czwartek, 29 września 2016

Bieg po godność

Zwycięzca (Race)
Francja, Kanada, Niemcy 2016
reż. Stephen Hopkins
gatunek: biograficzny, dramat

Letnie Nowożytne Igrzyska Olimpijskie do tej pory odbyły się trzydzieści jeden razy. Część z nich z pewnych powodów nie została szybko zapomniana i przykryta kolejnymi imprezami tego typu lecz historia tych zmagań żyje do dziś własnym życiem. Jednym z najbardziej pamiętnych Igrzysk są te XI, które odbyły się w 1936 roku. I to nie tylko z powodu kraju - gospodarza oraz faktu, że na stadionie olimpijskim wydarzenia bacznie śledził sam fuhrer, Adolf Hitler.  


Lata 30. ubiegłego wieku. Czarnoskóry Jesse Owens (Stephan James) dzięki wspaniałym wynikom sportowym wybiera się na studia. Poznaje tam trenera Larry'ego Snydera (Jason Sudeikis), który za cel stawia sobie doprowadzenia Jesse'ego do medalu olimpijskiego w Berlinie. Owens musi sobie jednak radzić z wszechobecną segregacją rasową.


Dobrze, że powstał film, który pokazuje historię jednego z najwybitniejszych biegaczy wszech czasów. Co ciekawe mimo że z udziałem amerykańskich aktorów to nie został on wyprodukowany przez USA. Z jednej strony to dziwne, z drugiej patrząc na odważną wymowę filmu nie dziwi, że nie wyprodukowali tego Amerykanie. Biorąc pod uwagę fakt, że w kilku miejscach postawiono do dzisiaj kontrowersyjne porównanie nazistowskiego szowinizmu i rasizmu do rasistowskich praktyk, do których dochodziło wówczas w USA jasne jest, że nie pokazaliby tego w taki sposób skłonni do epatowania patosem i zamiatający trudne sprawy pod dywan amerykańscy producenci. 
Bardzo cieszy mnie też to, że Jason Sudeikis znany przeważnie z lekkich i często głupkowatych komedii wreszcie zagrał rolę dramatyczną. W wieku 40. lat ale jednak. To dobry aktor i chętnie zobaczę go w innych ambitnych filmach. Także dobra rola znanej z Gry o tron Carice van Houten w roli legendarnej reżyserki Leni Riefenstahl.
Dla nieznających prawdziwej historii Owensa widzów film sprawi wrażenie rzetelnego i przedstawiającego dobrze aspekty jego życia. Jednak jeśli ktoś wcześniej wczytał się w jego życiorys dopatrzy się wielu nieścisłości, luk czy po prostu przekłamań. Takich jak na przykład to, że Adolf Hitler nigdy nie pogratulował Owensowi. Sam biegacz przyznał, że takie gratulację dostał (nawet z pamiątkowym zdjęciem fuhrera), zaś nigdy nie doczekał się gratulacji ze strony prezydentów USA. Te błędy i koloryzowanie jest moim zdaniem minusem filmu i to dużym, bo historia biegacza jest na tyle dobra, że zasługuje na przeniesienie niemal w skali 1:1, bez zakłamań i widowiskowych dodatków.
Mimo wszystko warto obejrzeć ten niskobudżetowy film Hopkinsa, zarówno dla poznania historii olimpijskiego multimedalisty, wczucia się w klimat przedwojennych igrzysk olimpijskich, jak i obejrzenia strasznie krzywdzącej i niesprawiedliwej polityki amerykańskiej wobec Murzynów w latach 30. ubiegłego wieku. Warto, choć niektóre wydarzenia z życia Owensa oglądać z rezerwą.





Swingersi

Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy
Polska 2015
reż. Janusz Majewski
gatunek: komedia

Mający obecnie osiemdziesiąt pięć lat lat reżyser Janusz Majewski na trwałe zapisał się w historii polskiej kinematografii. Przed wszystkim zawdzięcza to udanej komedii z 1985 roku C.K. Dezerterzy (I jej trochę mniej udanej kontynuacji z lat 90.) oraz takim filmom, jak Zaklęte rewiry, Sprawa Gorgonowej czy Mała matura. Ostatnio po kilku latach wrócił ze swym kolejnym produktem - jak wyszło tym razem?


Lata 50. ubiegłego stulecia. Po odwilży politycznej roku 1956 do Polski wraca z Anglii żołnierz armii Andrsa, Fabian Apanowicz (Maciej Stuhr). Znajduje on zamieszkanie u swojej siostry Wandy (Sonia Bohosiewicz) w Ciechocinku. Wkrótce namawia lokalnego milicjanta (Wiktor Zborowski) do założenia zespołu jazzowego. Poznaje też tajemniczą i utalentowaną Modestę (Natalia Rybicka).


To co widać niemal od początku, to to, że film powstał z autentycznej miłości twórcy do swingu i muzyki jako takiej. Mimo że to nie musical to grane i śpiewane sceny zapełniają sporą część czasu projekcji i chyba wypadają tutaj najlepiej. Mamy tu dobre aranżacje tytułowego On the Sunny Side of the Street Louisa Armstronga czy I've got you under my skin Franka Sinatry oraz wiele innych. Fani muzyki jazzowej powinni być ukontentowani repertuarem i poziomem wykonania. Także na plus można zaliczyć scenografię oraz charakteryzację. Czuć klimat tamtych czasów w bardziej pozytywnym znaczeniu (wszak jazz rozwijał się nie tylko na Zachodzie, w kilka lat po okresie ukazanym w filmie w naszym kraju powstała jedna z lepszych serii jazzowych - Polish Jazz). Fajnie, że można jednak pokazać okres sprzed ponad pół wieku bez więzień i pałowań. Całkiem nieźle spisuje się też Maciej Stuhr w roli Fabiana, choć aktorskie show kradną mu w drugoplanowych rolach (a może i trzecio) Anna Dymna oraz Wojciech Pszoniak. Szkoda jednak, że ich postaci to jedyne w sumie akcenty humorystyczne wprowadzone do filmu. Filmu, który jak na komedię jest zbyt mało zabawny, niby przez większość swego trwania lekki jednak pozbawiony szlifu humorystycznego. Po twórcy bardzo zabawnych C.K. Dezerterów oczekiwałem na więcej. I ten brak humoru oraz ślemazarność akcji to główne wady produkcji Majewskiego. Film jest pozbawiony ikry, często nijaki. Dobrze, że jest ponadczasowa muzyka, która go ratuje. Oglądanie tej produkcji nie boli, jednak jestem pewien, że film nie pozostanie w pamięci na zbyt długo. Dobra pozycja do obejrzenia w jesienny wieczór i szybkiego wyparowania z pamięci. 




wtorek, 27 września 2016

Suicide Squad

Siedmiu wspaniałych (The Magnificent Seven)
USA 2016
reż. Antoine Fuqua
gatunek: western

Podchodziłem do tego filmu z wielką rezerwą. Mogę powiedzieć wręcz, że byłem mocno, naprawdę mocno sceptyczny faktem, że kultowy film Johna Sturgesa z 1960 roku, który uważam za jeden z lepszych westernów doczeka się jakichś kontrowersyjnych popłuczyn. Po zwiastunie oczekiwałem już wszystkiego najgorszego. Jednak następca westernowego remake'u Siedmiu samurajów w ostateczności okazał się całkiem przyjemną rozrywką.  


