbyt niespójnie, widz męczy się oglądając poszczególne, dość losowe sceny. Zresztą sama fabuła, w której mogący wybierać wśród wielu młodych ludzi ksiądz zakochuje się w opóźnionym, ledwo potrafiącym składać podrzędne zdania chłopaku jest trochę dziwny. Tak samo, jak dziwne jest to, że niemal wszyscy przebywający w ośrodku chłopcy mają doświadczenia homoseksualne. Masakra. 
Jedyne do czego ciężko się w filmie przyczepić jest w sumie gra aktorska. Chyra w postaci homoksiędza alkoholika jest naprawdę przekonujący. Dobrze wypada też Ostaszewska, Simlat czy Olgierd Łukasiewicz, w trzecioplanowej, choć wyrazistej roli. Ogólnie jednak sam film jest niespójny, źle zmontowany i po prostu nudny oraz mało logiczny. Kiepsko. 





Witaj w klubie

El Club 
Chile 2015
reż. Pablo Larraín
gatunek: dramat

Nie oglądałem do tej pory żadnego filmu z dalekiego Chile. Jednak od pewnego czasu zamierzałem obejrzeć jeden z filmów Pabla Larraina, autora między innymi głośnego Nie czy Post Mortem. Oba wymienione właśnie filmy są mocno osadzone w niezbyt ciekawej politycznej przeszłości tego kraju. Zanim jednak obejrzę te produkcje traf chciał, że do kin wszedł kolejny z filmów reżysera, więc to na niego się wybrałem. Tutaj akurat o polityce dosadnie nic nie ma, ale też jest ciekawie. 


W prowincjonalnej wiosce nad oceanem w pewnym niewyróżniającym się domu czas spędzają czterej mężczyźni i kobieta (Alfredo Castro, Alejandro Goic, Alejandro Sieveking, Jaime Vadell, Antonia Zegers). Jak się okazuje wszyscy należą do stanu duchownego i przebywają w domu w ramach pokuty za swe uczynki. W pewnym momencie do domu wprowadza się ojciec Lazcano, za którym przybywa kloszard Sandokan (Roberto Farías), który zza płotu wykrzykuje szczegółowo oskarżenia o czyny pedofilskie, których Lazcano dopuszczał się na nim w młodości. W wyniku tej sytuacji nowo przybyły pokutnik popełnia samobójstwo. Do domu przybywa jezuita, ojciec Garcia (Marcelo Alonso) aby wyjaśnić sprawę...


Larrain nakręcił film bardzo odważny. Chile jest krajem, gdzie prawie 90% osób to chrześcijanie, z czego 72% to katolicy. Stworzyć w takim miejscu film o grzesznych księżach, którzy dopuszczają się pedofilii, homoseksualizmu, są złodziejami czy współpracowali z dyktatorskim reżimem wymagało od twórców pewnej dozy odwagi i odporności na krytykę, która musiała zapanować w kraju. 
Autorzy stworzyli film, którego tempo jest takie, jakie jest życie zamkniętych w domu na uboczu bohaterów. Jest monotonnie, nudno, rutynowo, dzieje się mało. Jedyną rozrywką dla księży jest telewizor oraz posiadany chart, którego raz na jakiś czas wystawiają w wyścigach. Sytuacja nabiera lekko tempa z pojawieniem się i szybkim zejściem jednego z księży. Chociaż przyjazd ojca Garcii wydawałby się impulsem do wzmożenia akcji, tak się nie dzieje. Zaczyna się za to powolne odkrywanie brudów wśród lokatorów domu. Z pewnością więc nie jest to film dla wszystkich.
Większość jednak powinna docenić miejsce akcji. Klify nad oceanem wyglądają bardzo majestatycznie i pięknie. Samo miasteczko też robi pewne trochę egzotyczne wrażenie. Niby jest podobne do tego, co znamy z Europy, jednak jest  też wyraźnie inne. 
Sądzę, że warto zobaczyć ten film i samemu przekonać się o tym, że ksiądz to nie zawsze oznacza osobę świętą, może mieć coś na sumieniu. Ciekawa jest też postać sprawcy samego zamieszania, bezdomnego Sandokana. Jedna scena z nim może sprawić, że odzwyczaicie się od typowego niedzielnego rosołu. 





czwartek, 22 października 2015

Gość weselny

Demon 
Polska 2015
reż. Marcin Wrona
gatunek: thriller

Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę napisać, że jeszcze nigdy nie pisałem o dwóch filmach tego samego reżysera pod rząd. Jednak tym razem po raz pierwszy tak się zdarzyło, gdyż po Chrzście opisuję właśnie ostatni film Marcina Wrony. Jednak oba filmy przedzielone są rankingiem tygodniowym, chociaż tyle.
Dybuk to według wierzeń żydowskich zjawisko paranormalne polegające na zawładnięciu ciała człowieka przez ducha zmarłej wcześniej osoby. Z takim właśnie zjawiskiem spotkamy się w tym filmie


