wtorek, 10 października 2017

Szaleniec z kataną

Miecz zagłady (Dai-bosatsu tôge)
Japonia 1966
reż. Kihachi Okamoto
gatunek: dramat, akcji
zdjęcia: Hiroshi Murai
muzyka: Masaru Satô

Filmy samurajskie były znakiem rozpoznawczym powojennego japońskiego kina lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przede wszystkim kojarzone były one z reżyserką maestrią Akiry Kurosawy oraz dwóm genialnym aktorom: Tatsuya Nakadai i przede wszystkim Toshirô Mifune. W opisywanym filmie obaj się pojawiają, jednak reżyserii podjął się mniej sławny Kihachi Okamoto. 


Film opowiada historię samuraja Ryunosuke Tsukue (Tatsuya Nakadai), który to ponad wszystko inne stawia doskonalenie zawodowe, co w jego wypadku przekłada się na sztukę mordowania ludzi. Wszystko inne w jego życiu stacza się na dalszy plan. Po tym, gdy w szkole walki zabija swojego przeciwnika i wiąże się z jego żoną (Ichirô Nakatani) brat poległego (Yûzô Kayama) zapowiada zemstę za śmierć brata. W tym celu zaczyna pobierać lekcje szermierki od Toranosuke Shimada (Toshirô Mifune).


Film ten jest całkiem inny pod względem fabularnym od większości filmów o tematyce samurajskiej. Przeważnie główną postacią tego typu kina jest dobry bohater lub też ewentualnie neutralny moralnie, który jednak od niechcenia (dla pieniędzy, wpływów czy też kobiety) robi światu dobrze. Bohater tego filmu Okamoto jest zaś bohaterem negatywnym, który swym postępowaniem etycznym nie wzbudza w widzu (jak i w innych postaciach w filmie) pozytywnych emocji. Postać Ryunosuke to jedna z silnych stron tej produkcji. Druga zaś, to świetne zdjęcia. Mało który film sprzed ponad pół wieku jest tak dobrze nakręcony. Kadry tego filmu to absolutny majstersztyk, a niemal każdy nadaje się do wydruku i zawieszenia na ścianie jako dekoracyjny obraz. Chapeau bas!
Niestety film cierpi na ten sam mankament, co większość produkcji samurajskich. Tempo jest przeważnie ślemazarne, a postaci zbyt mocno teatralnie wypowiadają swe kwestie. Chociaż bardziej przemawiają za mną pozycje Kurosawy i Kobayashiego to produkcja Okamoto jest na tyle oryginalna to warto ją obejrzeć. 





Ranking Miesiąca 29

Mamy październik, a na bloga właśnie wjeżdża ranking filmów z...maja. No jest drobny poślizg jak widać :( Ale może uda się to jakoś wyrównać.























Zakochany szpieg

Szpieg, który mnie kochał (The Spy Who Loved Me)
Wielka Brytania 1977
reż. Lewis Gilbert
gatunek: sensacyjny
zdjęcia: Claude Renoir
muzyka: Marvin Hamlisch

Szpiegiem, który mnie kochał po dziesięciu latach reżyser (obecnie dobiegający do setki) Lewis Gilbert powrócił do uniwersum agenta 007, gdyż wcześniej bardzo udanie zadebiutował w tej roli kręcąc Żyje się tylko dwa razy (jeszcze z Sean'em Connerym w roli Bonda). W drugim z trzech reżyserowanych przez Gilberta filmów o najsłynniejszym kinowym agencie w rolę szpiega wcielił się już Roger Moore. 


Niemal jednocześnie zostają porwane dwie atomowe łodzie podwodne. Problem w tym, że jedna z nich należy do Wielkiej Brytanii, druga zaś do Związku Radzieckiego. Agenci obu państw starają się dowiedzieć, co się stało. Zjednoczone Królestwo wspiera oczywiście agent 007 (Roger Moore), zaś stronę radziecką reprezentuje urocza Anja Amasowa (Barbara Bach). Ich trop wiedzie do Egiptu, gdzie muszą połączyć swe siły. Odkrywają też, że za porwaniem stoi niejaki Karl Stromberg (Curd Jürgens)...