Bezwzględny kapitalista Bartholomew Bogue (Peter Sarsgaard) terroryzuje mieszkańców osady, której ziemie chce zagarnąć. Próbująca się przeciwstawić magnatowi obywatelka miasta, Emma (Haley Bennett) wyrusza w świat szukać rewolwerowców chętnych pomóc gnębionym. Poznaje Chisolma (Denzel Washington), który rekrutuje wkrótce garstkę odpowiednich do zadania ludzi, którzy nie mają nic do stracenia (Chris Pratt, Ethan Hawke, Vincent D'Onofrio, Byung-hun Lee, Manuel Garcia-Rulfo, Martin Sensmeier). Udają się do miasta szykować obronę przed najemnikami Bogue'a.


Najlepiej ten film oglądać w ogóle nie porównując go do oryginalnych Siedmiu wspaniałych. Łatwo, jeśli nie widziało się filmu sprzed 55 lat, jednak zakładam, że większość kinomaniaków film ten widziała,a fani westernu pewnie nawet nie raz. Super byłoby, gdyby twórcy zmienili trochę skład osobowy tytułowej kompanii na sześciu bądź ośmiu i dali inny tytuł nie nawiązując do ikony westernu. Niestety licząc zapewne na większą kasę postanowiono zaczerpnąć z hitu sprzed lat. Jednak aby oglądać ten film powinno się odstawić klasyka na półkę i patrzeć na produkcję z 2016 roku jako na odrębne dzieło. No bo zresztą jak porównywać Brynner'a, Wallacha, McQueena czy Bronsona do Washingtona, Sensmeiera czy Byung-hun Lee? Połowa niemal obecnej siódemki stanowią tak niewesternowi bohaterowie, jak czarnoskóry (w klasycznym westernie nie do pomyślenia, chociaż Tarantino czy Eastwood już z tego pomysłu korzystali), Indianin i Koreańczyk w jednej drużynie sprawiedliwych na XIX. wiecznym Dzikim Zachodzie? W sumie brakuje chyba tylko transwestyty, Eskimosa i Pigmeja. Niestety nie zawsze polityczna poprawność sprawdza się na 100%. A wstawianie postaci o określonym kolorze skóry, tam gdzie ich nie ma (czy nie było) to już przesada równie spore, jak oskarżanie konsolowego i komputerowego Wiedźmina o brak w tym świecie postaci czarnoskórych. No ale chyba od tego rzeczy w kinie hollywoodzkim nie unikniemy. Niestety nie unikniemy też chyba czegoś znacznie gorszego - mainstreamowy amerykański rynek filmowy stał się molochem produkującym filmy dla dzieci. Wszechobecne PG13 zabiło współczesne kino multipleksowe. Ten film też jest od 13 roku życia więc zapomnijcie o widoku krwi - jak to w westernie strzela się bardzo dużo, trup pada, czasem nawet poharatany nożem - ale wszystko to odbywa się bezkrwawo, a bohaterowie składający się z największych zabijaków nie powiedzą nic kwiecistym językiem. Bardzo wszystko tu grzeczne. Szkoda, bo obecnie idąc do kina - multipleksu na 10 produkcji cztery to animowane bajki, a reszta to produkcje familijne, gdzie PG15 świadczy już o odwadze producentów filmu. Strasznie przykre.
Jednak wracając do samego filmu - naprawdę nie było źle. Patrzy się na to z niekłamaną przyjemnością. Fabuła jest prosta i typowo westernowa, połowę stanowi wprowadzenie do akcji i zaprezentowanie postaci, druga część to już przygotowania do obrony i sama walka. Walka pokazana całkiem sprawnie, na którą patrzy się z ciekawością (choć jest jak wspomniałem bezkrwawo). Jest to także kanoniczna opowieść o męskiej przyjaźni, walce o lepszą sprawę i inne tradycyjnie westernowe wartości. Dwie godziny filmu naprawdę szybko mijają i nie trzeba patrzeć na zegarek. Cieszą także pewne nawiązania do oryginalnego dzieła, szczególnie w końcówce. Słysząc w początkowej scenie napisów końcowych motyw muzyczny filmu z 1960 roku wychodziłem naprawdę zadowolony. I mimo wielu rzeczy, które niezbyt mi się podobały to wychodząc z siódmej sali kinowej nie zastanawiałem się nad oceną, bo ta mogła być tylko jedna - SIEDEM. Przy niedostatku westernów na rynku - warto cieszyć się z tego filmu, choć do sukcesu pierwowzoru nie zbliży się on ani na krok.




Kukułcze jajo

Różyczka
Polska 2010
reż. Jan Kidawa - Błoński
gatunek: dramat

Leon Lech Beynar znany szerzej jako Paweł Jasienica należy do bardziej znanych polskich historyków. Chociaż wiele stawianych przez niego tez było tendencyjnych, a jeszcze więcej z tego co pisał po pół wieku od wydania zostało zdezaktualizowane to jest to chyba i tak do dzisiaj najbarwniej piszący eseista historyczny parający się historią naszego kraju więc po wzięciu poprawki na niektóre jego stwierdzenia polecam go każdemu chcącemu poczytać o polskiej historii (a jego książki są dość lekkostrawne, co rzadkie w tym gatunku). Mimo że rozpisałem się o panu Jasienicy film jednak nie traktuje o nim, zaś jego nazwisko nie pada tu ani razu. Ale dlaczego o nim wspominam? O tym niżej. 


Zakochana w pracowniku urzędu bezpieczeństwa, Romanie Rożku (Robert Więckiewicz) młoda i atrakcyjna pracownica uniwersytetu, Kamila (Magdalena Boczarska) zgadza się na jego prośbę podjąć próbę zbliżenia się do pracującego na uczelni profesora Adama Warczewskiego (Andrzej Seweryn), antysystemowego pisarza podejrzewanego o pochodzenie żydowskie. Kamila wzbudza zaufanie dużo starszego od siebie pisarza i wkrótce się do niego wprowadza. Nie przestaje jednak pisać donosów...


Wspomniany na początku Paweł Jasienica poślubił rok przed śmiercią po wcześniejszej czteroletniej dość zażyłej znajomości niejaką Zofię O'Bretenny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa Zofia była inwigilującą go współpracownicą służb bezpieczeństwa PRL, która nie zrezygnowała z pisania donosów na pisarza nawet po poślubieniu go. Córka Jasienicy jednak upiera się, by nie porównywać historii Warczewskiego z życiorysem jej ojca strasząc prawnikami i procesem o naruszenie jej dóbr osobistych. Tak wiec reżyser filmu odżegnał się od postaci realnego pisarza twierdząc, że scenariusz obrazu jest tylko i wyłącznie fikcją i wyobraźnią scenarzystów. Cóż, każdy może jednak sobie wyrobić własne zdanie, jak to jest naprawdę. 
Film będący w sumie kameralną rozgrywką między trzema postaciami, w które umiejętnie wcielają się Seweryn, Więckiewicz i Boczarska (bardziej zgrabną figurą, która ku mojej uciesze często ukazana została w negliżu niż aktorskim talentem). Chociaż akcja często dzieje się w plenerach lub na imprezach różnego rodzaju to najważniejszy jest tu ten trójkąt aktorski. Chociaż Braciak i Frycz wypadali też na tyle nieźle, że poddałem ich procesowi otagowania. 
Historia będąca motorem napędowym całości opiera się na jednej z najmniej chlubnych kart historii nie tylko PRL ale może i całej historii Polski, czyli antyżydowskich wystąpieniach władz będących następstwem wydarzeń marcowych oraz będąca ich skutkiem przymusowa emigracja tysięcy Polaków pochodzenia mojżeszowego. 