Do prowincjonalnej Polski przyjeżdża mający polskie korzenie Piotr (Itay Tiran) aby ożenić się z Żanetą (Agnieszka Żulewska), którą poznał za pośrednictwem jej brata, "Jasnego" (Tomasz Schuchardt). Ojciec Żanety, Zygmunt (Andrzej Grabowski) jest lokalnym prominentem biznesowym, powierza przyszłej parze młodej duży wiekowy dom w celu odbudowania. W przeddzień ślubu Piotr odkrywa szkielet na terenie posesji. Jednak nie chcąc robić kłopotów w tym szczególnym dniu nie powiadamia o odkryciu. Później zaś zwłoki znikają, rozpoczyna się za to wesele. Z panem młodym zaczynają dziać się dziwne rzeczy...



Film został świetnie nakręcony przez odpowiedzialnego za zdjęcia Pawła Flisa. Każdy kadr jest na miejscu, porywa pięknem i pewną tajemniczością. Super wyszło usadowienie kilku scen na przeprawie przez Wisłę, która jawi się tutaj jako naprawdę potężna, monumentalna rzeka, której przekroczenie będzie preludium do horroru głównego bohatera. 
Świetnie odegrane są główne role. Wielkie brawa dla Izraelskiego aktora Tirana, który nie znając polskiego nauczył się tylko wypowiadanych kwestii, jednak mimo widocznego akcentu wszystko wypowiada bardzo poprawnie językowo. Do tego Andrzej Grabowski w roli jego teścia to klasa sama w sobie (choć dla mnie pan Grabowski zawsze wydaje mi się, że gra jedną postać, zgadnijcie którą) oraz wcielający się w jego filmowego syna Schuchardt. Do tego genialnie napisane i zagrane poboczne role księdza, lekarza czy nauczyciela (kolejno Cezary Kosiński, Adam Woronowicz i Włodzimierz Press). Wśród tej plejady cudownie zarysowanych i zagranych postaci bladnie jedyna poważna rola żeńska, czyli Żaneta w wykonaniu Agnieszki Żulewskiej, która jest bardzo nijaka i jedyne co dobrego z niej zapamiętałem to scena seksu i jej naprawdę godny pokazania biust (PLAYBOYu do dzieła!).
Małym cudem samym w sobie jest pokazanie takiego polskiego wesela, które niby jest typowym polskim weselem, a jednak całkiem inne (i to nie za sprawą tytułowego demona) dzięki muzyce, jaką możemy w czasie niego usłyszeć. Świetnie odgrzanie przebojów weselnych nie słyszanych w naszym kraju od czasów przedwojennych, żadnego disco polo. Cała muzyka w filmie zasługuje na brawa, ale nie może być inaczej, skoro odpowiada za nią sam Krzysztof Penderecki. Samo wesele i goście weselni przypominają nieco to tytułowe Wesele z filmu Wojciecha Smarzowskiego. Ale to nie jest zarzut a plus. 
Najsłabiej zaś niestety prezentuje się sama fabuła, która jest trochę niekompletna. Wydaje mi się że za dużo wątków zostaje okrojonych, pominiętych, niedokończonych. Mamy tutaj za dużo dziur fabularnych, w kilku momentach logika kuleje, samo zakończenie jest nie tyle zmuszające do samej interpretacji co po prostu obcięte. Szkoda. 
Jest to jak dla mnie jeden z dwóch najlepszych (wraz z Ziarnem Prawdy) polskich filmów, jakie widziałem w tym roku. A widziałem ich w sumie całkiem dużo. Ma trochę rzeczy, do których można się przyczepić w sferze niespójności fabularnej, jednak wszystko inne jest na bardzo wysokim poziomie. Nic tylko iść do kina i oglądać! 







poniedziałek, 19 października 2015

Ranking Tygodnia 40

I oto mały jubileusz w postaci 40 odcinka tygodniowego rankingu.











Demony przeszłości

Chrzest
Polska 2010
reż. Marcin Wrona
gatunek: dramat

Reżyser Marcin Wrona nie był chyba nigdy zbyt rozpoznawalny przez szeroką publiczność. Nakręcił kilka filmów, których część zdobyła pewną popularność wśród krytyków filmowych. Sam bardziej zainteresowałem się Wroną w czasie, gdy obejrzałem w kinie zwiastun jego najnowszego filmu, pt. Demon, który właśnie wszedł do kin. Jednak największą rozpoznawalność reżyser zdobył, gdy popełnił samobójstwo w czasie trwania festiwalu filmowego w Gdyni.


