poniedziałek, 30 listopada 2015

Ranking Miesiąca 11

I oto nadszedł czas na ranking za listopad. Coraz bliżej do końca roku i pierwszego rankingu rocznego. Tam każdy wybrany do całorocznego podsumowania będzie już opisany szerzej. A tymczasem filmy za listopad. Kilka naprawdę bardzo dobrych.
































Ranking Tygodnia 46

I oto czas na ostatni ranking tygodniowy w listopadzie. To już czterdziesty szósty taki ranking na blogu, więc zbliżamy się do jubileuszowej pięćdziesiątki. Całkiem nieźle.











Nudy na wokandzie

Adwokat diabła (The Devil's Advocate)
USA 1997
reż. Taylor Hackford
gatunek: thriller

Są filmy uznawane za kultowe. Niektóre z nich są naprawdę wartościowymi dziełami, które warto obejrzeć więcej niż raz, wnoszą coś dla Kina i Sztuki, ich oglądanie sprawia za każdym razem satysfakcję. Są też filmy uważane za kultowe ponieważ tak się przyjęło, ktoś kiedyś tak powiedział, przypiął łatkę Wielkiego Dzieła, które sunie za tytułem niespecjalnie zasłużenie. I chociaż wiele osób może się nie zgodzić ze mną, przestać czytać czy odlajkować fanpejdż na facebooku to stwierdzam, że ten film należy do tej drugiej grupy kultowości.


Młody prawnik Kevin Lomax (Keanu Reeves) pracujący na peryferiach wielkiego świata dobrze radzi sobie w swoim zawodzie odnosząc sukcesy niejednokrotnie prowadzące do uniewinnienia ludzi, o których dobrze wie, że są winni. Jego dobre wyniki przyciągają uwagę właściciela dużej kancelarii prawnej w Nowym Jorku, niejakiego Johna Miltona (A. Pacino). Proponuje on Lomaxowi pracę w swojej firmie wiążącą się z przeprowadzką na Wschodnie Wybrzeże oraz podjęcie prestiżowych spraw. Nie zastanawiając się długo Kevin wraz ze swą młodą żoną (Charlize Theron) wyjeżdża na wschód i rzuca się w wir pracy...


Mamy do czynienia z 145 minutowym filmem z gatunku gadające głowy. W cierpiącym na syndrom Mody na sukces obrazie uczestniczymy w podsłuchiwaniu setek wymawianych przez bohaterów zdań, które wypowiadane zostają przeważnie w zamkniętych pomieszczeniach. Do tego coś, czego nie lubię prawie tak bardzo jak superbohaterów Marvela: sceny z amerykańskiego sądu. 1/3 filmu to uczestniczenie widza w tym dziwnym procederze z pogranicza szopki i trudnych spraw. Masakra.
Fabularnie film nie przypadł mi do gustu, w sumie mimo, że 95% scen to ciągłe dialogi nie potrafiłbym kilkanaście godzin po seansie powtórzyć choć jednego cytatu. Przegadane i to w dodatku przegadane o niczym. Owszem niektórzy mogą zachwycać się czymś pokroju głębokiego spojrzenia na pracę i moralność obrońców w sądach etc ale jest to co najwyżej dorabianie drugiego dna.
Aktorstwo w filmie teoretycznie powinno stać na dobrym poziomie, mamy bowiem znanego przede wszystkim z Matrixa Keanu Reevesa, cenionego Ala Pacino czy uroczą Charlize Theron jednak Reeves wypada dość nierówno, są sceny gdzie jest naprawdę bardzo dobry, by w następnym monologu zaprezentować poziom aktorski braci Mroczków. Pacino byłby bez zarzutu, gdyby nie fakt, że podobną rolę z podobnymi odzywkami i charakterem (choć tutaj z bardziej ruchliwymi oczyma) zagrał kilka lat wcześniej w Zapachu kobiety (gdzie wygłosił najbardziej pompatyczny i równie infantylny monolog w historii kina). Broni się pani Theron ale bardziej chyba za urodę niż wielką rolę.
Z filmami kultowymi jest tak, że ich renoma napędza przysparzanie dobrych ocen. Ludzie widząc ocenę a filmwebie podchodzącą w średniej pod 8/10 w ponad 330 tysiącach głosów i w ocenach znajomych ze średnią powyżej 8 zapewne myślą, że skoro wszyscy dali tak wysoko to ja też muszę dać chociaż 7 bo jeszcze pomyślą, że nie zrozumiałem i jestem ignorantem etc. I tak to się napędza. Ja jednak nie zauważyłem w tym filmie nic, co warte uwagi. Ale pewnie się nie znam. 