Autorzy pokazali całkiem sprawnie klimat tamtych lat z kontrastem szarości dnia codziennego i radosnych imprez (w barach dla plebsu czy w PKiN dla wierchuszki intelektualnej) oraz to, że życie wtedy mogło być całkiem przyjemne dla ludzi, którzy nie mieli większych aspiracji. Film nakręcono w stylu przypominającym filmy z epoki, dlatego ogląda się to wszystko bardzo realistycznie. Także cała otoczka drugiej połowy lat 60. ubiegłego wieku, zarówno styl, poprzez wystroje na samochodach kończąc wyszła dobrze.
O ile jednak to były plusy bardzo zawiodłem się na wyjątkowo tendencyjnym ukazaniu stron konfliktu. Sprzeciwiający się władzy i systemowi ludzie to kulturalna, obyta ze wszystkim co godne elita (która czasowo zepchnięta jest na margines). Bohater grany przez Seweryna na spotkaniach autorskich z czytelnikami non stop cytuje starożytnych myślicieli i średniowiecznych świętych nie zaniżając się do poziomu poniżej IQ 135. Byłem na kilku spotkaniach z topowymi pisarzami i nie spotkałem się z żadnym tego typu cytatem. Za to kilka razy było cytowanie Warsaw shore lub Gangu Albanii. Natomiast oponenci tej tłamszonej przez władze elity intelektualnej to tylko wulgarne przygłupy, które najpierw biją,a potem...biją, bo gdy przychodzi do rozmowy to wulgaryzmy mieszają z kaleczeniem mowy ojczystej. Na dodatek, by podkreślić ich zepsuty charakter pomagierzy władzy ludowej są okropnie brzydcy. Takim zestawieniem autorzy już na wstępie pokazują, kto jest tu tym dobrym, a kto złym. Zaś inteligentny widz naprawdę bez podziału na pięknych i bestie mógłby wskazać komu kibicować.
Mam wiec problem z oceną tego filmu, która w warstwie technicznej jest zrobiona bardzo fachowo i bez zastrzeżeń, intryga fabularna inspirowana prawdziwymi zdarzeniami też wypada całkiem nieźle, aktorstwo stoi na dobrym poziomie, jednak niestety przedstawienie wszystkiego kuleje i psuje odbiór całości co najmniej o jeden punkt dziesięciostopniowej skali. Już niezależnie od poglądów politycznych za samą próbę podłożenia głosu pod Gomułkę pasujące bardziej do Studia Yayo, a nie aspirującego filmu należy się pewna reprymenda. Niemniej jednak to wciąż warty polecenia film traktujący o ważnym społecznie i politycznie (choć po pół wieku już chyba bardziej historycznie) problemie. Jak najbardziej można. 


sobota, 24 września 2016

Wycieczka marzeń

Wszystko zostanie w rodzinie (Babysitting 2)
Francja 2016
reż. Nicolas Benamou, Philippe Lacheau
gatunek: komedia 

W 2014 roku powstała francuska komedia pod tytułem Babysitting, która nie doczekała się (tak jak wiele innych filmów) premiery w polskiej dystrybucji zarówno tej kinowej, jak i DVD, tudzież blue ray. Jednak, gdy wyszła kontynuacja tej serii postanowiono, że wyjdzie ona w Polsce. Przetłumaczono to jako Wszystko zostanie w rodzinie bez dodania nazwy części. Gdy odniosła ona umiarkowany sukces postanowiono wydać po latach jedynkę. Powstał z tego tytularny potworek Wszystko zostanie w rodzinie 1/2. Ale mimo absurdalnego tytułu po opisywanej właśnie części sądzę, że w przyszłości chcę zobaczyć część z 2014 roku.



Franck (Philippe Lacheau) wraz ze swoją dziewczyną Sonią (Alice David) wyruszają z Francji do Brazylii, gdzie ojciec Sonii, Alain (Christian Clavier) prowadzi ekologiczny hotel. Zamierzający oświadczyć się podczas podróży Franck zabiera ze sobą kilku przyjaciół (Tarek Boudali, Julien Arruti). Na miejscu przyjaciele wyruszają wraz z poznanymi dziewczynami w podróż do umiejscowionej w dżungli jaskini. Zabierają ze sobą matkę Alaina, Yolande (Valériane de Villeneuve). 


Już po samym zwiastunie wiadome jest, że nie będziemy mieli do czynienia ze zbyt wysublimowaną i ambitną rozrywką. Także napis zachęcający do obejrzenia, który widnieje na pudełku z płytą z filmem nie pozostawia złudzeń - ma być szalona jazda bez trzymanki generująca nieustanną, absurdalną akcję. I owszem, tak jest - mamy 90 minut wyładowane zabawnymi, często kuriozalnymi sytuacjami i dialogami, gdzie absurd goni absurd. Wszystko to podane w lekkim i zaskakująco mało wulgarnej, acz zabawnej konwencji, co powoduje, że jest to świetny film do oglądania na weekendowym spotkaniu przy piwie ze znajomymi. Oprócz absurdalnego humoru mamy tu naprawdę miłą dla oka lokalizację w tropikach oraz równie miłe widoki młodych, skąpo ubranych dziewcząt znajdujących się w ekstremalnych sytuacjach. 
Film ten nie aspiruje powyżej tego, czym jest i to jest też plus tej produkcji. Jednak w tym, czym jest jest naprawdę dobry. Polecam, szczególnie na niezobowiązujący seans w weekendowy wieczór!




czwartek, 22 września 2016

Seria niefortunnych zdarzeń

Pan Zemsta (Boksuneun naui geot)
Korea Południowa 2002
reż. Chan-wook Park
gatunek: thriller

Jednym z filmów, na które obecnie najbardziej czekam jest Służąca w reżyserii Chan-wook Parka. Reżyser ten zasłynął (i dzięki temu też dostał się do Hollywood) za sprawą swej filmowej Trylogii Zemsty z legendarnym już Oldboyem jako część składowa. Opisywany film stanowi pierwszą część owej trylogii, o której to sam Quentin Tarantino mówi, że jest to najbardziej tarantinowskie kino, jakie można zobaczyć. Brzmi zachęcająco? 


Głuchoniemy Ryu (Ha-kyun Shin) chce pomóc ciężko chorej siostrze. Żeby zebrać pieniądze na jej operację postanawia oddać nerkę. Jednak zamiast zapłaty czy też innej formy pomocy budzi się nagi w obskurnym budynku. Zdesperowany postanawia zdobyć pieniądze porywając córkę bogatego właściciela fabryki, kapitalisty Parka (Kang-ho Song). Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem...