Do domu Michała (Wojciech Zieliński) przyjeżdża jego dawny kolega, Janek (Tomasz Schuchardt). W dawnych czasach obaj panowie należeli do lokalnej grupy przestępczej dowodzonej przez bezwzględnego "Grubego" (Adam Woronowicz). Obecnie Michał jest szczęśliwie żonatym mężczyzną mieszkającym ze swą młodą żoną, Magdą (Natalia Rybicka). Janek dowiaduje się że za to, że Michał zakapował na policji brata "Grubego", przez co ten trafił do więzienia teraz na jego przyjaciela zapadł mafijny wyrok śmierci. 


Przez cały czas trwania filmu unosi się nad nim ciężka, duszna atmosfera, która to rośnie z każdą chwilą. Nawet żarty w produkcji Wrony nie potrafią wyładować napięcia ciążącego wśród bohaterów, a są co najwyżej robieniem dobrej miny do złej gry. Autorzy potrafili świetnie stworzyć naprawdę mocny klimat zagrożenia i niepewności. Za to brawa. 
Braw natomiast ciężko szukać w montażu samego filmu, który to został zrobiony dziwnie, żeby nie powiedzieć źle. Przynajmniej mi nie przypadło to do gustu. 
Dziwnie zostali też przedstawieni gangsterzy występujący w filmie. Oprócz odcinania się od roli Popiełuszki Woronowicza, który naprawdę nieźle wyszedł w swej roli to inni (znaczna część) nie sprawiają zbyt groźnego wrażenia. Obok Michała Koterskiego z kastetem czy pałką mogłoby pojawić się jedno z dzieci z Bullerbyn. 
Docenić należy za to zarówno grę aktorską tria (czy czworga) głównych bohaterów, gdyż zagrane to zostało bardzo dobrze oraz plus należy się za muzykę. Muzykę minimalistyczną ale trafiającą w punkt, pojawiającą się właśnie wtedy kiedy trzeba, potęgującą klimat produkcji. 
Ogólnie dostajemy całkiem niezły film, który toczy się swoim własnym, raczej wolnym tempem jednak nie jest to minusem. Warto zobaczyć, chociaż ciężko napisać o tym filmie, że jest też jakimś bardzo dobrym produktem. 





czwartek, 15 października 2015

Koszmarny pokój

1408
USA 2007
reż. Mikael Håfström
gatunek: horror

Lubię książki Stephena Kinga. Może nie jestem jakimś wielkim fanem, który wykłóca się się o każdą powieść czy opowiadanie najznamienitszego żyjącego autora literatury grozy, ale bardzo sobie cenię wiele z wydanych przez niego pozycji umiejąc przy tym zauważyć, że część z jego jak dla mnie zbyt często wydawanych książek jest po prostu mocno średnia (niestety King jest literackim odpowiednikiem Allena, za często i za podobnie). Jednak zawsze ceniłem sobie to, że Amerykanin potrafi wpleść w normalną, obyczajową historię porządną dawkę grozy.  


Poznajemy Mike'a Enslina (John Cusack), który jest pisarzem specjalizującym się w opowieściach o nawiedzonych miejscach. Przemierza on Amerykę i spędza noce w mających złą reputację ze względu na paranormalne właściwości miejsca, a później swoje relacje przenosi na karty swych średniopopularnych książek. Jest przy tym zatwardziałym realistą. W pewnym momencie decyduje udać się do hotelu Delfin w Nowym Jorku, by tam spędzić noc w pokoju nr 1408, którego mieszkańcy w dziwnych okolicznościach często żegnali się z życiem. Prowadzący hotel, Gerald Olin (Samuel L. Jackson) jest przeciwny pomysłowi wynajęcia tego pokoju, jednak po jakimś czasie powierza klucz Mike'owi. Wkrótce w pokoju zaczynają się dziać dziwne rzeczy...


Film jest adaptacją jednego z opowiadań autora. Nie wiem czytałem go jeszcze ale nie wiem w jaki sposób autorzy stworzyli niemal dwugodzinny film o człowieku przebywającym w zamkniętym pokoju. Ogólnie myślę, że 80 minut to byłoby maksimum dla takiej fabuły. Sama fabuła za to mnie w ogóle nie zaspokoiła. Nie wiem czy to wina Kinga czy autorów ekranizacji, bo czasem naprawdę dobra książka, jak na przykład Cmętarz zwieżąt doczekała się bardzo słabego filmu. Realizacja 1408, jak i gra aktorska Cusacka jak i Jacksona jest dobra. Szczególnie drugoplanowa rola czarnoskórego aktora przypadła mi do gustu. Niestety straszaki typu zamurowane nagle okna, muzyka z radia czy krew lejąca się ze ścian to horror klasy C i nie wiem na kogo może to działać. Także pokój z drzemiącym w nim tajemniczym i nie wyjaśnionym złem, które czuje człowieka podrzucając mu wspomnienia z przeszłości etc nie jest ani nowatorskie ani szczególnie okazałe pod punktem strachu. A horror, w czasie którego się niemal zasypia to jednak nie jest to. Z ocen innych można sądzić, że film wielu się podobał, jednak jak dla mnie to poniżej średniej. 





