poniedziałek, 30 marca 2015

Ranking Miesiąca 3

Kończy się marzec, także czas na ranking z tego miesiąca. Po raz kolejny ciężki i oczywiście w pełni subiektywny wybór. Tym razem nie było natłoku filmów, więc dziesiąte miejsce z tego miesiąca, a 10. z innych miesięcy to trochę inny poziom. Tak więc wyliczamy!





















Ranking Tygodnia 15

I dochodzimy do ostatniego tygodniowego rankingu marca. Było lepiej niż przed tygodniem, jednak i tym razem zabrakło idealnych produkcji. Zatem zaczynamy:









Poza konkursem:




Czy androidy mają uczucia?



Łowca androidów (Blade Runner)
USA, Hongkong, Wielka Brytania 1982
reż. Ridley Scott
gatunek: Sci-Fi, thriller

Nadrabiając klasykowe zaległości tym razem przysiadłem nad osławionym Łowcą androidów. Oglądanie filmów fantastycznych, zarówno fantasy, jak i z obrębie fantastyki naukowej po raz pierwszy po ponad 30 latach od ich produkcji często bywa bolesne. Since fiction z lat 70. i 80. obecnie wygląda przeważnie dość mocno żenująco, a nowoczesny świat przyszłości (w tym niekiedy czasy nam obecnie teraźniejsze) wyglądają dość ubogo. Jak 33 lata po premierze prezentuje się więc film Ridleya Scotta?


Film przenosi nas do 2019 roku, w którym to ludzkość kolonizuje już inne planety, możliwe są swobodne podróże międzyplanetarne i inne tego typu atrakcje. Ludzkość posługuje się do wykonanywania najtrudniejszych robót androidami. Najbardziej zaawansowane z nich to tzw, replikanty o nazwie Nexus 6. Z czasem zdobywają one zdolność uczuć, więc aby nie stały się zbyt potężne mają one ograniczoną do czterech lat żywtoność. Po buncie tych istot na jednej z planet postanawia się o likwidacji replikantów. Za zadanie te są odpowiedzialni tzw. łowcy androidów. Jeden z nich, Rick Deckard musi zlokalizować i zlikwidować kilku przebywających w Los Angeles replikantów pod dowództwem Roya (Rutger Hauer).


Film oparty jest na opowiadaniu P. Dicka pt. Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? Opisana przez niego w 1968 przyszłość (czyli prawie nasza teraźniejszość) wygląda dość ponuro. Ciemne, zatłoczone i pozbawione wręcz dostępu do Słońca miasto pełne służb porządkowych i andoridów nie wygląda zachęcająco. Ludzie korzystają z tak zaawansowanych środków transportu, jak latające samochody. Ogólnie zawsze śmieszyło mnie ukazywanie przyszłości w dawnych filmach sci-fi. Mamy wszędzie brzęczące urządzenia, migające różnokolorowe lampki i inne tego typu urządzenia. Jak dla mnie to nie symbol zaawansowanego postępu, a denerwującej głupotu. Czy kilkadziesiąt lat temu uważano, że nanotechnologia musi się kiczowato świecić i wydawać hałasy rodem z Atari? Do tego nieodłączne superkomputery przypominające telegazetę...
Sama fabuła przez większosć uważana chyba za bardzo dobrą nie zrobiła na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Mamy tu do czynienia z jednym z kardynalnych pytań stawianych przez ten nurt gatunkowy. Czy roboty mogą odczuwać ludzkie odczucia i co stanowi istostę cżłowieczeństwa. Zapewne 30 lat temu, czy niemal pół wieku wstecz, gdy powstawało opowiadanie te pytania wydawały się innowacyjne i na czasie, jednak po latach nie robi to zbyt wielkiego wrażenia, widziało i czytało się tego  typu rzeczy zbyt wiele razy. Mimo, że lubię fantastykę to fabuła filmu nie przykuła mnie do ekranu. Przez te dwie godziny często się nudziłem musząc szukać innych atrakcji wokół mnie, niż te które (nie)dochodziły z pseudofutrystycznego Los Angeles. 
Fani fantastyki, jeśli jakimś cudem jeszcze nie oglądali filmu Scotta może znajdą coś dla siebie. Dla innych raczej nie polecam. 




niedziela, 29 marca 2015

Narkotykowe historie




Spun 
USA, Szwecja 2002
reż. Jonas Åkerlund
gatunek: dramat, komedia

O narkotykach i narkomanach powstał już szereg filmów. Jako że jest to temat - rzeka to mamy do czynienia z całym spektrum gatunkowym. Ćpunów i ich życie przedstawiano w różnej formie, zaczynając od ciężkich dramatów przez filmy akcji, na komediach kończąc. Mieliśmy do czynienia z tak różnymi produkcjami, jak Trainspotting, Requiem dla snu, Wkraczając w pustkę czy Las Vegas Parano. Wszystkie te filmy mimo pewnych, czasem dość znacznych różnic mają jeden motyw przewodni - narkotyki. Co natomiast wnosi do tematu narkomanów w kinematografii wydany w 2002 Spun? O tym trochę poniżej.


Ciężko opisać fabułę tej produkcji, gdyż nie jest to jedna spójna historia, mająca swój wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Obserwujemy kilka dni z życia paru osob, których życie wiąże się z narkotykami. Mamy więc uzależnionego od nich młodego Rossa (Jason Schwartzman), dilera u którego chłopak się zaopatrza - niejakiego Spider - Mike'a (John Leguizamo) oraz producenta owych narkotyków - groźnego kolesia o pseudonimi Cook (Mickey Rourke). Ross szukając dostępu do kolejnych narkotykowych porcji będzie musiał zapoznać się z porywczym Cookiem oraz jego ekstrewagandzką dziewczyną Nikki (Brittany Murphy)...