Jest to na pewno film inny, niż wszystkie, jakie do tej pory obejrzałem. A to za sprawą nie jednego aspektu,a całej palety detali, które jako zebrane w całość stanowią o jego wyjątkowości. Wolna, często ślemazarna narracja, do tego prowadzona szczególnie (a wymaga tego niecodzienny niemy bohater), piękne choć stonowane kadr oraz minimum dialogów przy maksimum przekazu. To także spojrzenia na genezę przemocy, pokazane w sposób, jakiego próżno szukać gdzie indziej niż w Azji. I o ile późniejsze koreańskie Ujrzałem diabłą również skupiało się na ukazywaniu brutalnej przemocy robiło to w sposób bezsensowny i mocno prymitywny. Tutaj mamy zaś pokazaną serię zdarzeń, które w krótkim czasie pchają ludzi na granicę szaleństwa i rozpaczy, gdzie naturalną koleją rzeczy jest droga przemocy. Nad bohaterami filmu krąży wręcz jakieś niewidoczne fatum, które od pierwszych minut nakręca spiralę przemocy zamieniając fajnych, miłych ludzi w brutalne maszyny do zabijania. Minimalistyczna budowa filmu trochę usypia, reżyser niespiesznie rozwija akcję, by w końcowych 30 minutach rozpocząć prawdziwe pandemonium. Całość zaś od początku nacechowana jest pewnym wisielczym, ironicznym poczuciem humoru, który zapewne nie każdemu przypadnie do gustu, który jest jednak bardzo sugestywny i pasujący do całości wymowy filmu. Myślę, że warto zobaczyć ten film, który zachęcił mnie do sięgnięcia po kolejne części Trylogii Zemsty oraz jeszcze bardziej wyostrzył apetyt na Służącą. 






środa, 21 września 2016

W świecie kobiet

Spódnice w górę! (Sous les jupes des filles)
Francja 2014
reż. Audrey Dana
gatunek: komedia

Gdy zostaje wydany film tak zwany kumpelski, gdzie fabuła oscyluje między pijącymi alkohol mężczyznami, którzy w przerwie między piciem opowiadają o seksie lub go uprawiają często można się spotkać z feministycznymi opiniami, mówiącymi, że film jest seksistowski i obraża oraz uprzedmiotawia kobiety. Natomiast, gdy mamy do czynienia z analogiczną sytuacją, w której to kobiety piją oraz snują erotyczne fantazje opinie jest są już całkiem inne: można przeczytać o emancypacji kobiet oraz odwadze i wyzwoleniu. Nasuwa się pytanie: gdzie tu sprawiedliwość?


Poznajemy i śledzimy losy kilku Paryżanek w średnim wieku (w tych rolach: Isabelle Adjani, Vanessa Paradis, Audrey Dana, Géraldine Nakache, Julie Ferrier, Laetitia Casta, Marina Hands, Alice Taglioni). Każda z nich boryka się z różnymi problemami, takim jak samotność, zdrady, wypalenie zawodowe czy niepowodzenia erotyczne.


Myślałem, że filmy o przygodach niejakiej Bridget Jones są wyznacznikiem żenady. Niestety moja percepcja zmieniła się, gdy obejrzałem ten film. Przy nim Testosteron i Lejdis mogą uchodzić za przykłady subtelności i kandydatów do głównego konkursu festiwalu w Cannes. Opisywany film nie dość, że jest pozbawiony niemal fabuły (całość to zbiór kalek z podobnych produkcji klasy C), jest źle zagrany i pozbawiony jakiegokolwiek humoru (a teoretycznie to komedia). Ponoć zagrały tu najlepsze francuskie aktorki, jednak nie widać tu popisów warsztatowych, a raczej kompromitujący wpis do aktorskiego CV pań. Ciężko pisać o tym filmie, równie ciężko, jak go oglądać. Dlatego też najlepiej po prostu go nie oglądać, omijać szerokim łukiem miejsca, gdzie można to zobaczyć. Szkoda czasu i zdrowia.


wtorek, 20 września 2016

Wieża samobójców

Sługi boże
Polska 2016
reż. Mariusz Gawryś
gatunek: thriller, kryminał

Zawsze, gdy widzę nowy polski film nie będący głupkowatą komedią czy też nie daj boże komedią romantyczną lub źle zrealizowanym dramatem obyczajowym rośnie mi serce z radości. Kino gatunkowe w naszym kraju po latach stagnacji podnosi się z kolan i tworzy się coraz więcej tematycznych produkcji. Dzięki temu utalentowani aktorzy mogą pokazać swoje talenty, których nie wykorzystują w żenujących serialach, którymi polskojęzyczne telewizje stoją. A przecież jesteśmy wciąż jako kraj w miejscu, gdy trzeba pochwalić każdego twórcę, który chce wybić się poza schemat znany z M jak miłość. Szkoda, że czasem to jest ich jedyny plus.


Z wieży wrocławskiego kościoła nadzorowanego przez proboszcza Witeckiego (Henryk Talar) rzuca się młoda Niemka. Sprawę zaczyna badać komisarz Warski (Bartłomiej Topa) oraz przybyła z Berlina Ana Wittesch (Julia Kijowska). Warski zwraca uwagę na dziwne zachowanie opiekuna chóru kościelnego, Rudzkiego (Adam Woronowicz). Tymczasem do Wrocławia przybywa przedstawiciel Banu Watykańskiego dr Kuntz (Krzysztof Stelmaszyk)...


Przybywając na seans po obejrzeniu samego zwiastuna miałem całkiem inne wyobrażenie tego, co finalnie zobaczę. Miałem nadzieję o dość pionierskie w polskim kinie przedstawienie ludzi Kościoła, jako tych złych lub w ostateczności niejednoznacznych moralnie. Niestety fabuła szybko skręca w kierunku wskazania tych złych w filmie w osobach...agentów służb specjalnych (i to nieistniejącego od ćwierć wieku STASI). Film ogólnie ogląda się ciężko ze względu na mnogość wątków, które w dodatku w większości są urwane po pokazaniu jednej, dwóch scen. Czytałem gdzieś, że reżyser przygotował kilka odcinków serialu, który jednak nie został zrealizowany i okrojone skrawki całości wymyślonej przez twórców trafiły na wielki ekran. Niestety jeśli to prawda to widać to w niemal każdym aspekcie filmu. Ogląda się to w dużej mierze tak, jakby oglądało się pierwszy odcinek serialu rozpisanego na 8 - 10 epizodów. Postaci są wprowadzane bez odpowiedniego backgroundu, często znikają później bez słowa, a ich obecność często nie jest niczym uargumentowana. Także gra aktorska w filmie stoi na niskim poziomie, gdyż poza Topą, Woronowiczem i może Kijowską nikt nie wybija się ponad przeciętność. Obroną dla aktorów może być to, że dostali strasznie źle rozpisane role, gdyż dialogi w tym filmie stoją na bardzo niski poziomie. Przykładem może być  tutaj postać i kwestie wypowiadane przez Małgorzatę Foremniak.
Do plusów można za to z całą pewnością zaliczyć bardzo dobre przedstawienie Wrocławia jako miasta. Często staje się ono wręcz bohaterem filmu. Zdjęcia miasta robią duże wrażenie i aż szkoda, że twórcy rzadko kiedy potrafią wykorzystać to piękne polskie miasto. Niestety dobre przedstawienie miasta to trochę za mało i całość mocno mnie rozczarowała. Mało kiedy thriller potrafi tak wynudzić.





poniedziałek, 19 września 2016

Tożsamość

Samba
Francja 2014
reż. Olivier Nakache, Eric Toledano
gatunek: dramat


Opisywany właśnie film kusi ze swej okładki napisem: Nowy przebój twórców 'Nietykalnych'. Co drugi film z ostatnich lat pochodzący z Francji nawiązuje do owych Nietykalnych, porównując się do tej produkcji popularnością, twórcami, aktorami czy też tematyką lub konwencją. To trochę, jak z masą książek w empikach, które ze swych okładek krzyczą Nowa 'Gra o Tron', choć do oryginału nawet nie dorastają. Sam Nietykalnych jeszcze nie widziałem, ale skoro tyle filmów się do nich porównuje chyba będzie trzeba w przyszłości to nadrobić. 