środa, 14 października 2015

Królowie gówna

Polskie gówno 
Polska 2014
reż. Grzegorz Jankowski
gatunek: muzyczny

Pamiętam początek lutego tego roku. W jeden weekend wchodziły do kin dwa filmy, które w gruncie rzeczy miały ze sobą dużo wspólnego: oba polskie, oba też opowiadające o tematyce muzycznej. Opisywane właśnie Polskie gówno i Disco polo. Zastanawiając się na co iść do kina jako pierwsze wybrałem film z Głowackim, Kotem i Ogrodnikiem mówiąc sobie, że produkcję z Tymańskim obejrzę w następnym tygodniu. Byłem więc trochę zdziwiony, że po weekendzie filmu Jankowskiego w kinie już zobaczyć nie można. Cóż dobrałem się więc do tego teraz i w sumie nie dziwię się już czemu tak szybko zniknęło to z ekranu.


Starzejący się muzyk rockowej alternatywy Jerzy Bydgoszcz (Tymon Tymański) wciąż mieszka pod jednym dachem z ojcem (Marian Dziędziel). Do tonącego w długach Bydgoszcza zwraca się komornik Czesław Skandal (Grzegorz Halama) z propozycją ruszenia w trasę koncertową, przez co ten będzie mógł spłacić długi a przy okazji trochę zarobić. Bydgoszcz zbiera więc swoją ekipę (wśród nich znany co niektórym Robert Brylewski) i razem z komornikiem - menedżerem rusza w trasę po kraju.


Mało który film poprzez swój tytuł przedstawia jakość, jaką prezentuje. Tutaj zaś tytuł trafia w dziesiątkę. Mało jest filmów, które mogę ocenić niżej niż Polskie gówno. Przy okazji Disco polo żałowałem trochę, że wybrałem je zamiast opisywanego własnie filmu, jednak teraz po ponad pół roku film Bochniaka uważam jednak za całkiem niezły w porównaniu z tym czymś. 
Mamy tutaj do czynienia z musicalem, gdzie co drugi dialog odbywa się za pomocą śpiewania z playbacku (gdzie wielu osobom pewnie podłożono głos kogo innego). Poziom tych piosenek jest raczej mocno średni (chociaż może z dwie całkiem wpadające w ucho też się znajdą, ale przy takiej ilości to mała sztuka), a druga połowa to natomiast przeważnie wulgarne rozmowy bohaterów. Może i tak wygląda prawdziwa trasa koncertowa po kraju, jednak jeśli tak to cieszę się, że żadnej nie zaliczyłem (choć raz było blisko). Przedstawia się ten film jako satyrę na polski show biznes, jednak jest to w takim razie żart bardzo słabego poziomu. Dobrze, że sam film trwa tylko około 90 minut bo więcej ciężko byłoby wytrzymać. Przy okazji warto powiedzieć, że i tak się dość dłuży. Nie dziwię się, że zachęcono do udziału Krzysztofa Skibę czy Czesława Mozila, w sumie nawet nie dziwi obecność Arkadiusza Jakubika, Sonii Bohosiewicz, Arkadiusza Topy czy Mariana Dziędziela. Ale że na coś takiego namówili się ceniony Leszek Możdżer czy Jan Peszek? Trochę dziwne. Ogólnie odradzam. Trzymać się od tego dzieła z daleka!





Paranormalna aktywność

Body/Ciało
Polska 2015
reż. Małgorzata Szumowska
gatunek: dramat

Srebrny Niedźwiedź, nominacja do Złotego Niedźwiedzia, 6 Złotych Lwów plus wiele nominacji w mniej prestiżowych konkursach. Do tego objechanie kilku znacznych festiwali i masa bardzo dobrych recenzji. Przyznać trzeba, że jak na polską produkcję to musi robić wrażenie. Po ponad pół roku od swej premiery miałem okazje zapoznać się z najnowszym filmem Szumowskiej, który intrygował mnie zanim jeszcze powstał. Teraz więc krótko o nim. 