Miejsca egzystencji narkomanów przedstawiono w filmie dość patologicznie. Bohaterowie żyją w ruderach, wegetują w warunkach mocno niehigienicznych. Nigdy nie miałem przyjemności gościć w domu narkomana, jednak sądzę, że to co zastałbym przekraczając progi tego domostwa mogłoby przypominać 'mieszkanie' Spider - Mike'a. 
Scenarzyści nadali związanym z ćpaniem postacią drugą cechę szczególną - oprócz samego narkotyzowania się bohaterowie mają też inne główne hobby - wszyscy są niewyżyci seksualnie. Stąd też więżenie tancerki erotycznej przykłótej do łóżka, częste wizyty w sexshopach w celu kupna pornola (lub obejrzenia go na miejscu w specjalnej kabinie wątpliwej rozkoszy), rozmowy przez sex telefon (z dość ciekawą osobą) czy dziwne dewiacje seksualne (np. w scenie z nalotem policji).
Temat potraktowany jest tu bardzo luźno. Nie ma moralizatorstwa ani tego typu pouczania, co jest złe a co dobre. Mamy za to do czynienia z ośmieszaniem głównych bohaterów, gdzie pokazane są one w sposób mocno przerysowany i groteskowy. Całość to szereg luźnych historii, dziejących się chronologicznie lecz często niezwiązanych między sobą. Przez ten brak spójności przyczynowo - skutokowej czasem niestety ciężko ustalić o co aktualnie w filmie chodzi. 
Sposób w jaki zobrazowano samą czynność narkotyzwoania się w dużej mierze został skopiowany z dwa lata wcześniejszego Requiem dla snu, lecz w Spunie jest on według mnie zbyt nadużywany. 
Ciężko mi ocenić ten film, Z jednej strony oferuje kilka ciekawych scen, zabawnych sytuacji i grono wyrazistych postaci, z drugiej strony brak tu jednak jakiejś poważnej fabuły, wszystko dzieje się od przypadku do przypadku, ciężko się zaangażować w to, co dzieje się na ekranie. Jednym film na pewno się spodoba, innym raczej nie, a ja natomiast nie należę ani do jednych ani drugich. Taki typowy średniak z kilkoma niezłymi momentami, jednak to za mało, żeby zapamiętać na lata, a tym bardziej wracać do niego po czasie. 




piątek, 27 marca 2015

Z deszczu pod rynnę


Zniewolony. 12 Years a Slave (12 Years a Slave)
USA, Wielka Brytania 2013
reż. Steve McQueen
gatunek: biograficzny, dramat


Opisywany właśnie film zdobył chyba największą ilość nagród z produkcji, które miały swą premierę w 2013 roku. 28 różnorakich statuetek i 72 nominacje do nich to naprawdę imponująca liczba. Dość długo zwlekałem z obejrzeniem tego opartego na faktach filmu, jednak właśnie przyszła na niego pora.


USA przed wojną secesyjną. Poznajemy historię Solomona Northupa (Chiwetel Ejiofor), który mieszka sobie spokojnie i w dostatku z żoną  i dziećmi na północy kraju. W pewnym momencie wyjeżdża z dwójką poznanych mężczyzn do Waszyngtonu, gdzie wciąż obowiązuje niewolnictwo, W skutek zdrady zostaje wzięty do niewoli i wysłany na południe, gdzie prześladowcy wystawiają go na sprzedaż. Wkrótce zostaje sprzedany i trafia w ręce niejakiego Forda (Benedict Cumberbatch) i trafia na jego plantację.




Jest to jeden z niewielu filmów, które posiadają spojler w tytule. Jednak biorąc pod uwagę, że jest to adaptacja wspomnień rzeczywistego Northupa, którą na dodatek zatytułował tak samo, jak anglojęzyczny tytuł filmu to nie jest to żadne zastrzeżenie.
Produkcja jest kolejną próbą pokazania traktowania czarnoskórych w USA jeszcze 150 lat temu. Mamy tu do czynienia z kolejnym filmowym rozliczeniem historycznym. Ciekawe tylko, że doczekały się tego typu produkcji historie z wojny w Wietnamie czy niewolnictwo, a nie doczekało się wciąż przetrzebienie populacji rdzennych mieszkańców Ameryki. Może jednak jeszcze filmowcy hollywoodu się kiedyś i pod tym względem wykażą.
W filmie pokazane są tragiczne losy Solomona, który trafia wciąż w coraz gorsze miejsca. Najpierw zostaje porwany, potem wystawiony na licytacjię, trafia do dobrego pana, ale tam prześladowany jest przez poganiacza-tyrana, w końcu ląduje u sadystycznego plantatora (Michael Fassbender).
W rolach drugoplanowych występuje tutaj kilku poważanych aktorów. Zarówno wspomniany już odtwórca roli Sherlocka, jak i Brad Pitt. Dziwi mnie natomiast statuetka Oscara za rolę drugoplanową dla Lupitay Nyong'o. Oprócz tego, że została efektownie wybatorzona to nie odegrała jakiejś imponującej roli.
Ogólnie film jest wart zobaczenia, jednak nie uważam go za produkcję wybitną. Posiada interesujący i ważny temat, nie nudzi i posiada całkiem dobrą scenografię. To wystarczy do tego, by warto go obejrzeć, jednak nie wywołuje to opadu szczęki. 




czwartek, 26 marca 2015

Duńska patola



Nordvest
Dania 2013
reż. Michael Noer
gatunek: dramat, kryminał

Na wstępie powiem (a w zasadzie napiszę), że lubię współczesne skandynawskie kino. Tamtejsze filmy, zarówno jak pochodzące z tych krajów dzieła literackie mają swój osobliwy klimat i niepodrabialny styl, jakiego ze świecą szukać w innych rejonach świata. Co ciekawe, mimo że kraje skandynawskie uważane są za jedne z najlepszych miejsc do życia, to zarówno filmowcy, jak i pisarze wciąż na tapetę biorą problemy społeczne, które występują w ich ojczyznach. Opisywany film także zmierzy się z problematyczną tematyką.