Korzystając z urlopu w pracy Alice (Charlotte Gainsbourg) podejmuje się roli wolontariuszki pomagającej mniej lub więcej legalnym imigrantom. Wraz z Manu (Izïa Higelin) spotykają w więzieniu dla imigrantów Sambę (Omar Sy), Senegalczyka, który mimo 10 lat spędzonych we Francji nie może przebywać na jej terytorium legalnie. Alice stara się uratować mężczyznę przed przymusową deportacją. 


Jakiś czas temu oglądałem i opisywałem inny francuski film poświęcony tematowi imigrantów, nagrodzonych w Cannes Imigrantów Audiarda. Mimo zbliżonej tematyki filmy te są zupełnie różnymi produkcjami, które też wypadają zdecydowanie inaczej w odbiorze. Dzieło twórcy Proroka jest ciężkie i depresyjne, zaś film autorów Nietykalnych pomimo uderzania w poważniejsze tonu broni się pewną lekkością i częstym humorem (tutaj świetnie sprawdza się w swej roli Tahar Rahim). Także to, co dodaje jakości Sambie to właśnie aktorstwo na wysokim poziomie, którego siłą rzeczy zabrakło w naturalistycznym filmie Audiarda. Omar Sy, Tahar Rahim czy przede wszystkim Gainsbourg to już wyrobione marki nie tylko na skalę europejską, a światową. Ta ostatnia w tym filmie wreszcie spełnia fantazje swej bohaterki z Nimfomanki i udaje jej się spędzić noc z czarnoskórym zaś jej oraz Omara Sy gra aktorska sprawia, że potrafimy wczuć się w film i uwierzyć w motywację i realność postaci. Widać też chemię między głównymi bohaterami, co jest w filmie bardzo ważne. Także sama warstwa edukacyjna produkcji została pokazana bardzo uczciwie - widzimy ciężko pracujących nielegalnych imigrantów, którzy często (prawie zawsze) muszą podejmować się najgorszych robót pod kolejnymi już fikcyjnymi nazwiskami, z kupionymi za duże pieniądze podrobionymi kartami pobytu, narażając się na policyjne naloty i w rezultacie deportacje. Autorzy serwują nam próbę przeniknięcia w bardzo nieszczęsne życie imigrantów z różnych stron świata, których we Francji jest bardzo wielu. I bez podnoszenia kwestii problematyki związanej z terroryzmem można opowiedzieć o nich jak widać ciekawą historię. Bardzo dobry, działający na wyobraźnię europejski film, który poza przystępnym walorem edukacyjnym niesie za sobą jakość techniczną i fabularną. Polecam.





niedziela, 18 września 2016

Ranking Tygodnia 79

I oto dość skromny, lecz konkretny ranking filmów z ostatniego tygodnia:







Film dokumentalny:







Zamachowcy

Am-sal 
Korea Południowa 2015
reż. Dong-hun Choi
gatunek: thriller, akcji

W Polsce znajomość historii powszechnej stoi na dość marnym poziomie, choć zapewne i tak jej znajomość u średnio wykształconego Polaka jest lepsza, niż u podobnych ludzi z wielu innych krajów. Edukacja historyczna jednak ogranicza się w sumie do kilku pojęć związanych ze starożytnością, Napoleonem czy wojnami światowymi. Reszta to czarna plama. Szczególnie cierpi na tym historia Azji, która na przestrzeni dziejów jest bogata w wiele ciekawych (i krwawych) epizodów. Za pomocą tego filmu przeniesiemy się do lat 30. ubiegłego wieku do okupowanej przez Japończyków Korei. 


Rok 1933, okupowana przez siły japońskie Korea. Koreańscy partyzanci tworzą małą grupę w celu zlikwidowania japońskiego oficera oraz koreańskiego kolaboranta nowej władzy. Grupę uformowaną przez Yeoma (Jung-Jae Lee) stanowią snajperka Ok-yoon Ahn (Ji-hyun Jun), specjalista od ciężkich broni Ok-chu Sang (Jin-woong Jo) oraz ekspert od wybuchów Hwang (Deok-mun Choi). Nie wiedzą jednak, że Yeom spiskuje z Japończykami i wysyła za ich oddziałem zabójcę, znanego jako Hawaii Pistol (Jung-woo Ha) oraz jego pomocnika, Pomade (Dal-su Oh).


Dwudziestowieczna historia Korei trochę przypomina tą Polską. Wiele lat krwawej okupacji, powstańcze walki z najeźdźcą i sprawnie zorganizowany ruch oporu działający na wielu płaszczyznach. Dlatego, tak jak w naszych filmach tzw. patriotycznych ukazujących bohaterstwo powstańców i bojowników o wolność mamy całą garść pompatyczności, tak i tu jest sporo tej narodowej dumy oraz całej patriotycznej otoczki. Czasem to przeszkadza, jednak twórcy na szczęście nie poszli z tym aż tak bardzo jak wielu amerykańskich twórców i znaleźli pewną granicę, gdzie patos przestaje być strawny i nie przekroczyli jej. 
Wizualnie film jest arcydziełem. Świetnie zrealizowany od strony technicznej, posiadający fenomenalne kostiumy i scenografię. Można się niemal namacalnie przenieść do okupowanej Korei sprzed 80 lat. Naprawdę wielkie brawa dla twórców za tak klimatyczną otoczkę. Fabuła natomiast jest nieco zawiła i przez pierwsze kwadranse (trochę też za sprawą podobnych do siebie Koreańczyków), jednak po 1/3 seansu takiego wprowadzenia można się już we wszystkim połapać. To, co szczególnie oprócz ciekawej historii i oddania klimatu zachwyca, to sceny akcji. Mało kto potrafi je tak świetnie przedstawić, jak Azjaci, jednak to co widzimy w tym filmie to jest prawdziwy majstersztyk. Prawdziwa poezja. Raziło mnie trochę (czasem bardziej niż trochę) to, że bohaterowie podczas walk przechodzili czasem w tryb Rambo i sami bez problemu potrafili eksterminować cały oddział japońskiej armii. Niestety, taka konwencja. Jednak jeśli potrafi się to zaakceptować to film przyniesie masę radości, bo jest to naprawdę dwuipółgodzinna akcja połączona z naprawdę inteligentną fabułą. Wisienką na torcie są nawiązania do światowego kina, które w wielu scenach umiejętnie przemycił reżyser. Między innym dwa razy do filmu...Popiół i diament Andrzeja Wajdy. Inne smaczki polecam wychwycić samemu, to zadanie dla prawdziwych miłośników kina. Polecam ten film chyba każdemu - azjatyckie kino w najlepszym możliwym wydaniu.





sobota, 17 września 2016

Tajemnice lasu

Królestwo (Les saisons)
Francja, Niemcy 2015
reż. Jacques Perrin
gatunek: dokumentalny, przyrodniczy

Pamiętam, gdy jeszcze pacholęciem będąc wraz z kolegami i koleżankami z klasy wyszliśmy na szkolną wycieczkę do kina na głośny wówczas film o intrygującym mnie tytule. Tym filmem był dokument o żywocie ptaków o tytule Makrokosmos. Pamiętam, że część dzieci zebranych w kinie zapadła w zimowy sen na seansie. Natomiast po 15 latach trafiłem do sali kinowej na kolejny film tego samego twórcy. I też na sali było zaskakująco dużo dzieci. 