sobota, 28 listopada 2015

Szpiegowanie na ekranie

Most szpiegów (Bridge of Spies)
USA 2015
reż. Steven Spielberg
gatunek: thriller, dramat

Jeden z najbardziej uznanych żyjących reżyserów, Steven Spielberg - autor, którego nawet niedzielnym miłośnikom kina nie trzeba przedstawiać po kilku latach od wydania swojego ostatniego filmu, wydanego przed ponad trzema laty Lincolna wraca w swej najnowszej produkcji do tematyki historycznej biorąc tym razem na warsztat pierwszą wymianę szpiegów pomiędzy USA a ZSRR w czasach zimnej wojny. Połączenie duetu Spielberg - film szpiegowski teoretycznie musiało wyjść okazale. Jednak w filmie 1+1 nie zawsze daje dwa. A jak było tym razem?


Poznajemy opartą na faktach historię nowojorskiego prawnika, Jamesa Donovana (Tom Hanks), który dostaje za zadanie reprezentować w sądzie jako obrońca posądzanego o szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego niejakiego Rudofa Abla (Mark Rylance). Mimo prób obrony ze strony Donovana sprawa od początku jest przegrana, gdyż wszyscy od początku wydali już wyrok na Abla. Donovan jednak odnosi sukces w postaci skazania swego podopiecznego na więzienie zamiast posłania go do celi śmierci. Wkrótce nadarza się okazja wykorzystać jego osobę proponując wymianę go w zamian za złapanego w ZSRR amerykańskiego pilota Francisa Gary'ego Powersa (Austin Stowell).


Spielbergowi bardzo dobrze wyszło przedstawienie świata sprzed ponad pół wieku. Ameryka końca lat 50. z wciąż żywym makkartyzmem, gdzie wszędzie widziano zdrajców i szpiegów powiązanych z komunizmem jest tutaj przedstawiona dość dobrze. Także Berlin początku lat 60. z dopiero co wznoszonym murem został odwzorowany bardzo uczciwie. Sceny w deszczowym Berlinie są chyba jednymi z najlepiej zrealizowanych kinowych momentów roku i cieszy to, że odpowiadał za to polski operator, Janusz Kamiński a za sam Berlin Wschodni posłużył Wrocław. 
Oczywiście można się czepiać kilku detali w postaci stereotypizacji, jednak mamy do czynienia z filmem dla amerykańskiego widza, któremu trzeba wiele rzeczy przedstawić łopatologicznie, Na szczęście patos, amerykańskie nadęcie i szeroko pojęta epickość występuje w filmie, lecz nie zawłaszcza go dając nam momenty normalne czy wręcz żartobliwe. 
Bardzo podoba mi się rola Toma Hanksa, który jak nikt inny potrafi zagrać zwykłego, przyzwoitego porządnego faceta, który z marszu zdobędzie serca widzów. Również tutaj przydaje się jego talent mimiczny dzięki któremu świetnie odwzoruje emocje targającego swym bohaterem - będącym ideowcem dążącym do realizacji postanowień konstytucji, próbującym obronić swojego klienta, którego podziwia za jego postawę (mimo że realnie powinni być wrogami) oraz zawodzącym się na systemie prawnym własnego kraju. Dobrze odwzorowano tutaj fakt, że postać Hansa staje się wrogiem publicznym na równi ze szpiegiem, którego tutaj broni. Bohater nie może przez to znaleźć oparcia nawet we własnej żonie (Amy Ryan). Po drugiej stronie mamy wykształconego malarza, inteligentnego szpiega Abla, który postępuje honorowo wobec mocodawców i nie zdradza żadnych tajemnic ani nie decyduje się przejść na stronę CIA. Bohater grany przez Rylance'a z miejsca kupuje sympatię widza i sprawia, że kibicujemy tej postaci. Takich odczuć raczej nie budzi złapany w ZSRR pilot Powers, o którego toczy się gra. Tutaj mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Szpieg Abel może opuścić więzienie, gdzie ma zagwarantowany względny spokój i nie wiadomo, co stanie się z nim za żelazną kurtyną, natomiast Powers, który sobie siedzi często niepokojony przez strażników skazany na 10 lat może wrócić do kraju jako bohater. Postać mniej pozytywna może wyjść lepiej niż swoje vis-a-vis. Na szczęście znając losy rzeczywistego Abla wiadomo, że nic złego go nie spotkało. I całe szczęście. 
Warto zaznaczyć fakt, że film ten został świetnie zrealizowany. Począwszy od scenariusza autorstwa Spielberga i braci Coen (mały dream team), po cudowne zdjęcia Kamińskiego, przez dobrą lokalizację i sprawny montaż. Wszystko to sprawia, że mimo ponad 140 minut trwania filmu nie ma miejsca na nudę. Mało który tak długi film tak szybko mija. Wizyta w kinie to z reklamami prawie 3 godziny, jednak nie pamiętam kiedy tak szybko zleciało mi oglądanie widowiska filmowego.
Naprawdę ciężko się do czegoś porządnie doczepić, można pominąć tą zbyt amerykanizacje historii i wtedy mamy film na pewno bardzo dobry. Polecam.