Spotkałem się z kilkoma opiniami, które stawiają tę część przygód Jamesa Bonda wśród najlepszych odcinków serii. Jest to dla mnie dość kontrowersyjna opinia, gdyż sam tak nie uważam, jednak prawdą jest, że odsłona ta przyniosła uniwersum kilka kultowych scen oraz postaci. Najważniejszą z nich jest na pewno pojawienie się osoby Buźki (Richard Kiel), który to będzie dla Bonda swoistym Nemezis w tej, jak i kolejnej odsłonie jego przygód. Ten posiadający charakterystyczny uśmiech olbrzym na sterydach jest jedną z najbardziej zapamiętanych postaci epizodycznych w całej ponad stuletniej historii kina. Pamiętam, że oglądając z rodzicami filmy o Bondzie to właśnie świętej pamięci Kiel zostawał w świadomości na najdłużej. 
Oprócz tego mamy do czynienia z typowo bondowską linią fabularną, gdzie pewien ciąg przyczynowo-skutkowy jest zachowany, a całość ma swoje stałe punkty. Ogólna intryga nie jest specjalnie odkrywcza, a gdyby nie obecność Barbary Bach w roli agentki radzieckiego wywiadu byłaby jeszcze słabsza. Wątek Stromberga zaś jest moim zdaniem jednym ze słabszych w całej serii, i ten czarny charakter pozostaje w tyle za najsłynniejszymi rywalami Bonda. 
Każdy fan sensacyjnych przygód 007 na pewno powinien obejrzeć ten film i zapewne spodoba mu się to, co widzi na ekranie, jednak dla innych nie będzie to pozycja obowiązkowa. Solidny film ze sprawdzonego uniwersum, który jednak niczym (oprócz obecności Buźki) się nie wyróżnia. 





Na poznanych wodach

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara (Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales)
Australia, USA 2017
reż. Joachim Rønning, Espen Sandberg
gatunek: przygodowy, fantasy 
zdjęcia: Paul Cameron
muzyka: Geoff Zanelli

Pierwsza część disneyowskiego hitu o piratach z Karaibów była niekwestionowanym sukcesem. Wykorzystała do tego zarówno oryginalną awanturniczą opowieść, gdzie film kostiumowy mieszał się z fantasy, do tego postawiła na świetną obsadę aktorską: Johnny Depp, który był wówczas w swej życiowej formie (niestety wykreowana wtedy postać towarzyszy mu do tego czasu niemal w każdej kolejnej produkcji), młody Orlando Bloom świeżo po życiowym sukcesie jako Legolas oraz urocza Keira Knightley i Geoffrey Rush. Wydana kilka lat później kontynuacja nie była już tak dobra, jednak oryginalna piracka trylogia doczekała się niezłego zwieńczenia w 2007. Najlepiej dla wszystkich piratów i ich fanów byłoby, gdyby twórcy na tym poprzestali, niestety żądza pieniądza w tym wypadku zmusiła ich do restartu serii w 2011 roku, już bez kilku głównych postaci ze starszych części. W dziesięć lat później Jack Sparrow powrócił ponownie...


Jack Sparrow (Johnny Depp) tuła się wraz ze swą załogą po Karaibach próbując wyżyć z piratowania. Jednak kolejne próby rozbojów niespecjalnie się układają, co negatywnie wpływa na jego pozycję w grupie. Tymczasem ze swego więzienia w Trójkącie Bermudzkim ucieka pewien upiór - hiszpański kapitan Salazar (Javier Bardem),  który za życia był pogromcą piratów. Teraz chce zemścić się na Sparrowie za to, że ten pokonał go przed laty, a przy okazji dokończyć swego dzieła anihilacji piratów. 


Już po samym krótkim opisie widać, że po raz piąty producenci i scenarzyści korzystają w tej serii z tego samego, mocno wyeksploatowanego pomysłu: upiory kontra piraci. Zmieniają się trochę upiorne mordy i ich właściwości, jednak generalnie kolejny raz widzimy na ekranie to samo. Oglądanie Deppa w poszczególnych częściach Piratów z Karaibów trochę przypomina oglądanie swojej ulubionej gwiazdy porno, która występuje w roli głównej każdego filmu, jednak zmieniają jej się jej partnerzy i konfiguracja scen. Wszystko jednak sprowadza się do jednego i mniej więcej wiemy przed seansem, co nas czeka. Tutaj też nie jesteśmy zaskakiwani przez twórców i w sumie już przed seansem na 95% możemy domyślać się wszystkiego, co zobaczymy. Oklepanie tematu to największy minus tej produkcji, bo świeżości tu tyle, co swego czasu w wędlinach z Constaru. 
Gdyby jednak cztery pierwsze części nigdy nie powstały i teraz patrzylibyśmy na oryginalny produkt to naprawdę można byłoby się zachwycić. Film jest dobrze nakręcony, posiada solidne i ładnie wyglądające efekty specjalne, lokacje są klimatyczne, a postaci całkiem dobrze napisane. Przede wszystkim całość jest wypełniona non stop akcją, ciągle coś się dzieje, a na nudę po prostu nie ma miejsca. Ciekawostką jest też fakt, że w dość pokraczny sposób, ale jednak domyka się historia znana z oryginalnej trylogii, a dzieje się to za sprawą m.in. nowych postaci, w które wcielają się Brenton Thwaites i Kaya Scodelario (znana z roli Effy w serialu Skins). Powraca także Geoffrey Rush jako Barbossa, który dla wielu jest najciekawszą postacią uniwersum. 
Całościowo nie jest więc źle, jednak biorąc pod uwagę odtwórczość filmu nie można być w pełni zadowolonym. Fani serii powinni się cieszyć, dla reszty (zaznajomionych już z tematem) będzie to pewien zawód.