Widzowie poznają sędziwego prokuratora Janusza (Janusz Gajos) oraz jego dorosłą już córkę Olgę (Justyna Suwała), która przez swoje problemy z anoreksją dzieli czas na pobyty w domu, jak i w poddając się w szpitalu terapii. Terapeutką Olgi jest Anna (Maja Ostaszewska), która to łączy pracę w szpitalu z byciem medium, twierdząc, że od czasu śmierci dziecka potrafi dostrzec obecność zmarłych. W pewnym momencie Anna stwierdza, że zmarła żona Janusza i matka Olgi w jednym chce się z nimi skontaktować...


Na wstępie przyznam się, że poprzedni film Szumowskiej, W imię... był jednym z w ostatnich latach niewielu, których nie umiałem obejrzeć do końca. Nie ze względu na temat homoseksualnego księdza, po prostu styl w jakim reżyserka zaserwowała widzowi tę produkcję sprawił, że odbiłem się jak od ściany. Może kiedyś spróbuję raz jeszcze, ale ciężko powiedzieć.
Mając więc w pamięci poprzednie dzieło reżyserki mimo ciekawych opinii i dobrych recenzji nie wiedziałem czy poświęcić czas na kolejny jej film. Jednak jakiś czas po premierze dałem radę.
Dostajemy półtoragodzinną senną, wlekącą się swoim własnym rytmie opowieść o problemach i próbie pogodzenia się ze stratą bliskiej osoby. Jedna z postaci po śmierci bliskiego zaczyna pić, inna przestaje jeść, jeszcze inna stwierdza, że potrafi odbierać sygnały z zaświatów. Cały film przepełniony jest smutkiem i rozpaczą. W tle dostrzegamy też pracę prokuratorską głównego bohatera, który codziennie styka się ze śmiercią, czy to zabójstwa noworodka czy sławnego malarza (tutaj widać wyraźnie nawiązania do małej Madzi i Beksińskiego). Poprzez lata pracy w zawodzie bohater grany przez świetnego jak niemal zawsze Gajosa zobojętniał. I los konfrontuje go wtedy z mającą całkiem odmienną postawę życiową Anną (Ostaszewska w bardzo dobrej formie). Ciekawe połączenie, na które dobrze się patrzy. Dziwi mnie natomiast ogólna bieda i brzydota, która panuje w życiu postaci, jak i Warszawy, jaką widzą. Stare ubrania, samochody z początku lat 90., będące w półruinie mieszkania. Wszystko wyjęte jak sprzed ćwierćwiecza. Świat od tego czasu poszedł do przodu. Także kilka scen mnie dziwi. Już zaczynając od pierwszej, w której policjanci odcinają z drzewa wisielca - samobójcę, po czym ten budzi się po upadku, wstaje i odchodzi w siną dal jakby nigdy nic. Druga scena to natomiast striptiz bezimiennej bohaterki. Nie mam nic od striptizu, szczególnie kobiecego, jednak gdy robi to niemal 70. letnia Ewa Dałkowska to nie jest to specjalnie estetyczne. A i nie wnosi nic do fabuły więc można było sobie darować. 
Ogólnie nie dostrzegłem w tym filmie aż tylu plusów, jak co niektórzy. Cieszy gra aktorska, podoba się praca kamery, w sumie kilka zabiegów fabularnych też jest okej, jednak całość jako taka jest co najwyżej niezła. Warto obejrzeć, bo to jednak co innego niż zazwyczaj ale nie jest to film, który zmieni oblicze Ziemi.


wtorek, 13 października 2015

Morderca bez twarzy

Fotograf
Polska 2014
reż. Waldemar Krzystek
gatunek: kryminał

Pierwszy raz piszę o polskim filmie, w którym przez jakieś ponad 90% używa się języka innego niż polski, aktorzy używający tegoż języka też w dużej mierze Polakami nie są, a znaczna część akcji rozgrywa się poza terenem naszego kraju. Nie byłoby to dziwne, gdyby okazało się, że jest to typowa koprodukcja, jakich wiele we współczesnym światowym kinie, ale tak nie jest. Na liście krajów - matek tego filmu figuruje tylko jedno państwo i jest nim nasz kraj. Trochę to dziwne, ale jak się szybko okazuje nie tylko to może dziwić w tym filmie. 


Poznajemy młodą moskiewską policjantkę Nataszę (Tatiana Arntgolc) w momencie, gdy udaje się odebrać orzeczenie psychiatryczne z domu pewnego psychiatry. Chwilę później psychiatra i jego kochanka zostają znalezieni martwi, a Natasza jest ostatnią osobą, która mogłaby powiedzieć coś o tym co działo się w jego mieszkaniu. Okazuje się jednak, że gdy była w pokoju lekarza ten już nie żył, a sama rozmawiała z potrafiącym mówić głosem innych osób mordercą. Natasza zostaje włączona do ekipy FSB pod kierownictwem majora Lebiadkina (Aleksandr Bałujew) i wraz z nim próbuje złapać sprawcę. Historia mordercy sięga lat 70. zeszłego wieku i dzieciństwa młodego Koli (Andriej Kostasz) w bazie wojsk radzieckich w Legnicy.