Tytułowy Nordvest to jedna z najpodlejszych dzielnic duńskiej stolicy. Poznajemy żyjącego w niej osiemnastoletniego Caspra (Gustav Dyekjær Giese). Jako że Casper mieszka w patologicznej dzielnicy i jest pozbawiony perspektyw na przyszłość wiedzie życie typowego przedstawiciela marginesu społecznego - pije, pali, ćpa a w okresie wolnym od tych zajęć trudni się włamami do bogatszych posesji. Pomaga mu przy tym kolega, Robin (Nicholas Westwood Kidd). Skradziony towar odwożą, by sprzedać go za śmieszne pieniądze przywódcy osiedlowego gangu Arabów - Jamalowi (Dulfi Al-Jabouri). W pewnym momencie Casper dostaje zlecenie włamania od bossa miejscowej mafii - porywczego Bjorna (Roland Møller). Po udanej kradzieży Bjorn powierza mu rolę szofera stręczonych przez niego prostytutek. Casper wciąga w pracę dla przestępczego półświatka swego młodszego brata Andy'ego (Oscar Dyekjær Giese). Zmiana pracodawcy nie podoba się jednak Jamalowi i jego sprzymierzeńcom...


Kopenhaga w filmie Noera jawi się jako zupełnie inne miejsce od tego, jakie znamy z pocztówek i przewodników turystycznych. Obcujemy tu z obskurną dzielnicą zamieszkaną przez patologicznych troglodytów. Nordvest jest miejsce, z którego strasznie ciężko wyrwać się do normalnego świata. Dorastanie w środowisku złoczyńców, gangsterów, imigrantów i dresiarzy powoduje całkowite wsiąknięcie do ich świata. Świata parszywego i zdegenerowanego, jednak oferującego możliwość zdobycia łatwych pieniędzy, na które innych szans okazuje się nie być. 
Każda kolejna decyzja bohatera więc jeszcze bardziej pieczętuje jego integralność z całym złem dzielnicy, oraz przybliża go do niezbyt szczęśliwego końca. Nie jest to wszak opowieść z happy endem. Zresztą ciężko się takiej spodziewać, skoro w całym filmie trudno znaleźć coś pozytywnego. 
Niestety mimo swego niezbyt długiego czasu trwania produkcja ta ma momenty przestoju i nudy. Kilka razy wdarła się dłużyzna, przez którą trzeba obniżyć ocenę. Także sama fabuła mimo pewnego uroku jest dość mimo wszystko sztampowa, ma się wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy.
Na pochwałę zasługuje jednak gra aktorska. Zarówno dobrze prezentują się bracia Dyekjær Giese, jak i Møller w roli bossa. Moją sympatię zdobył także goryl Bjorna. Poza tym miło patrzeć na ładne nierządnice (tu nawet wdziera się polski akcent). 
Nie jest to film, który zostawia masę wspomnień z seansu, nie powoduje worka wątpliwości, przez który widz ma kilka nieprzespanych nocy, jednak myślę, że mimo to warto w wolnej chwili poświęcić te półtorej godziny na wizytę w Nordvest. Choćby po to, aby wiedzieć gdzie się nie udawać podczas wizyty w Kopenhadze. 


środa, 25 marca 2015

Średniowieczne leczenie




Medicus (The Physician)
Niemcy 2013
reż. Philipp Stolzl
gatunek: przygodowy, dramat, historyczny 


Do obejrzenia tego filmu zabierałem się strasznie długo. Czekał on cierpliwie w kolejce przez dobrych kilka miesięcy, jednak jego czas emisji strasznie mnie przerażał. Ponad dwie i pół godziny, w sumie 155 minut to jednak dość sporo jak na jeden seans, co niestety mnie, jako fana produkcji do dwóch godzin mocno odstraszało. Jednak gdy już się przełamałem i nacisnąłem przycisk play okazało się na moje szczęście, że nic specjalnie się w tym dziele nie dłuży. Tak więc alleluja! 



Fabuła opiera się na losach młodego Anglika, Roba Cole'a (wiarygodny w tej roli Tom Payne), który to miał (nie)przyjemność żyć w pierwszej połowie XI wieku. Będąc dzieckiem Robowi na wówczas nieuleczalną chorobę umiera nagle matka, zostawiając go oraz dwojga rodzeństwa na pastwę losu. Ktoś przygarnia dwójkę najmłodszych dzieci, zabierając przy tym cały skromny rodzinny dobytek, natomiast Rob zostaje na lodzie. Udaje mu się jednak dołączyć do wędrownego balwierza (bardzo dobra rola Stellana Skarsgarda). Po pewnym czasie dowiaduje się od zajmujących się lecznictwem Żydów o miejscu w dalekiej Persji, gdzie znajduje się szkoła medyczna, w której niejaki Ibn Sina (Ben Kingsley) szkoli przyszłych lekarzy. Pech chce, że miejsce to znajduje się poza zasięgiem młodego Anglika. Arabowie bowiem nie wpuszczają na swe ziemie chrześcijan. Cole decyduje się jednak na podróż na uczelnie Ibn Siny wyrzekając się swej wiary i podając za Żyda. W trwającej około rok podróży poznaje piękną Rebekę (Emma Rigby). Chłopak ma szczęście i udaje mu się dołączyć do elitarnej akademii. Wkrótce też jego drogi przecinają się z wybuchowym szachem miasta (Olivier Martinez)...