Obserwujemy żywot zwierząt zamieszkujących naszą planetę od czasów zlodowacenia po dziś dzień. Wraz z kamerą śledzimy ich dzieciństwo, jak i dorosłość, zabawę oraz to, jak zdobywają jedzenie lub starają się uniknąć zostania tymże. 


Film jest po prostu piękny. Jeśli chodzi o warstwę wizualną mamy do czynienia z majstersztykiem niedostępnym dla wielu produkcji spod loga Animal Planet czy programów przyrodniczych, którymi raczy nas TVP (chociaż w każdym z tych wypadków lektorem jest nieoceniona Krystyna Czubówna). Chyba nigdy kamera nie towarzyszyła dzikim zwierzętom tak precyzyjnie, tak blisko, a przy tym bez ingerencji w ich zwierzęce życie. Przy użyciu najnowszych technologii, takich jak drony możemy śledzić mieszkańców lasów precyzyjniej niż do tej pory. Film pokazuje nam dzieje zwierząt na przestrzeni wieków (a przynajmniej obiecuje to robić, bo przecież takiego okresu nie da się ukazać w 90 minut, jednak mamy krótkie wyrywki tej całościowej historii) i można zastanowić się, jak bez użycia grafiki komputerowej odtworzono puszczę sprzed tysięcy lat? Ano tak, że ustawiono kamerę w najdzikszych ostępach europejskiej przyrody - w polsko - białoruskiej Puszczy Białowieskiej. Tam mamy do dzisiaj takie warunki, jakie panowały przed tysiącami lat. I oby tak zostało jak najdłużej.
To co mi się w filmie natomiast nie spodobało to mocno moralizatorski ton, gdy narrator wprowadza do idyllicznego życia zwierząt śmiertelnego wroga - człowieka. Absolutnie zgadzam się z tezą, że ludzkość szkodzi przyrodzie i naturze przez co cierpią inne gatunki występujące na naszej planecie, w konsekwencji czego część z nich jest skazana na wymarcie. Jestem też za tym, by człowiek jako istota rozumna nie dopuściła do wyginięcia jakiegokolwiek z gatunków zwierząt. Jednak wbijanie tego podczas seansu niemal jak pałą baseballową w bezbronnego widza moim zdaniem przynosi efekt odwrotny od zakładanego przez twórców. Nie lubię najbardziej w kinie indoktrynacji i przeróżnego nachalnego moralizowania - kino powinno pokazywać różne postawy, jednak bez nachalnego przekazywania co jest wg autorów dobre, a co złe. A tego tu zabrakło. 




piątek, 16 września 2016

Rozpad

Ran 
Japonia 1985
reż. Akira Kurosawa
gatunek: dramat, kostiumowy


Są rzeczy trwale wpisane w genach człowieka rozumnego, które istniały w nim od początku pierwszych prymitywnych cywilizacji. Władza i walka o nią, zawiść, zazdrość czy zdrada były znane ludziom od praczasów i opieranie na nich historii towarzyszyć musiało już pierwszym historioopowiadaczom. Te zachowania, podobnie jak i miłość były czytelne w dramatach starożytnej Grecji czy Rzymu, w średniowieczu czy renesansie oraz we współczesności. I to niezależnie od długości geograficznej. Tymi ponadczasowymi cechami operował też William Shakespeare tworząc swe dramaty. A te zaś lubił w swej zjaponizowanej wersji przenosić na ekran legendarny Akira Kurosawa. Kiedyś opisywałem jego azjatycką wersję Makbeta, Tron we krwi, teraz zaś czas na opisanie japońskiej wersji Króla Leara.


XVI wiek, czasy feudalnej Japonii. Starzejący się krwawy władca Hidetora Ichimonji (Tatsuya Nakadai) postanawia przekazać władzę nad swoim małym imperium. Ogłasza swym dziedzicem najstarszego syna, Taro (Akira Terao), zaś pozostałym synom - Jiro (Jinpachi Nezu) i Saburo (Daisuke Ryû) powierza we władanie kluczowe dla państwa fortece. Jednak decyzja głowy rodu nie spotyka się z przychylnością wszystkich zainteresowanych. Wkrótce w kraju zapada chaos...


Monumentalny, w czasie powstania najdroższy w historii japoński film ogląda się jak perfekcyjnie zrealizowany teatr przeniesiony w plener. Każdy ruch czy kwestia jest żywcem wyjęta z teatralnych desek i biorąc pod uwagę fakt, że historia jest zaczerpnięta z jednego z najbardziej cenionych dzieł Szekspira to jest to decyzja akceptowalna. Oczywiście te teatralne maniery mogą niektórych razić, jednak niezaprzeczalnie trzeba oddać perfekcję w każdym zdaniu czy ruchu postaci. Chociaż oczywiście musi to rzutować pewną nienaturalnością pewnych sytuacji. Ale takie piękno teatru. Jest to jeden z najważniejszych filmów w bogatej filmografii japońskiego mistrza kina i dzieło, które zajęło mu najwięcej lat życia. W czasie premiery Kurosawa miał już 75 lat, jednak prace nad filmem trwały aż 10 lat, a samo uszycie kunsztownych strojów dla wszystkich bohaterów zajęło całe dwa lata. Jednak było warto, gdyż piękno strojów uderza w widza po ponad trzech dekadach. Do tego cała kolorystyka, scenografie i lokalizacje - wszystko to w połączeniu ze świetnymi kostiumami powoduje, że oglądający śmiało może osiągnąć orgazm przez oczy. Nie dziwią tym samym aż cztery nominacje do Oscara, kolejno za kostiumy, reżyserię, scenografię i montaż. Finalnie film zgarnął najcenniejszą filmową statuetkę za kostiumy - jak najbardziej zasłużenie. Nie dziwi fakt, że film nie doczekał się zaś nominacji na najlepszy film (przynajmniej nieanglojęzyczny), gdyż jako całość nie jest to może szczyt możliwości kinotwórczych Kurosawy i długi metraż czasami widza po prostu nuży, a i na zaznajomionych z angielskim oryginałem fabuła zbyt oglądającego nie zaskoczy. Dziwi natomiast brak nagród dla fenomenalnego Nakadaia, który swoją rolą popadającego w obłęd krwawego niegdyś Hidetory wzniósł się na wyżyny sztuki aktorskiej. Nie pomylę się zbytnio twierdząc, że kunszt aktorski w połączeniu ze świetnymi kostiumami i charakteryzacją tej postaci dały jedną z najlepszych kreacji aktorskich wszechczasów. Dla kogoś, kto uznaje się za miłośnika kina jest to produkcja obowiązkowa. Nawet jeśli będzie trzeba się męczyć oglądając ten film to naprawdę nie znać nie wypada. Polecam.