Ogólnie film ogląda się całkiem dobrze. Mamy dobrych aktorów pierwszego planu z uroczą Arntgolc na czele (chętnie zobaczyłbym ją w innych produkcjach zanim się zestarzeje) oraz Bałujewa. Do tego naprawdę dobra rola małego Kostasza oraz jego filmowych rodziców (Elena Babenko i Marat Baszarow). Wbrew temu co można przeczytać na plakacie promującym film polscy aktorzy nie wybijają się na pierwszy plan i wcielają się w drugo, jeśli nie trzecioplanowe. Jednak i udział Tomasza Kota, Soni Bohosiewicz jest całkiem dobry. Nie wiem za to co na plakacie robi nazwisko córki byłego premiera, która to pojawia się w jednej scenie i wypowiada z 3 słowa...
Szkoda, że fabuła filmu, która po dopracowaniu mogłaby być naprawdę zacna, gdyż ma potencjał została przedstawiona skrajnie głupio i nielogicznie. O ile pomysł na historię mordercy, który nie posiada własnego głosu i mówi tylko przybierając głos innych ludzi (inna sprawa to to czy to w ogóle możliwe) byłby bardzo dobry, tak samo jak przedstawienie jego pozbawionego miłości dzieciństwa to wykonanie, jak i kilka zabiegów fabularnych pozostawia bardzo dużo do życzenia. Kilka faktów przedstawionych w filmie tak bardzo nie trzyma się kupy i jest po prostu głupie, że wiarygodność całości leży i kwiczy. A szkoda.
Także to co irytuje to fakt, że nierosyjskojęzyczne postaci Polaków w czasie kontaktu z Rosjanami mówią po polsku, Rosjanie nie znający polskiego odpowiadają po swojemu a i tak wszyscy wszystkich doskonale rozumieją. Jasne, że bez znajomości języka można jakiś procent słownictwa wychwycić, gdyż są liczne podobne zwroty w naszych językach, ale na litość boską, jak profesjonalni policjanci posługujący się zawodowym językiem potrafią się nawzajem zrozumieć bez tłumacza? Można było chociaż zastosować jedną postać, która w tym gronie zna oba języki i byłoby po sprawie...
Reasumując mamy do czynienia z filmem mocno nierównym, w rezultacie więc średnim. Dobrze oglądający się i równie dobrze zagrany, posiadający całkiem nieźle zarysowaną fabułę, jednak poprzez idiotyzmy logiczne tracący co najmniej 2/3 punkty w 10 stopniowej skali. Ale mimo to warto obejrzeć, bo kina gatunkowego w naszym kinie nigdy dość.  
I na koniec dość słaby trailer:




niedziela, 11 października 2015

Ranking Tygodnia 39

I oto już 39 ranking tygodniowy. Tym razem cztery zróżnicowane produkcje.












Upadek

Ładunek 200 (Gruz 200)
Rosja 2007
reż. Aleksiej Bałabanow 
gatunek: dramat, thriller

Tytułowym ładunkiem 200 określano w ZSRR cynkową trumnę, w której to w radzieckiej, a później już rosyjskiej armii przywożono do kraju ciało poległego na wojnie żołnierza, lub ogólnie osobę zmarłą. Akcja filmu rozgrywa się w 1984 roku, czyli mniej więcej w połowie zbrojnej interwencji radzieckiej w Afganistanie, więc w czasie, gdy takich ładunków do kraju trafiało dość dużo. Sam film jednak nie jest opowieścią wojenną, o czym za moment. 


Ciężko jest opisać w kilku zdaniach fabułę tego filmu. Mamy radziecką Rosję w roku 1984. Rzecz dzieje się na prowincji. Poznajemy wykładającego naukowy ateizm profesora z Leningradu (Leonid Gromow), któremu w drodze do odwiedzenia matki psuje się samochód. Dociera do chatki na odludziu, którą zamieszkuje bimbrownik i domorosły filozof Aleksiej (znany z głównej roli w  Lewiatanie Aleksiej Serebriakow), jego żona i pomocnik Suńka (Michaił Skriabin). Chwilę później po bimber do Aleksieja zgłasza się Walera (Leonid Biczewin) oraz Andżelika (Agnija Kuzniecowa). Chłopak po pewnym czasie pada pod ławę pijany, a na Andżelikę czekają kłopoty. Jako córka przewodniczącego partii w regionie szybko zostaje uznana za zaginioną. Śledztwo w tej sprawie prowadzi milicjant Żurow (Aleksiej Połujan).