Film ten powstał w oparciu o książkę Noaha Gordona o tym samym tytule. Powieść ta jest dość znana i łatwo dostępna w naszym kraju. Niestety mimo że kilkukrotnie w księgarniach (a raz nawet w lokalnej Biedronce, gdzie była dostępna po śmiesznej cenie) trzymałem ją w rękach nigdy nie zdecydowałem się jej nabyć tak więc nie mogę oceniać w jakim stopniu fabuła jest zbieżna ze swym literackim pierwowzorem. W sumie może jednak kiedyś uda mi się to zrobić, gdyż film zachęcił mnie do poznania książkowych losów bohaterów. 
Jako że fabuła cofa nas o pełne tysiąc lat do tyłu mamy do czynienia z całkiem przebiegunowanym światem. W XI wieku, czasie, kiedy Europa była wciąż w powijakach, a wiele krajów dopiero wychodziło z lasu tworząc swe struktury (w tym oczywiście Polska) to obecnie uważane za III świat kraje arabskie wiodły prym w dążeniu do postępu kulturalnego, prawnego czy medycznego. Rządzona przez wszechobecne wpływy konserwatywnego Kościoła Europa tkwiła wszak w mrokach średniowiecza i jeszcze dużo czasu musiało minąć, by sytuacja się zmieniła. Natomiast Persja w tych czasach kwitła. I mamy tutaj świetne porównanie tych dwóch kultur. Zacofane europejskie mocarstwo w zderzeniu z miastem rządzonym przez szacha wygląda po prostu biednie i obskurnie. Oprócz tych dwóch przeciwstawnych kultur poznajemy żyjących w obu społeczeństwach diaspory żydowskie. Tak samo odizolowane, enigmatyczne i chimeryczne. Wszędzie też jednakowo przyjmowane z niechęcią. 
Fabuła uderza w każdą z trzech największych religii owego okresu (w sumie do dzisiaj owe cieszą się największą popularnością). Każda z religii pokazana jest jako hamulcowa postępu, wielki wstecznik rozwoju cywilizacji. Zarówno chrześcijaństwo jak i radykalny islam ukazane są tutaj jako blokujące rozwój medyczny, przez co przyczyniające się do śmierci wielu ludzi. Obserwując fabułę filmu widzimy, że obie te religie skupiają się na działaniach w swym interesie. Przeważnie skupia się to do do działania w myśl zasady heretykom stosik a Żydom pogromik. Trochę lepiej przedstawiono judaizm, jednak także pokazując skostniałe brutalne prawa, jakimi rządzi się ta religia (vide scena z kamieniowaniem). 
Sam film został bardzo dobrze zrealizowany. Kostiumy wyglądają bardzo przyzwoicie, brud i syf jest prawdziwie odrażający, a piękne lokacje (choć czasem miasta to tylko efekt komputerowy) urzekające. Kilka scen, jak choćby podróż karawaną przez pustynię zapadają w pamięć. Udało się autorom stworzyć ciekawe i wiarygodnie piękne tło do wydarzeń fabularnych.
Także pochwalić trzeba scenarzystów (i zapewne autora powieści), gdyż mimo długości swego trwania film nie daje nam okazji do większej nudy.
 Ogląda się przez cały seans bardzo przyjemnie. Znakiem czasu jest natomiast to, że mamy amerykańską książkę napisaną przez Żyda, dziejącą się w Persji, wyprodukowaną przez Niemców po angielsku, przy udziale europejskich aktorów. Nie jest to film, który zostanie zapamiętany jako kultowy, jednak myślę, że mając wolny wieczór jak najbardziej warto!


poniedziałek, 23 marca 2015

Powrót do przeszłości


Jaskinia zapomnianych snów (Cave of Forgotten Dreams) 
Francja, Kanada, Niemcy, USA, Wielka Brytania, 2010
reż. Werner Herzog
gatunek: dokumentalny 

Dzisiaj zamieszczam pierwszy, historyczny wpis poświęcony debiutującemu na łamach bloga filmowi dokumentalnemu. Doszedłem do wniosku, że co pewien bliżej nieokreślony czas, zapewne dość nieregularnie pojawiać się będą tutaj też krótkie opisy obejrzanych przeze mnie filmów dokumentalnych. Nie będą to zbyt obszerne notki, jednak będzie wynikało z nich, czy zachęcam do zobaczenia danej produkcji, czy też nie. Dokumenty nie będą liczyły się także w żadnych rankingach czy to tygodniowych, czy też innych. Na pierwszy ogień idzie film znanego reżysera, jakim jest Werner Herzog. 


Film w głównej mierze zabiera nas w podróż do francuskiej Jaskini Chauveta. Od początku widzimy, że jest to miejsce niezwykle. Ta odkryta całkiem przypadkowo w 1994 roku jaskinia bowiem poprzez zmiany otoczenia, które doprowadziły do zawalenia do niej naturalnego wejścia uczyniły zamknęły do niej dostęp dla żywych istot na około 30 tysięcy lat. W środku zaś czekały na odkrycie pierwsze wytwory sztuki skalnej oraz zachowane ślady ludzi i zwierząt z okresu paleolitu. 
Reżyser zachwyca się najstarszymi odkrytymi do tej pory przejawami sztuki, jakie stworzył człowiek. Obserwując naskalne wizerunki bizonów, koni, jeleni i innych zwierząt Herzog zastanawia się kim byli ludzie, którzy ponad 30 tysięcy lat wcześniej odwiedzali to miejsce. Widz przez półtorej godziny może zmierzyć się z majestatem jaskini i ozdobami, którymi uraczyli ją ludzie z epoki kamienia łupanego. Osobiście patrząc na te prymitywne początkowe przejawy ludzkiej sztuki dałem się oczarować temu co widzę. Prehistoryczne malowidła mają w sobie dziwną, pierwotną moc, która potrafi zaciekawić odbiorcę. Dzięki Herzogowi natomiast można poczuć się tak, jakby się było w jaskini osobiście. 
Oprócz samych malowideł mamy możliwość podziwiania pięknej, tajemniczej jaskini, w której to porozrzucane są wciąż czaszki dawno wymarłych zwierząt, a także zachowane są w świetnym stanie ich oryginale ślady. Dla wielu może być to mało interesujące jednak wrodzona ciekawość świata sprawiła u mnie, że czasem oglądając wnętrze jaskini nie mogłem oderwać wzroku od tego cudownego miejsca. 
Autor oprócz samej podróży wgłąb półkilometrowego tunelu serwuje nam rozmowy z naukowcami, którzy zajmują się badaniem wnętrz jaskini oraz samą kulturą paleolitu. Ludzie ci zarzucają reżysera, a także nas dość interesującą wiedzą na temat kultur pierwotnych, jak i samej jaskini. Niestety często Herzog stawia im będące nie na miejscu pytania. Żaden naukowiec przecież nie może mu odpowiedzieć 'o czym śnili' ludzie pierwotni. Jednak reżyser najwidoczniej postawił sobie za cel bardzo metafizyczne potraktowanie twórców pierwszych dzieł sztuki w dziejach ludzkości. 
W filmie poznamy też strzępy informacji na temat ogólnego życia praludzi z tego okresu. Trochę tego mało, jednak wiadomo, że nie to stanowiło clue programu.