piątek, 27 listopada 2015

Klasztorne kuszenie

Mnich (Le Moine)
Francja, Hiszpania 2011
reż. Dominik Moll
gatunek: dramat

Opisywany właśnie film jest adaptacją gotyckiej powieści Matthew Lewis'a z 1796 roku pod tym samym tytułem. Jest to trzecia próba przeniesienia na ekran głośnej książki, po Mnichach z lat 1972 w ekranizacji Adonisa Kyrou oraz z 1990 w reżyserii Francisca Lary Polopa. Jako że nie czytałem oryginału (który jest uznawany za kontrowersyjną, acz dobrą literaturę) ani nie widziałem dwóch poprzednich adaptacji nie będę jednak nijak porównywał filmu Molla do dzieł wcześniejszych. 


Pod koniec XVI wieku do jednego z hiszpańskich klasztorów podrzucono dziecko. Mnisi postanowili je przygarnąć i wychować na jednego z nich. Po latach z dziecka wyrósł bogobojny mnich Ambroży (Vincent Cassel), który jawił się zarówno mnichom jak i mieszkańcom okolicy jako święty człowiek. Dla wygłaszającego płomienne kazania, bogobojnego Ambrożego kłopoty zaczynają się wraz z przyjęciem do klasztoru tajemniczego Valeria, noszącego po przebytej chorobie zasłaniającą twarz maskę...


Mamy tutaj bardzo dobrze przedstawioną przypowieść o dobru i złu, która szczególnie powinna przypaść do gustu ludziom wierzącym. W filmie bardzo dobrze oddano kuszenie przez diabła prawego mnicha, który upadnie na skutek działań złego. Na pewno osoby wierzące potraktują tę opowieść jeszcze dosadniej, jednak ja patrząc z perspektywy wielbiciela kina widzę tutaj opowieść o dwoistości natury ludzkiej, gdzie wciąż dochodzi do walki pozytywnych i negatywnych emocji. W filmie szatana i wszystko co złe uosabia postać kobieca, grana przez Déborah François - to ona pchnie do grzechu tytułowego kapucyna. Oczywiście narzędziem, którym szatan w osobie kobiety się posłuży będzie też postać kobieca, dziewica Antonia (Joséphine Japy) - mroczny obiekt pożądania zakonnika. 
Fabuła jest bardzo alegoryina, jednak przedstawia się bardzo dobrze do pewnego czasu. Niestety sama końcówka jest już mocno dziwna i przez nią film trochę traci. 
Te braki fabularne produkcja jednak nadrabia dzięki świetnie zrealizowanym kostiumom i charakteryzacji, które pozwalają widzowi cofnąć się w czasie do XVII wiecznej Hiszpanii. Naprawdę dobrze to wszystko wygląda, zarówno wnętrza budynków, stroje oraz odwzorowanie ceremonii. 
Ogólnie mamy więc co czynienia z filmem lepiej niż średnim, jednak jeśli oglądanym z religijnego punktu widzenia, to wtedy już pewnie dość dobrym. Myślę, że mogę go z czystym sercem polecić nie tylko religijnym fundamentalistom, chociaż ostrzegam też, by nie oczekiwać Bóg wie jak wiele.





Zabójczy komiks

Deo Web-toon: Ye-go Sal-in
Korea Południowa 2013
reż. Yong-gyun Kim
gatunek: thriller, horror

Lubię filmy Azjatyckie. Oceniam je oczywiście różnie, jedne są dobre, inne złe, często też zwyczajnie średnie. Jednak produkcje z Japonii, Korei, Chin czy Tajlandii są na tyle orientalne, inne niż te europejskie czy amerykańskie, że nie sposób im odmówić tego egzotycznego uroku niezależnie od reprezentowanego przez pojedynczy film gatunku. Kierując się tą regułą obejrzałem film, który w Polsce nie został wydany, a w krajach anglojęzycznych ukazał się pod tytułem Killer Toon.