Dostajemy do oglądania naprawdę bardzo ciężki, przygnębiający film. Produkcja umiejscowiona została w czasach schyłkowego już ZSRR, gdzie dobra żywność jest już towarem deficytowym, a jedyne na co w dużej ilości może sobie pozwolić człowiek jest wódka lub lepiej bimber z niezbyt legalnego źródła. Bohaterowie, jak w każdym rosyjskim filmie więc upijają się wysokoprocentowym alkoholem pitym z pełnych szklanek do nieprzytomności wcześniej tocząc filozoficzne dysputy o życiu. Film ten zabiera nas nie do pewnie i w tamtych czasach dość dobrze wyglądającego Petersburga czy Moskwy, a na zabitą dechami prowincję, która jest obrazem nędzy i rozpaczy. Ledwie stojące domy, obskurne ulice i jeszcze bardziej obskurne charaktery ludzi uczestniczących w tym przedstawieniu, to wszystko wpływa na bardzo depresyjny nastrój całości. A dodać do tego jeszcze psychopatę porywającego naiwną córkę ważnej persony, nie wahającego się zabić dla swych chorych celów, świadka porwania, który jednak boi się poinformować o tym władze, by nie narobić sobie kłopotów, przez co godząc się na śmierć (w majestacie prawa) niewinnego człowieka, który wcześniej mu pomógł to mamy pełen obraz degrengolady społeczeństwa w krańcowej fazie systemu. Jest to film mocny, w wielu miejscach brutalny ale też świetnie zrealizowany i bardzo dobrze zagrany. Bałabanow w tym filmie jawi się jako rosyjska wersja naszego Smarzowskiego, tylko jeszcze bardziej epatująca złem i zepsuciem. Każdy o choć trochę mocniejszych nerwach powinien zobaczyć ten film.





Persona non grata

Intruz (Efterskalv )
Szwecja, Polska 2015
reż. Magnus von Horn
gatunek: dramat

Łódzka szkoła filmowa uważana była swego czasu, jeszcze za minionego ustroju za jedną z najlepszych, a może i przez pewien czas za najlepszą filmówkę na świecie. Określenie polska szkoła filmowa odnośnie reżyserów czy innych filmowców było traktowane jako coś bardzo wysokiej klasy. Mimo upływu lat i pewnej podupadłości wciąż jednak cieszy się dość dużą renomą nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Tego przykładem jest szwedzki reżyser Magnus von Horn, który to ukończył rzeczoną placówkę i właśnie w swoim rodzinnym kraju nakręcił swój pierwszy pełnometrażowy film.


Przenosimy się na szwedzką prowincję, gdzie mimo pewnych odległości od siebie każdy zna każdego. Bliski uzyskania pełnoletności John (Ulrik Munther) po kilku latach spędzonych w poprawczaku opuszcza miejsce swego zesłania i wraca wraz z ojcem (Mats Blomgren) do domu. Tam zarówno głowa rodziny, jak i młodszy brat (Alexander Nordgren) niezbyt wiedzą jak zachować się w jego obecności. Najgorszy jednak dla Johna będzie powrót do szkoły, gdzie wszyscy pamiętają jego czyny z przeszłości. Przyjazną rękę wyciąga do niego tylko dziewczyna, która wprowadziła się niedawno do miasta, Malin (Loa Ek).


Zaserwowano nam typowo skandynawski film z właściwą dla filmografii tego kręgu kulturowego atmosferą. Podczas projekcji przypomniał mi się świetny duński film Polowanie z Madsem Mikkelsenem w roli głównej. Oś fabularna jest trochę inna ale jako dramat społeczny sprowadza się do bardzo podobnych wzorców zachowań wśród ludzi otaczających bohatera. 
Fabuła stopniowo wprowadza nas w czyn popełniony w przeszłości przez Johna (czyt. Jon nie Dżon), tak że z początku wiemy tylko to, że chłopak wychodzi z poprawczaka za bliżej nieokreślony czyn, by dopiero w jednej z ostatnich scen wiedzieć już wszystko na temat jego postępku.
Duszna atmosfera jaka wyłania się z obrazu jest naprawdę ciężka, dialogi jakie toczą ze sobą postaci przeważnie też nie wprowadzają nic dobrego. Naprawdę widać w tej produkcji świetną atmosferę zaszczucia i niechęci międzyludzkiej. Sam reżyser natomiast stara się pokazać wszystko neutralnie, stoi z boku nie faworyzując nikogo na linii John kontra świat. Jako koprodukcja szwedzko - polska mamy tu do czynienia z polskim montażem, zdjęciami (nominowany do Oscara za Idę Łukasz Żal) oraz aktorem, Wiesławem Komasą w roli dziadka. 
Ogólnie mamy do czynienia z naprawdę ciężką produkcją, której nie ogląda się w celu poprawy humoru. Jest to film nierówny, którego jednak wartość rośnie z czasem upływu jego trwania. Sądzę, że warto jest poświęcić trochę ponad 90 minut żeby poznać tę historię. Chociaż zarówno senne tempo jak i szczątkowe dialogi mogą w pierwszym momencie nie przekonywać.