Reasumując mamy do czynienia z bardzo ciekawym tematem. Myślę, że obejrzenie tej produkcji powinno rozwinąć horyzonty każdego odbiorcy, a także skłonić do refleksji nad historią ludzi jako gatunku. Autor w przystępny sposób podchodzi do tematu, nie zarzucając nas skomplikowanym nazewnictwem czy teoriami. Nie jest to film, który wyczerpuje temat, jednak stanowi dobry background do dalszego brnięcia w tę frapującą erę z życia człowieka dla chętnych, a także zaspakaja w wystarczającym stopniu ciekawość wiedzy na ten temat dla zwykłych odbiorców. A to chyba w filmie dokumentalnym najważniejsze. Z mojej strony jak najbardziej polecam, dziewięćdziesiąt minut, w czasie których można wynieść trochę ciekawych rzeczy a przy czym patrząc na wnętrze jaskini przeżyć swoisty orgazm przez oczy. 







niedziela, 22 marca 2015

Ranking Tygodnia 14

To był najgorszy pod względem poziomu tydzień w krótkiej historii tego bloga.  O ile pierwsze miejsce jeszcze się broni to inne pozycje to jawna kpina i koszmar kinomana. Drugie miejsce dla gniotu, który je zajął to straszna dewaluacja tej pozycji. Ale niestety ktoś musiał zająć miejsca od 2 do 5, a kolejność jest niemal przypadkowa, gdyż ciężko wybrać film najlepszy z tych szmir.















Nic śmiesznego


Funny Games
Austria 1997
reż. Michael Haneke
gatunek: dramat

Przemoc występuje w wielu filmach. Mimo dość pacyfistycznych poglądów nie mam nic do filmowej przemocy o ile jest ona uzasadniona fabularnie. W wielu produkcjach litrami leje się posoka, a niejeden mózg ląduje na ścianie. Jeśli nie jest to tylko brutalność dla efekciarstwa, a ma jakieś przesłanki to mimo nawet najbardziej makabrycznych scen typu gore jestem w stanie nie tylko je obejrzeć przy jedzeniu ale też pochwalić. Natomiast nie znoszę produkcji, w których przemoc jawi się jako swoista sztuka dla sztuki. W Funny Games moim zdaniem niestety tak jest.


W filmie poznajemy ułożone małżeństwo w średnim wieku (Susanne Lothar i Ulrich Muhe), które wraz z synem (Stefan Clapczynski) wybrało się na kilka dni do domku letniskowego nad jeziorem. Idyllicznie zapowiadający się pobyt zostaje zakłócony przez pojawienie się dwóch dziwnych młodzieńców (Frank Giering i Arno Frisch), którzy zaczynają panoszyć się po domu, by chwilę później uwięzić w nim jego mieszkańców, by męczyć ich zarówno psychicznie, jak i fizycznie.


Filmowi agresorzy nękający bezradną rodzinę nie są przykładowymi tępogłowymi psychopatami znanymi z innych podobnych do tego produkcji. Mamy dwóch pedantycznych lalusiów w białych strojach i rękawiczkach, którzy może sprawiają dziwaczne wrażenie, których ciężko byłoby posądzać o psychopatyczne tortury. Gnębiona rodzina ogólnie niby próbuje się bronić lecz często pozostaje zbyt bierna w stosunku do nieproszonych psychopatów. 
W filmie nie wszystkie sceny przemocy widzimy. Te najbardziej przerażające fragmenty tylko słyszymy towarzysząc w tym czasie bohaterowi wykonującemu swoje czynności w innym miejscu. Jednak zbrodnia jest zbrodnią, a po niej następuje już tylko krwawa cisza. 
Sam pomysł torturowania bogu ducha winnej rodziny to pomysł stary jak świat, jednak nigdy specjalnie nie byłem fanem tego typu filmów. Ciąg przemocy i tortur. Czy to na pewno warte oglądania? 
W sumie bohaterowie filmu nie wzbudzali ani sympatii (nieszczęsna rodzina) ani antypatii (psychopaci). Ciężko mi było identyfikować się z kimkolwiek. Żadna z postaci nie utkwiła mi specjalnie w pamięci. Tak samo, jak film, który oceniam dość negatywnie. Niezrozumiane dla mnie jest to, że produkcja ta zbiera całkiem dobre recenzje i opinie ludzi. Ja nie zauważyłem w tym filmie nic szczególnie ciekawego czy dobrego. A scena z pilotem od telewizora i jej konsekwencje to dla mnie jawna kpina. Autorzy mogliby się zdecydować czy robią naturalistyczny film typu non fiction czy jakiś powrót do przeszłości...Jest szansa, że film wam się spodoba, ja jednak odbiłem się od niego jak od ściany i z mojej strony nie polecam. 