Policja prowadzi sprawę dziwnego samobójstwa kobiety zarządzającej wydawnictwem komiksu. Prowadzący sprawę detektyw Gi-cheol Lee (Ki-joon Uhm) oraz Yeong-soo Kim (Hyeon-woo Kim) odkrywają, że na komputerze kobiety włączony jest otrzymany przez nią internetowy komiks, na którym odwzorowana jest historia życia samobójczyni wraz ze szczegółowo zilustrowanymi ostatnimi scenami z jej życia. Autorką komiksu jest Ji-yoon Kang (Si-young Lee) - ilustratorka cierpiąca na halucynacje i zaniki pamięci...


Początkowe sceny filmu zapowiadają ciekawą fabułę i najnormalniej w świecie wciągający, trzymający w napięciu dreszczowiec grozy. Jest ciekawe, całkiem oryginale ukazanie tajemniczego komiksu zwiastującego feralne wydarzenia, w dodatku bardzo dobre wstawki animowane zmieniające statyczną mangę w pełnoprawne, pełne życia anime. Do tego autorka komiksów dręczona przez halucynacje, której to ukazują się upiory (zrobione w bardzo azjatyckim stylu upiorów). Naprawdę powiem, że początkowe dwadzieścia - trzydzieści minut zwiastowałyby całkiem dobrą produkcję z pogranicza thrillera i horroru. Niestety kolejne wydarzenia i sceny z każdą chwilą obniżają ocenę produkcji. Zaczyna robić się dziwnie (w złym tego słowa znaczeniu), nielogicznie i wręcz głupio. Po pewnym czasie każda kolejna scena działa na zasadzie równi pochyłej staczając film z oceny dobrej do zwyczajnie słabej. Szkoda, bo można było poprowadzić fabułę trochę inaczej, a bylibyśmy świadkami naprawdę jednego z lepszych filmów grozy ostatnich lat. Niestety potencjał został zmarnowany i wyszło jak wyszło. Szkoda. 





Agent bez formy

Diamenty są wieczne (Diamonds Are Forever)
Wielka Brytania 1971
reż. Guy Hamilton
gatunek: sensacyjny

Jak już kilka razy pisałem w tym miejscu jestem dość dużym fanem filmów o przygodach agenta 007, który jest moim ulubionym bohaterem gatunku sensacyjnego. Moimi ulubionymi odtwórcami roli Jamesa Bonda są obecnie go grający Daniel Craig oraz pierwszy - Sean Connery. Teraz, kilkanaście dni po premierze Craiga w słabszej odsłonie cyklu w jakiej się pojawił, jaką jest SPECTRE zmierzyłem się z ostatnim klasycznym filmem z udziałem szkockiego aktora - moim zdaniem najsłabszym, w jakim brał udział w cyklu.


James Bond (Sean Connery) w tej części swoich przygód dostaje od M (Bernard Lee) zadanie zmierzenia się z szajką przemytników wartych krocie diamentów. Podróżując przez kilka krajów (m.in. Holandię i USA) trafia początkowo na Tiffany Case (Jill St. John) i podając się za kogoś innego podejmuje się współpracy z nią. Nie wie jednak, że za diamentami stoi jego arcywróg, Blofeld (Charles Gray)...