czwartek, 8 października 2015

Starość nie radość

Młodość (Youth)
Włochy, Francja, Wielka Brytania, Szwajcaria 2015
reż. Paolo Sorrentino
gatunek: dramat

Kolejny po niedawno przeze mnie omawianym, oscarowym Wielkim pięknie film najbardziej znanego włoskiego reżysera Paola Saorrentino. Przed obejrzeniem go zastanawiałem się na ile będzie to kalka i powielanie schematów z poprzedniej jego produkcji, a na ile oddzielny twór. Poniżej więc przemyślenia na ten temat, ale nie tylko to. 


Akcja filmu toczy się w jednym z sanatoriów w szwajcarskich Alpach. Dwójka zbliżających się do osiemdziesiątki przyjaciół artystów spędza tam czas na wypoczynku. Jeden z nich, Mick (Harvey Keitel) - znany i ceniony reżyser jest jeszcze pełen życia, przymierza się do realizacji swego ostatniego ale i najlepszego filmu, drugi z mężczyzn - kompozytor Fred (Michael Caine) jest pogodzony z losem staruszka, nie chce już niczego od życia. Nudę pobytu w ośrodku panowie zabijają m.in. rozmawiając ze znanym aktorem młodego pokolenia (Paul Dano). W pewnym momencie do sanatorium przyjeżdża też córka Fred, Lena (Rachel Weisz).


Już na wstępie napiszę, że uważam ten film za lepszy od wspomnianego wyżej Wielkiego piękna. Choć tak jak w poprzednim filmie reżyser zafundował nam estetyczną poezję dodał do tego też jakąś choć trochę porządniejszą fabułę, której w filmie o dziennikarzu Jepie specjalnie nie było. Bałem się jak już wspomniałem, że dostaniemy to samo co poprzednio, tyle że w innej scenerii z angielską zamiast włoską wersją językową ale na szczęście aż takiej kalki nie ma. Pojawia się owszem wiele scen na zasadzie kontrastów, tak samo jak w oscarowym filmie było widać brzydkich, złych ludzi na tle pięknego miasta, tak i tutaj autor lubuje się zestawiać piękne, młode ciała z pomarszczonymi, zdeformowanymi przez czas sylwetkami staruszków. W filmie tym za plus można też uznać świetną grę aktorską. Ale zatrudniając takich tuzów i weteranów kina, jak Caine, Keitel czy Jane Fonda nie można było oczekiwać czegoś innego. W swoistej aktorskiej sztafecie pokoleniowej nie zabrakło też uznanych w większym czy mniejszym stopniu młodszych przedstawicieli zawodu. Mamy tutaj w jednej ról doskonałą i pięknie się starzejącą już 45 letnią żonę Daniela Craiga, Rachel Weisz (a ja ciągle pamiętam ją jako młodą dziewczynę w Mumii czy Wrogu u bram), do tego powoli budujący swą karierę Paul Dano czy w marginalnej roli najmłodsza z nich wszystkich może kojarzona z krótkiego występu w Dom Hemingway Mădălina Diana Ghenea, która pewnie swym ciałem na plakacie przyczyniła się do pójścia do kina wielu osób. 
W filmie tym jest też dużo luźnego humoru, czego zabrakło na pewno w Wielkim pięknie, po niektórych rozmowach bohaterów na pewno się uśmiechniecie. Także warto zwrócić uwagę na osobę Maradony ukazaną w filmie.  Po Rzymie przyszła kolej na ukazanie przez reżysera piękna szwajcarskich gór, co jest kolejnym plusem filmu. Sielska górska atmosfera wśród tamtejszych zwierząt hodowlanych daje wiele dobrego filmowi. Filmowi, który posiada niestety też słabsze sceny, przegadane dialogi, lub nieznośne chwile, w których nic się nie dzieje. Jakie szczęście, że jest on o prawie pół godziny od Wielkiego piękna! 
Reasumując mamy do czynienia z przystępniejszą wersją oscarowego sukcesu Sorrentino. Cały czas jest to kino artystyczne raczej dla koneserów, lecz nawet jeśli odbiło się od Wielkiego piękna warto dać szansę temu filmowi.



.