piątek, 20 marca 2015

Opowieści z Tichodońska


Antykiller (Antikiller)
Rosja 2002
reż. Egor Konchalovskiy
gatunek: sensacyjny

W zeszły roku wydana została z piętnastoletnim opóźnieniem książka Daniła Koreckiego pod tytułem Antykiler. Zachęcony dobrze wykonaną okładką i ciekawym opisem zakupiłem to opasłe tomiszcze kompletnie nieznanego autora i były to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy na książkę od dawna. Historia kształtujących się po rozpadzie ZSRR struktur mafijnych oraz przygotowań do zamachu na prezydenta kupiła mnie od razu. Mocna, często brutalna męska powieść, którą czyta się jednym tchem (o ile jest na to czas). Dlatego z dużym oczekiwaniem podszedłem do obejrzenia filmu opartego na prozie Koreckiego. I srogo się zawiodłem. 


Major Korieniew (Jurij Kucenko) wychodzi z więzienia, gdzie trafił za nadużycia władzy. Snuje się bez większego celu po smętnych ulicach i zapuszczonych melinach Tichodońska (chodź w filmie nie pada ani razu nazwa tego wzorowanego na Rostowie nad Donem miasta). Dowiaduje się on w czasie wędrówek o konflikcie między lokalnym bossem Szamanem (Alexandr Baluev), a niejakim Barkasem (Dmitri Miller). Tymczasem z więzienia wychodzi złodziej z autorytetem - Krzyż (Sergey Shakurov). Jego konflikt z przywódcom złodziei Ojcem (Mikhail Ulyanov) wydaje się nieodzowny. Na dodatek w mieście grasuje bandyta - troglodyta Małpa (w oryginale Kark - Viktor Sukhorukov), który wraz ze swoją małą ekipą sieją zamęt i postrach u każdej ze stron.


Książka na swoich ponad 500 stronach zawierała masę wątków i postaci, których w wielu miejscach się przecinały. W filmie tego nie ma. Przez dwie godziny ogląda się jakieś zdarzenia, jednak ciężko czuć do kogoś jakiekolwiek uczucia - czy to pozytywne czy negatywne. Książkowi bohaterowie byli ludźmi z krwi i kości, ich filmowi odpowiednicy to bezpłciowe kukły pozbawione osobowości. Gdybym nie czytał książki to nie mógłbym nawet zorientować się o co chodzi w fabule. Mimo że przeczytałem kilka dni temu ostatnią stronę powieści to oglądając produkcję filmową sam nie mogłem się połapać co autor miał na myśli. Biorąc pod uwagę fakt, że filmowcy wykastrowali fabułę z jednego najważniejszego wątku powieściowego (przygotowania zamachu na prezydenta oraz przygotowania sił specjalnych do niedopuszczenia do owego) to i z drugiego wątku zostały tylko ochłapy (pominięcie wielu kluczowych bohaterów,w  tym Ryndy, olanie świetnego wątku więziennego etc). W ogóle też fabuła w wielu miejscach została po wykastrowaniu zmieniona przeradzając się w potworka. 
Niestety do tego wszystkiego dopasował się poziom gry aktorskiej oraz efektów. Oczy bolą przy patrzeniu na sceny walki czy wybuchów, Sto lat temu lepiej by to zrealizowano! 
Nie chcę się denerwować i nie będę się dłużej rozpisywać nad tym badziewiem. Po fantastycznej książce liczyłem na choć dobry film. Trzymajcie się od niego z daleka! Jednak polecam gorąco książkowy pierwowzór! 





czwartek, 19 marca 2015

Bezzębne smoki


Revenge of the Green Dragons
USA, Hongkong 2014
reż. Wei - keung Lau
gatunek: kryminał, sensacyjny

Większość ludzi lubi kino gangsterskie. Takie produkcje jak Chłopcy z ferajny, Człowiek z blizną czy Ojciec chrzestny mimo upływających lat cieszą się nadal mocno zasłużoną estymą wśród widzów. Corocznie dochodzą do grona filmów o tematyce gangsterskiej świeże produkcje. W ostatnich latach mieliśmy na przykład świetnych Wrogów publicznych z Johnnym Deppem w głównej roli czy całkiem ciekawy koreański New world.  Dowiadując się o opisywanym właśnie filmie liczyłem na dobre kino gatunkowe utrzymane w egzotycznym dla nas półświatku azjatyckich mafii. Jednak mocno się przeliczyłem,


Mamy rok 1983. Bohaterów poznajemy jako dzieci. Sonny (Justin Chon) oraz Steve (Kevin Wu) są emigrantami przybywającymi do krainy szczęścia, jaką jawi się Nowy Jork. Jednak nie wszystko idzie tak, jak rodem z amerykańskiego snu. Chłopcy są zmuszani do niewolniczej pracy w chińskim barze. W pewnym momencie Steve pakuje się w kłopoty napotykając członków jednego z gangów panoszących się w Chinatown - Green Dragons. Zapewne skończyłby marnie, gdyby nie interwencja prowodyra organizacji - Paula Wonga (Harry Shum Jr.), który przyłącza chłopca do gangu. Steven zachęca Sonny'ego do przyłączenia się do organizacji, na to ten bez wahania przystaje. Później akcja przenosi nas do 1989 roku gdzie gang będzie musiał walczyć o wpływy z innymi organizacjami przestępczymi, a także uporać się z policją...