Po wielu udanych częściach,w których pojawiał się Sean Connery z początkowymi Dr No i Pozdrowieniami z Rosji przyszedł koniec aktora z serią i w Tajnej służbie Jej Królewskiej Mości w rolę agenta wcielił się George Lazenby. Aktor ten jednak niezbyt dobrze sprawdził się w tej roli i namowy widzów, producentów oraz spory czek wpłynęły na Connery'ego by ten wrócił do postaci raz jeszcze. 
Powrót ten aktorsko był udany, gdyż Szkotowi nie można zbyt wiele zarzucić jeśli chodzi o jego filmową kreację. Na szczęście obyło się bez idiotyzmu w postaci przebrania Bonda za Japończyka, co było ukazane w jednej z wcześniejszych części serii. Niestety sama produkcja oprócz postaci głównej postaci nie ma zbyt wiele solidnych plusów. Fabuła tej części kultowego cyklu kuleje i w żaden sposób nie porywa. W sumie jest to chyba jedna z najbardziej nijakich pod względem scenariusza odsłon serii (która to przecież też nie wybija się pod tym względem na wyżyny w żadnej z części). Dziewczyna Bonda grana przez St. John nie jest według mnie zbyt przekonująca, co do urody to też kwestia gustu ale również mnie nie kupiła. Mimo obecności Blofelda film cierpi też na deficyt wrogów. Są owszem dwaj homoseksualni zabójcy o niezbyt reprezentacyjnym wyglądzie (dziwny pomysł) ale nie tworzą oni zbytnio aury ani jakiegoś zła ani humoru. Do tego dochodzą użyte w filmie efekty specjalne, które są dużo gorsze od tych użytych w filmowym Wiedźminie. Rozumiem, że to film sprzed niemal 45 lat i wymagania pod tym względem są kolosalnie inne teraz niż wtedy, jednak oglądając to obecnie ma się wrażenie, że lepiej twórcy postąpiliby rezygnując z tego w ogóle. 
Reasumując ta przygoda Bonda jest według mnie jedną ze słabszych części cyklu. Film jest po prostu co najwyżej przeciętny. Nieobeznani z serią widzowie lepiej aby obejrzeli najpierw inne części, gdyż po tym co zobaczą tutaj mogą nie chcieć śledzić innych losów agenta 007. A przecież warto. 





niedziela, 22 listopada 2015

Ranking Tygodnia 45

I oto ranking tygodnia numer 45. Zbliżamy się wielkimi krokami nie tylko do rankingu miesiąca ale i rankingu roku. Oj czuję, że wtedy wybór będzie trudny i ciężko będzie wybrać najlepsze filmy z całych 12 miesięcy. Ale to dopiero za 5 tygodni :) A teraz czas na tegotygodniowe zestawienie:












Płynąc po zioło

W objęciach węża (El Abrazo de la Serpiente)
Kolumbia, Wenezuela, Argentyna 2015
reż. Ciro Guerra
gatunek: przygodowy

W dniu premiery w polskich kinach tego filmu udało mi się stawić do jednego z nich i zobaczyć dwugodzinną kolumbijską kandydatkę do Oscara. Od czasu, gdy przeczytałem o czym będzie opowiadała ta produkcja chciałem zobaczyć na własne oczy jak wyglądać będzie dzieło pana Guerry. Szkoda, że tak późno, bo miałem bilet na zeszłomiesięczny pokaz przedpremierowy ale najważniejsze, że wreszcie się udało.


Amazonia, początek XX wieku. Niemiecki naukowiec Theodor (Jan Bijvoet) przemierza dziką okolicę wraz ze swym pomocnikiem, Manducą (Yauenkü Migue) oraz młodym szamanem Karamakate (Nilbio Torres) w poszukiwaniu na wpół mitycznej leczniczej rośliny - yakruny. 40 lat po tych wydarzeniach inny podróżny naukowiec, Evan (Brionne Davis) podąża przez dżunglę w tym samym celu. Towarzyszy mu ten sam szaman, starszy Karamakate (Antonio Bolivar)...