Wycinanka

Skóra, w której żyję (La Piel que habito)
Hiszpania 2011
reż. Pedro Almodóvar
gatunek: thriller

Antonio Banderas był swego czasu dobrze zapowiadającym się młodym aktorem, któremu w drugiej połowie lat 80. i w początkach lat 90. ubiegłego stulecia w Hiszpanii zaczęto wróżyć dużą karierę na rodzimym rynku. Jednak w pewnym momencie aktor postanowił zamienić Półwysep Iberyjski na Hollywood,a  grę w ambitnych europejskich produkcjach przedłożył na kasowe, acz b-klasowe kino szeroko pojętej akcji. Na szczęście na starsze lata w międzyczasie między biegania ze Stallonem i Schwarzeneggerem w Niezniszczalnych lub spotkań z Maczetą powraca czasem do Europy żeby zagrać w czymś choć pozornie ambitniejszym. 


Poznajemy cenionego na całym świecie chirurga plastycznego, Roberta Ledgarda (Banderas), który oprócz oficjalnych badań i operacji prowadzi też tajemne zakulisowe i zakazane praktyki. Mało kto wie, że w swej luksusowej willi więzi on tajemniczą kobietę o imieniu Vera (Elena Anaya), na której eksperymentuje z syntetyczną skórą.


Krótki opis, który tu przedstawiłem i który w celu podtrzymania tajemniczości i atrakcyjności fabuły promuje (czy też promował w chwili wydania filmu) sam polski dystrybutor. Nie jestem fanem pewnego zakłamania rzeczywistości przez dystrybutorów podających niepełne lub wręcz fałszywe opisy swych produkcji, jednak w tym szczególnym wypadku jest on w pełni akceptowalny. A to dlatego, że cała intryga fabularna jest tak skonstruowana, że poznajemy w pewien quasi szkatułkowy sposób, który odsłania nam motywacje bohatera, przybliża postać więzionej bohaterki oraz odpowiada na pytanie kim jest postać, w którą wciela się Jan Cornet. 
Film ten zbiera różne recenzje i oceny, od zachwytów jednych po wielkie rozczarowanie drugich. Zapewne więc ile osób, tyle opinii ale rozumiem postawę obu stron. Film jest nieszablonowy, momentami całkiem inny, niż te, do których przyzwyczaił nas hiszpański reżyser, zaś jego oś fabularna może wywołać rozmaite reakcje: od zachwytu do obrzydzenia. Pomysł wydaje się się moim zdaniem całkiem niezły, a czasem nawet pewne zwroty fabularne naprawdę bardzo dobre, jednak produkcja ma też sporo męczących scen,a bardzo często po prostu zwyczajnie nuży. Oprócz ciekawej gry aktorskiej i naprawdę niezłego, przewrotnego suspensu fabularnego nie ma w tej produkcji według mnie zbyt wielu ciekawych punktów. A ponadczasowego dzieła na samym efekcie szoku zbudować się nie da. Jednak najlepiej zobaczyć samemu i przekonać się nomen omen na własnej skórze.





niedziela, 11 września 2016

Ranking Tygodnia 78

W tym tygodniu filmów całkiem sporo, jednak oprócz pozycji pierwszej to generalnie ich jakość nie zachwyca. Ale może być w takim razie już tylko lepiej :)












Eastern

Zatoichi 
Japonia 2003
reż. Takeshi Kitano 
gatunek: dramat, przygodowy

Postać Zatoichiego choć w naszym kręgu kulturowym praktycznie nieznana jest w rodzimej Japonii kultowa. Ten niewidomy masażysta i hazardzista, a przy okazji mistrz miecza doczekał się w latach 1962 - 1989 serii 26 filmów o swoich przygodach oraz stu odcinkowego serialu. Niekiedy porównuje się go z jedną z największych ikon współczesnej popkultury, Jamesem Bondem. Bonda jednak grała masa postaci,a oryginalnego Zatoichiego tylko jedna. Aż przyszedł Takeshi Kitano i nakręcił swoją wersję, w której obsadził się też w głównej roli.


Tytułowy masażysta i hazardzista Zatoichi (Kitano) wędruje od osady do osady zarabiając na życie masażem i graniem w kości. Pewnego razu trafia do miasteczka, które jest opanowane przez zwalczające się gangi. Tymczasem do miejscowości przybywają dwie gejsze (m.in. Yuuko Daike), zaś utalentowany ronin Hattori (Tadanobu Asano) zaciąga się do pracy w obstawie jednego z gangsterów.



Japońskie filmy samurajskie mimo wielkiej odległości zarówno geograficznej, jak i kulturowej mają wiele wspólnego z największym (wraz z kinem noir) wkładem amerykańskim w filmografię, czyli westernem. Schemat klasycznego filmu samurajskiego jest niemal identyczny ze schematem klasycznych westernów. Dla potwierdzenia użyję przykładu kultowego filmu Akiry Kurosawy 7 samurajów (do którego od jakiegoś czasu się przymierzam, jednak te trzy i pół godziny seansu trochę mnie przeraża) i jego amerykańskiej wersji w stylu westernu Siedmiu wspaniałych, czyli późniejszego o sześć lat westernowego remake'u Johna Sturges'a. Film Kitano jest także archetypowo westernowy, mamy tutaj samotnego przybysza, który trafia do trapionej bandytami osady i będzie musiał wziąć sprawy w swoje ręce, by przywrócić spokój.
Film ten ma naprawdę dużo plusów, od bardzo dobrze skomponowanej muzyki, przez skrupulatnie wykonaną scenografię i charakteryzację czy naprawdę niezłe przedstawienie japońskiej wioski z okresu Edo (od prac w polu przez przesiadywanie w knajpie czy ówczesnym salonie gier). Niestety był też według mnie dużo mankamentów, które rzucały mi się w oczy zaniżając tym samym ocenę. Głównym z nich jest sama postać Zatoichiego. Już pomijając fakt, że jest on niewidomą odmianą Supermena, który poradzi sobie na raz z 20 uzbrojonymi i wyćwiczonymi przeciwnikami, którzy czasem atakują znienacka, ale też nic sobie nie robi z ataków na niego z broni palnej. Bohater jest po prosty niezniszczalny. I mogę to jakoś z bólem zrozumieć, bo taka konwencja i James Bond, Rambo czy nawet Janosik też byli tego typu kozakami ale problem leży zupełnie gdzie indziej. Postać głównego bohatera jest taka jakaś...nijaka. Naprawdę nie przekonałem się do niego w żadnej scenie, w jakiej pojawił się na ekranie. Na szczęście Zatoichi pojawiał się w sumie dość rzadko jak na postać tytułową. Druga sprawa, która nie przypadła mi do gustu to sceny walki. Naprawdę widziałem kilkanaście filmów, gdzie przedstawiono to lepiej. Już nawet nie wspominam o Kill Bill ale choćby 13 zabójców, a mowa tu o filmie, który aspirował przecież niżej. Także zawiódł mnie pojedynek bohatera z Hattorim. Oczekiwany przecież od samego początku, od czasu kiedy wprowadzono obie postaci. Wiadomo było, że obaj spotkają się na udeptanej ziemi. I przychodzi czas, kiedy stają przeciwko sobie i...i nic. Zamiast zapadającego w pamięć pojedynku mamy jego bardzo żałosny substytut, Szkoda. Także końcowe sceny tańca (murzyńskiego na dodatek) przywoływały raczej kiczowate Bollywood niż wyważone kino samurajskie. Generalnie więc zawód, a szkoda, bo film miał predyspozycje do bycia czymś więcej.