Fabuła w filmach o mafii mimo, że często jednotorowa i przewidywalna czasem potrafi zainteresować i wciągnąć widza. Tutaj tego niestety nie ma. Coś się dzieje, jednak wydarzenia ekranowe nie zasysają odbiorcy, który niespecjalnie ma ochotę wejść w ten świat. Sam film trwa półtorej godziny, a miałem opory, by skończyć seans za jednym razem.
Przedstawiony świat jest strasznie brutalny. W sumie w pewnym sensie taki powinien być, tak sobie wyobrażam poczynania triad czy yakuzy. Jednak tutaj czasem autorzy przesadzają. Początkowe sceny, gdzie banda ugania się za dziećmi, by pobić je bez żadnego powodu są trochę nietrafione. 
Dziwi mnie to, że sam Martin Scorsese firmował film swoim nazwiskiem. Po takim mistrzu nie oczekiwałem nastawiania się na dewaluację swojej osoby. 
Nawet w słabych i przeciętnych filmach znajdzie się kilka scen, lub choćby jedną, którą powinno się zapamiętać na dłużej. Tutaj tego nie uświadczyłem. Mamy jakiś ciąg zdarzeń, trochę rozmów, trochę strzelania i przepychanek, ale wszystko to pozbawione jest większego polotu. 
Ciężko napisać coś więcej o tym filmie. Oczekiwałem egzotycznego klimatu chińskich triad wylewającego się z ekranu przez cały seans. Niestety nie doświadczyłem tego choć w części. Film ten kuleje pod prawie każdym względem. Strata czasu, nie polecam. Duże rozczarowanie. 







środa, 18 marca 2015

Umierając z nudów



Loft (The Loft)
USA 2014
reż. Erik Van Looy
gatunek: thriller 

zdjęcia: Nicolas Karakatsanis
muzyka: John Frizzell

Przy okazji jednego z wcześniejszych filmów pisałem o tym, jak może wpłynąć na jego odbiór obejrzany wcześniej zwiastun. Taki trailer wszak ma być jak dobrze skrojona mini spódniczka na ciele atrakcyjnej kobiety - niby pokazać atuty, ale najważniejsze jednak zakrywać. Nie zawsze tak się jednak dzieje. I o ile marny zwiastun będący zapowiedzią dobrego filmu można znieść to interesujący trailer, który jest preludium do badziewnej produkcji pozostawia spory niedosyt. Oglądając dwukrotnie w salach kinowych trailer do opisywanego właśnie tytułu ostrzyłem sobie apetyt na film van Looya. Dobrze, że produkcja Belga nie była jednak jedzeniem, bo straciłbym na niej wszystkie zęby.


Poznajemy pięciu bogatych przyjaciół (w ich rolach kolejno Karl Urban, James Marsden, Wentworth Miller, Eric Stonestreet, Matthias Schoenaerts), którzy w tajemnicy przed własnymi żonami dzielą wspólnie ze sobą apartament na tytułowym poddaszu. Pokój ten służy im jako kopulatornia, w której dopuszczają się cudzołóstwa z przelotnie poznanymi na różnorakich bankietach kobietami niezbyt ciężkich obyczajów. Bo jak się w czasie filmu okaże, mimo posiadania młodych i pięknych małżonek bohaterowie wiedzeni zwierzęcym instynktem pragną tylko zaliczać kolejne panienki. Traf chce jednak, że pewnego dnia przyjaciele zastają w łóżku swojej bzykalni zwłoki pewnej dziewczyny (Isabel Lucas). Wszystko wskazuje na to, że morderstwa musiał dokonać któryś z nich...


Akcja filmu dzieje się na trzech płaszczyznach. Czasem śledzimy wydarzenia wewnątrz pokoju po odkryciu zwłok, czasem przesłuchania przyjaciół na posterunku policji, innym razem zaś fabuła cofa się wstecz pokazując wydarzenia, które doprowadziły do śmierci femme fatale. Wszystko to jednak jest zrealizowane strasznie chaotycznie i często ma się wrażenie, że poszczególne sekwencje nie trzymają się kupy. Związek przyczynowo - skutkowy pomiędzy kolejnymi scenami przeważnie jest strasznie naciągany, naiwny i wymuszony,  Oglądając film wydawało mi się, że lepszy scenariusz mógłby napisać co drugi gimnazjalista. A to nie świadczy za dobrze o autorach produkcji. 
Bohaterów starano się jakoś zróżnicować, jednak moim zdaniem każdy z nich oprócz jakiejś dodanej lekko na siłę nazwijmy to cechy własnej jest bardzo do siebie podobny. Wszyscy niby mają kochające żony, przeważnie już dzieci, jednak w głowie im tylko szmacenie się na potęgę z przygodnymi paniami. Ich życie wiedzie od bankietu do bankietu, wprost z którego wyrwane panie zaciągane są niczym owieczki na żeś do pokoju uciech. O ile mężczyzną dano jakieś indywidualne cechy to ich żony zostały tego pozbawione. Wszystkie są jednakowo bez wyrazu. Dodać do tego puste jak szklanka w piosence Feelu kobiety fatalne przeznaczone do seksu to mamy do czynienia z najsłabiej wykreowanymi postaciami filmowymi od dawien dawna. Przynajmniej biorąc pod uwagę filmy, które zarobiły około 30 milionów dolarów w pierwsze dwa dni wyświetlania. 
Niestety postaci (szczególnie męskie) mówią. I raczą widza swoimi mądrościami. Pamiętacie Leppera, który na konferencji prasowej pytał dziennikarzy czy można zgwałcić prostytutkę, a potem zanosił się tubalnym śmiechem z celnie postawionego przez samego siebie pytania? Tutaj to samo pytanie też padnie. Inny z bohaterów wyzna nam prawdę objawioną w postaci faktu, że gruba kobieta musi posiadać przy sobie szczupłe koleżanki (i oczywiście te zaraz zjawią się w gotowości do seksu). 
Najgorszą rzeczą jest jednak to, że mamy do czynienia z thrillerem. I tak jak największą wadą komedii jest to, że może nie śmieszyć tak i w tym gatunku film jest do niczego jeśli nie trzyma w napięciu. The Loft nie robi tego w ogóle. Zainteresowanie tym, kto i dlaczego zabił straciłem po kilku pierwszych minutach. Film jest po prostu nudnym pokazem ciągu jakoś bezrozumnie nachodzących na siebie sekwencji, które niby prowadzą do poznania motywacji sprawcy. Jak już je poznamy to możemy usiąść i zapłakać. Nie nad losem zamordowanej, a nad poziomem scenarzystów. 
Co ciekawe reżyser stworzył remake swojego własnego filmu, powstałego w Belgii w 2008 roku. Gdzie większość dialogów  w sumie pokrywa się z tymi z wersji nowej. Dodatkowo w 2010 roku powstała wersja Holenderska. Owszem, identyczna. Kto co kilka lat daje pieniądze na produkcje czegoś tak porywającego to nie mam pojęcia. Lepiej dofinansowaliby biedne dzieci. 
Kategorycznie odradzam, chyba, że jesteście fanami maltretowania samych siebie. 