Oglądając zapierające dech w piersiach widoki Amazonii uwiarygodniane przez nieustanne odgłosy natury dobiegające ze wszystkich stron przez dłuższy czas żałowałem, że film powstał w czarno - białych kolorach, przez co zatracono szansę na pokazanie prawdziwego piękna tego miejsca. Jednak po pewnym czasie naszła mnie refleksja, że może dobrze, że na taki zabieg zdecydowali się producenci tego filmu. Czerń i biel odciągają widza od ciągłego zachwycania się widoczną naturą i przykuwają wzrok na bohaterach dając czas na refleksję nad dziełem. Mogą także symbolizować dualnosć ludzkiej natury. 
Film Guerry obejmuje dwie podróże na przestrzeni czasu, pokazuje dwóch europejskich podróżników oraz ich spotkania z szamanem Karamakate, który symbolizuje odwieczną, odchodzącą kulturę i tradycję tego miejsca. Jest to też zderzenie dwóch odmiennych stylów życia, postrzegania własności, czasu i przestrzeni. Znamienna jest scena, gdy jeden z podróżników proponuje szamanowi za pomoc pieniądze (imponującą ilość 3 dolarów o ile dobrze pamiętam), a ten odpowiada mu mniej więcej: Pieniądze są dobre dla mrówek. Dla mnie nie są dobre w smaku. Oglądamy też ten umierający świat Indian, którzy muszą zmienić swoje życie przez działalność białego człowieka. Obserwujemy efekt wojen kauczukowych, do tego w jednej z najbardziej poruszających scen mamy przedstawiony zdeformowany kult chrześcijański, który uległ wypaczeniu w czasie przymusowej chrystianizacji Indianskich dzieci. Naprawdę jedna z mocniejszych scen i wizji w tegorocznym kinie.
Mamy tutaj film przygodowy, jednak jest to przygoda w całkiem innym stylu niż przygody Indiany Jonesa. Clue całości jest całkiem inne. Film ten trwa ponad dwie godziny i ma kilka dłużyzn, jednak po zastanowieniu czy coś bym wyciął odpowiedziałbym, że jednak nie. Wszystko jest na swoim miejscu, warto patrzeć choćby na monotonną podróż canue przez rzekę czy mozolne przedzieranie się przez las.
Aktorstwo jest tutaj na dobrym poziomie. W sumie patrząc na postać szamana nie widzimy tutaj aktora, widzimy prawdziwego indiańskiego szamana z Amazonii. To jest po prostu piękne, móc podglądać przez moment jego zwyczaje, kroczyć z kamerą wraz z nim przez lasy. Do tego jego śmiech jest chyba najnaturalniejszym śmiechem jaki słyszałem w filmach w ogóle. 
Nie jest to film dla każdego jednak uważam, że zasługuje on na nominację oscarową, o ile nie na samą statuetkę. Jest to podróż wgłąb jądra ciemności zgotowanego przez białych światowi Indian południowoamerykańskich. I może komuś ten obraz nie przypaść do gustu, ale jeśli tak to ta osoba zasługuje na miano wspomnianego w filmie chullachaqui. Do kin marsz!







Dwa światy

Naznaczony (Insidious)
USA, Kanada 2010
reż. James Wan
gatunek: horror


Tym razem przyszła kolej na kolejny horror opisywany na tym blogu. Niestety większość oglądanych filmów tego gatunku przeze mnie w ostatnim roku (dzięki czemu mogły zostać tu opisane) miała według mnie dość niską jakość przez co i oceny były niezbyt wysokie. Ostatnimi dobrymi filmami z tego gatunku jakie widziałem i mogę z czystym sercem polecić to Mama i Kobieta w czerni. Można też zobaczyć Obecność. Ta ostatnia jest dziełem reżysera, który dał światu szokującą pierwszą Piłę, a także jest reżyserem opisywanego właśnie filmu. To wydaje się odpowiednią gwarancją, by uznać że Naznaczony będzie czymś wartym uwagi.


Poznajemy młode małżeństwo z trójką dzieci. Josh (Patrick Wilson) i Renai (Rose Byrne) wraz z potomstwem wprowadzają się do nowego domu. Pewnego dnia ich najstarszy syn, Dalton (Ty Simpkins) spada z drabiny na strychu, po czym zapada w śpiączkę. Od tego czasu Renai jest świadkiem zjawisk paranormalnych, które nie ustają mimo kolejnej wyprowadzki. Po radzie matki Josha (Barbara Hershey) małżeństwo postanawia skorzystać z pomocy medium (Lin Shaye).


Wan w tym filmie zastosował chyba 80% pomysłów występujących w gatunku jakim jest horror. Czego tu nie znajdziemy: zamykające się same z siebie drzwi, poruszająca się niewidzialną siłą klamka, szmery i stuki, pojękiwania w nawiedzonym złym domu, zjawy poruszające się w pobliżu, demony, pogromców duchów, krwawe odbicia rąk na białych prześcieradłach, równoległy świat duchów etc. Do wyboru, do koloru. Jest tego aż za dużo i przesyt tych strachów zamiast powodować lęk wzbudza śmiech (przynajmniej u autora tych słów). Czerwonomordy demon, który powinien być głównym złym (i w założeniu jest) całego zamieszania powoduje salwę śmiechu zamiast choć grama przerażenia. Film w ogóle nie straszy, a raczej aspiruje do bycia niespełnioną komedią. 
Do tego postaci duchów są tak marnie zrobione, że wzbudzają nie paniczny lęk a co najwyżej wyrazy politowania. No bo kto boi się zjaw wyglądających jak figury woskowe wyciągnięte wprost ze sławnego gabinetu madame Tussauds? 
Ogólnie sama fabuła też raczej do odkrywczych (jak zresztą przeważnie w horrorach) nie należy i sam fakt, że ktoś postanowił jeszcze odcinać kupony i nakręcił dwie kolejne części zakrywa o niesmaczny żart. Najgorsze jest to, że filmy te zwróciły się pewnie w kilka pierwszych godzin wyświetlania w kinach. Ja w każdym razie nie mam zamiaru ich oglądać. Nie po tym co zobaczyłem w części pierwszej, podobno najlepszej. 