sobota, 10 września 2016

Mały człowiek i może

Facet na miarę (Un homme à la hauteur)
Francja 2016
reż. Laurent Tirard
gatunek: komedia romantyczna

Od zawsze uważałem komedie za jeden z ważniejszych gatunków filmowych, bez których cała kinowa układanka byłaby niepełna czy wręcz pusta. Oczywiście można się sprzeczać o to, czy komedia romantyczna może się zaliczać do grona komedii (bo to tak trochę, jak ze świnką morską - ani świnka, ani morska) ale powiedzmy, że podgatunek ten łączy lekkość opowieści z pogodnym humorem (teoretycznie) wiec okej. Żyjemy zaś w czasach, gdy komedia jako gatunek jest nam bardzo potrzebna, by choć na chwilę zapomnieć o różnych mniejszych i większych troskach. Amerykańskie komedie dawno (przynajmniej dla mnie) straciły wdzięk i klasę więc dobrych produkcji tego gatunku szukam od pewnego czasu na rynku europejskim. Przeważnie się udaje, czasem jednak nie. Tym razem niestety padło na to drugie.


Diane (Virginie Efira) odbiera z domowego telefonu połączenie ze swą zgubioną niedawno komórką. Rozmówca zdradza, że podsłuchał w restauracji szczegóły rozmowy z jej byłym mężem, Brunem (Cédric Kahn) i zauważył, że kobieta zostawiła przy stoliku telefon. Przedstawiający się jako Alexander (Jean Dujardin) umawia się z Diane na spotkanie, w czasie którego ma oddać zgubę. Kobieta jeszcze nie wie, że jej rozmówca ma 136 cm wzrostu...


Przy okazji kilku wcześniejszych opisywanych filmów z gatunku 'komedia' postawiłem już ten zarzut i będę o tym pisał przy każdej kolejnej okazji - komedia ma być śmieszna. Jeśli nie jest w jakiś sposób zabawna to automatycznie przestaje być komedią. A ten film nie jest śmieszny. Nie posiada w swych 100 minutach trwania ani jednej, choć krótkiej sceny, która by mnie rozśmieszyła. Wypominanie wzrostu głównego bohatera (o czym w sumie oprócz wstydliwej miłości Diane do niego jest cały film), które powtarza się z częstotliwością serii z karabinu zabawne nijak nie jest, a po 10 powtórzeniu staje się wręcz uporczywie wkurzające. Ogólnie oparcie całej linii fabularnej na mikrym wzroście bohatera (który poza tym jest bogaty, elegancki i dowcipny) jest porażką. Do tego sam problem postaci Alexandre'a jest przesadzony. Po prostu nie ma zbyt wiele osób, które mogą się pochwalić takim wzrostem i nie są przy tym karłami. Nawet nie znaleziono aktora spełniającego wymogi postaci, przez co trzeba było zmniejszyć Dujardina, który jest osobą wyższą ode mnie. Próżnia fabularna w tym filmie jest porażająca. Postać syna bohatera wprowadzana prawie od początku i zapełniająca pewną część filmu jest skonstruowana źle, ogólnie większość postaci jest płytkich, stereotypowych i sztucznych. Do tego ramy podgatunku wymagają tego, że od początku domyślamy się zakończenia i poprzedzających happy end perturbacji między bohaterami. Produkcję próbują ratować jeszcze główni aktorzy, którzy zagrali powyżej średniej. Na zbliżającą się do czterdziestki Efirę miło się patrzy i to chyba największy plus filmu. Szkoda, że niemal jedyny.





Master and servant

Duke of Burgundy. Reguły pożądania (The Duke of Burgundy)
Wielka Brytania 2014
reż. Peter Strickland
gatunek: dramat, psychologiczny 

Duke of Burgundy to anglojęzyczna nazwa motyla o łacińskiej nazwie Hamearis lucina w Polsce zaś znanego, jako wielena plamowstęg. Nie znam etymologii nazwy tego występującego niemal w całej Europie owada, dlatego nie mogę powiedzieć dlaczego Anglicy nazwali go Księciem Burgundii, zaś w naszym kraju ma taką dziwną nazwę.W każdym razie posłużył on za tytuł opisywanego właśnie filmu o intymnych przeżyciach badaczki motyli.


Poznajemy historię badaczki motyli Cynthii (Sidse Babett Knudsen) oraz jej relacji z młodszą od siebie Evelyn (Chiara D'Anna). W pierwszej scenie obserwujemy przybycie Evelyn do domu Cynthii. Obserwujemy, jak młodsza z kobiet usługuje starszej, jest przez nią rugana, zaś na samym końcu przez nią ukarana (przez pissing). Jak się szybko okazuje prawdziwe oblicze ich relacji jest diametralnie różne.


Od dawna chciałem obejrzeć ten film i to mimo relatywnie niskich ocen zarówno od widzów, jak i zajmujących się ocenianiem filmów bardziej profesjonalnie. Mam tak, że żadne słowa nie są mnie w stanie zachęcić lub zniechęcić do filmu, gdyż z gustem (a szczególnie w odniesieniu do dziesiątej muzy) jest tak, że przeżycia i opinie innych mogą być diametralnie różne od mojej własnej. Dlatego też czytając branżową prasę staram się przewertować wszystko, prócz recenzji (te dopiero po seansie opisywanego filmu - przeważnie zaś moje odczucia są zupełnie inne od tych recenzentów). Także dałem szansę i temu średnio ocenianemu filmowi i ... moja ocena jest jeszcze niższa niż ta statystyczna, oparta na 2300 głosów użytkowników Filmwebu czy jeszcze wyższa średnia z IMDb, która obejmuje niemal 7500 głosów. 
Może po prostu nie jestem przekonany do tego typu filmów, które swoje oczywiste braki chcą chować za filarami artyzmu (lub w tym przypadku pseudoartyzmu). Nic mnie tak nie razi jak bezsensowne sceny wyrwane z kontekstu wrzucone jako przerywnik od właściwej akcji, które to mają pokazać jaki to górnolotny film właśnie oglądamy. Tutaj mamy więc na przykład kilka scen z przybliżeniami motyli, zarówno pojedynczych osobników, jak i całego roju (można dostać epilepsji!). To przebiło nawet (nie)sławną scenę z pokazem penisów w Nimfomance.
Także warstwa fabularna bardzo szwankuje. Film jest senny i w sumie nic się w nim nie dzieje. Sceny, które mają szokować ogląda się bez większych emocji czekając, aż wreszcie ujrzy się napisy końcowe. Samo odgrywanie poszczególnych ról wypływa w fabule bardzo szybko i potem już nic ciekawego czy zaskakującego się nie dzieje. Oglądamy próby przystosowania się i narzucenia swojej woli przez bohaterkę, która kieruje się miłością do drugiej z kobiet. Czy ta miłość jest odwzajemniona? Jeśli tak, to jak to się wyraża? I jaka jest cena tej miłości? Takie pytania mogłyby płynąć z tego filmu. I w sumie płynąć próbują, jednak robią to na tyle dobrze zakamuflowane, że widz często nie zdaje sobie z nich sprawy. Pomysł na film bardzo dobry, jednak jego wykonanie to całkiem spore rozczarowanie.