wtorek, 17 marca 2015

One track mind

Zapach kobiety (Scent of a Woman)
USA 1992
reż. Martin Brest
gatunek: dramat
zdjęcia: Donald E. Thorin
muzyka : Thomas Newman

Każdego miesiąca filmowych fanów zalewa fala coraz to nowszych produkcji wyższych lub niższych lotów. W natłoku premier i podążania za nowofalowymi trendami człowiek zapomina o produkcjach starszych, nawet jeśli te są o wiele lepsze niż większość z dzisiejszych nowości. Sam ze wstydem muszę stwierdzić, że wiele dobrych, uznawanych dziś za klasyczne filmów mnie ominęło z różnych powodów. Dlatego też częściej będę musiał wracać do lat minionych żeby odkurzyć kultowe już produkcje. A jako, że nikt nie wierzy mi, że nie widziałem nigdy Króla Lwa to teraz opiszę Zapach kobiety z 1992 roku. 


Mamy tu do czynienia z bardzo klasyczną hollywoodzką produkcją. Poznajemy biednego ucznia prestiżowej szkoły dla aspirujących bogaczy, który dostał się tam nie dzięki pieniądzom rodziców, a własnej wiedzy. Charlie (Chris O'Donnell) w pewnym momencie wplątuje się w poważną szkolną aferę, która może doprowadzić go do wykluczenia z grona uczniów. Jako świadkowi incydentu dyrektor daje mu ultimatum, by przemyślał, czy woli zakapować swych kolegów czy pożegnać się z prestiżową uczelnią. Dostaje czas do namysłu, który przypada na okolice Święta Dziękczynienia. Aby uzyskać dodatkowy zarobek Charlie podejmuje się w tym okresie opieki nad niepełnosprawnym. Jego podopiecznym okazuje się być ciężki w obejściu niewidomy oficer amerykańskiej armii - Frank Slade (Al Pacino). Slade  zamierza wybrać się w tym okresie do Nowego Jorku zabierając niechętnego temu pomysłowi Charliego. Jak się później okaże podróż ta zmieni ich życie...


Jest to film na wskroś amerykański. Fabuła krążąca wokół bardzo typowych dla tej kultury schematów i wzorców fabularnych zachowań. Biedny chłopak z ambicjami, który nie pasuje do miejsca, w którym przebywa; sarkastyczny i zawiedziony życiem mentor, pokonywanie własnych barier oraz odkrywanie przyjemności życia na nowo i wiele innych tego typu spraw, które sprawiają, że ciężko nazwać fabułę innowacyjną. Wszystko jest dość przewidywalne i każdy, kto obejrzał już w swoim życie trochę filmów łatwo powinien orientować się, jaki finał może mieć każda poszczególna scena.
Cały film moim zdaniem wyróżnia się od natłoku podobnych produkcji, których wszak masa przez jeden absolutnie fenomenalny detal. Gra aktorska Ala Pacino. W sumie on nie gra niewidomego pułkownika. On JEST niewidomym pułkownikiem. Każda scena, każda wypowiedziana kwestia, każdy ruch mimiczny czy gest to całkowite mistrzostwo świata. Patrząc na ten utkwiony zawsze w ten sam punkt wzrok pozbawiony wyrazu czy słysząc częste wstawki typu HA! czy WHOO-AH! w wykonaniu Pacino śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych kreacji w dziejach kina. Przy nim solidny O'Donnell mimo dobrej roli wypada blado, niemo statystuje będąc tłem wielkiej roli. Ale taka już różnica między rzemieślnikiem a mistrzem. 
Dwie sceny z tego filmu zapadają szczególnie w pamięć. Pierwsza to scena tanga, w wykonaniu pułkownika i poznanej w restauracji kobiety. Slade z nieporadnego inwalidy na jedną chwilę zamienia się w rekina parkietu, wskakując w swe naturalne środowiskom z którego został brutalnie wyrwany. Tak samo w scenie numer dwa - gdy prowadzi wypożyczone Ferrari widać, że czuje się jak ryba w wodzie. Te dwie sceny według mnie budują ten film. Zawodzi niestety sekwencja końcowa. Scena niczym z dramatów sądowych, tylko tym razem odbywająca się w szkolnych murach, w obecności wszystkich uczniów. Niestety bardzo amerykański film nie może obyć się bez amerykańskiego patosu i ckliwej przemowy, która nakazuje zawsze zmienić zdanie źle postępującej osoby. Gdyby tej sceny uniknąć, lub poprowadzić to mniej pompatycznie, a bardziej realnie uznałbym film za bardzo dobry. A tak po tej psującej wrażenie scenie z czystym sercem dalej polecam tę produkcję, jednak już tylko jako dobrą, tym niemniej wartą polecenia. W sumie wszak gdyby wyjąć rolę Ala Pacino to mielibyśmy do czynienia z dość standardowym, przeciętnym filmem. Jeśli oczywiście ktoś wygospodaruje ponad dwie i pół godziny wolnego czasu.