piątek, 20 listopada 2015

Pocztówka spod celi

Git
Polska 2015
reż. Kamil Szymański
gatunek: dramat, psychologiczny 

W każdej chwili w więzieniach w naszym kraju przebywa około 80 tysięcy ludzi a 30 tysięcy kolejnych czeka na opróżnienie sal więziennych, by samemu powylegiwać się na pryczy. To w skali 36 milionowego kraju oczywiście nie jest jakiś duży odsetek ludności (1/3 procenta) ale daje nam to realnie patrząc dość sporą grupę ludzi, którzy zaludniliby całe średniej wielkości polskie miasto. W naszej kinematografii była ponad dekadę temu naprawdę dobra produkcja opowiadająca o więziennym półświatku, jaką była pewnie wielu dobrze znana Symetria. Po latach posuchy doczekaliśmy się kolejnego filmu dziejącego się w smutnych więziennych murach. 


Telewizyjny dziennikarz śledczy (Tomasz Boruszczak) dostaje za zadanie zrobienie wywiadu z osadzonym w więzieniu w Łęczycy Młodym (Arkadiusz Detmer), który właśnie zabił szykującego się do wyjścia na wolność przywódcę więziennego pawilonu oraz swojego współlokatora spod celi, Kubę (Włodzimierz Matuszak). Co ciekawe Kuba kilka dni przed śmiercią udzielił wywiadu temu samemu dziennikarzowi...


Jest to film krótki, tylko trochę ponad 70 minutowy więc zdradzanie obszerniej fabuły mijałoby się z celem. Większość czasu spędzimy wraz z lokatorami nieczynnego od 9 lat więzienia w Łęczycy śledząc wydarzenia z 1997 roku, kiedy to rozgrywa się akcja produkcji. Akcja dodajmy inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które natchnęły początkującego reżysera do nakręcenia filmu. Filmu, który co ciekawe jest też pracą dyplomową swego twórcy. Już za to należą się brawa, że autor zdecydował się wydłużoną etiudę zaprezentować szerszemu odbiorcy na terenie sieci kin studyjnych w całym kraju. Bo film ten mimo kilku wad ogląda się naprawdę dobrze i cieszy fakt, że tak zaczynający reżyser może w przyszłości dokonać dzieł naprawdę dobrych. 
Mamy tutaj naprawdę dobrą psychologiczną rozgrywkę między granym przez znanego z Plebanii w w roli księdza Matuszaka , jego młodym towarzyszem z celi, a sposobiącym się do objęcia władzy nad więźniami pawilonu Ruskiem (Grzegorz Kowalczyk). Wszystko z zachowaną bardzo dobrze grypserą i w obskurnych realiach zakładu. Do tego fani wspomnianej Symetrii ucieszą się widząc głównego bohatera tamtego filmu, tam Świeżaka, tutaj jako Młodego. Oprócz niego w obu filmach przewijał się też Grzegorz Kowalczyk. Debiutowi Szymańskiego co prawda brakuje do tamtego filmu, jednak należy docenić to, że dysponując małymi środkami stworzył doby film niezależny.
Naprawdę cieszy oko charakteryzacja bohaterów, którzy wyglądają niezbyt miło. Więzienne tatuaże, które nie tylko zdobią (lub szpecą) ciała ale są też informacją o ich posiadaczu. Naturalnie wypadająca grypsera i stroje dopełniają obrazu  miejsca, w którym dzieje się akcja. Sam Matuszak swą rolą wreszcie uciekł od sutanny, z jaką widzowie kojarzą go od 15 lat. Film nie odbije się raczej wielkim echem, ale zainteresowani zobaczą inny image aktora. Niestety jak to na produkcję niezależną nie wszystko wygląda tak dobrze. Razi gra aktorska niektórych postaci. O ile drewniana aktorka grająca prezenterkę telewizyjną w 3 planowej roli jeszcze ujdzie, to obsadzeni w bardziej istotnych rolach dziennikarz i komendant więzienia nijak nie mogą się obronić. Wypadają bardzo, ale to bardzo słabo i aż nie chce się ich słuchać.
Ogólnie jednak zachowując wszystkie proporcję uważam, że jak na film dyplomowy mamy do czynienia z produkcją dobrą, ciekawą i przy okazji oryginalną. Warto jest odwiedzić mury zakładu w Łęczycy i poznać historię jego mieszkańców.





Fatalne zauroczenie

Chloe
USA, Kanada 2009
reż. Atom Egoyan
gatunek: thriller

Lubię oglądać na wielkim (jak i małym) ekranie postaci kreowane przez Liama Neesona. Oczywiście świadczy to też i o tym, że lubię samego aktora. Mimo że w ostatnich latach w wieku przedemerytalnym wciela się przeważnie w różnego pokroju twardzieli (choćby cykl Uprowadzona czy Nocny pościg) to jednak w swym aktorskim portfolio ma naprawdę sporo różnorodnych ról. Jako że aktor wystąpił w wielu produkcjach (76 filmów) to siłą rzeczy nie wszystkie z nich były przyzwoite. Teraz właśnie trafiłem na mniej chlubny film z jego dorobku.


David Stewart (Liam Neeson) jest szanowanym nauczycielem akademickim. Gdy wracając z wykładu z innego miasta spóźnia się na samolot i nie wraca do domu w chwili, gdy jego żona Catherine (Julianne Moore) urządza mu przyjęcie urodzinowe - niespodziankę ta zaczyna podejrzewać to, że mąż ma romans. W celu sprawdzenia jego wytrzymałości na powab młodszych kobiet wynajmuje luksusową prostytutkę Chloe (Amanda Seyfried), by ta spróbowała go uwieść...


Thrillery mają to do tego, że powinny z założenia wprowadzić efekt napięcia, podnieść adrenalinę u widza i sprawić, że do samego końca z wypiekami na twarzy będzie śledził emocjonujące wydarzenia na ekranie. Niestety. Tu tego nie ma. Fabuła jest strasznie liniowa,a jedyne twisty fabularne są tak przewidywalne, że praktycznie od samego początku zawiązania intrygi będzie można domyślić się o co chodzi. Może to efekt samej narracji czy niezbyt dobrego montażu, nie wiem. Ale wiem, że takie dreszczowce się nie sprawdzają. 
Druga sprawa to fakt, jak napisane zostały postaci. Z całym szacunkiem dla Nesona, który w sumie wypadł dobrze, ale jego rola jest tu jednak drugoplanowa i dla Moore, która jest dobrą aktorką, nawet dla młodej Seyfried, która gdyby nie żabie oczy mogłaby być uznawana za ładną - ich gra nie jest słaba ale to co muszą zagrać słabe już jest. Postaci Catherine i Chloe są strasznie nienaturalne i sztuczne. Żona Stewarta jest tak odpychającą postacią, że gdybym miał możliwość zdradziłbym ją nawet z autobusem Arabów - po prostu tak niefajnej postaci dawno w kinie nie widziałem. Nikt jej nie lubi, do wszystkiego się czepia, we wszystkim widzi zagrożenie a przy okazji ma ciągoty do sterowania ludźmi. Ciężko czuć do niej jakąkolwiek sympatię. Za to postać grana przez Amandę jest naprawdę dziwna - przesłanki jakie nią kierują są tak naciągane i nierealne, że naprawdę można się tylko załamać.
Ogólnie jest to film słaby i ciężko mi go komukolwiek polecić. Chyba, że dla zobaczenia kilku pikantnych scen z nagimi ciałami bohaterek. Ale od tego jest porno.





czwartek, 19 listopada 2015

Western nie umarł

Slow West
Nowa Zelandia, Wielka Brytania 2015
reż. John Maclean
gatunek: western

Wydawałoby się, że western to gatunek mocno skostniały. Osiągający lata swojego prosperity dobre pół wieku temu gatunek według wielu wymarł na dobre, a zakończył się wraz z filmem Bez przebaczenia Clinta Eastwooda. I rzeczywiście w latach 90. i na początku lat dwutysięcznych nie licząc kilku parodii oraz słabych filmideł mieliśmy posuchę gatunkową. Na szczęście jak się okazało znalazło się jeszcze miejsce dla tego zasłużonego w historii kina gatunku, co pokazuje sukces takich filmów, jak zeszłoroczny film Tommy'ego Lee Jonesa Eskorta czy Django Tarantino (który do tego okresu wraca niebawem w Nienawistnej Ósemce). Teraz mamy zaś do czynienia z nowozelandzkim spojrzeniem na ten gatunek. 



Połowa lat 70. XIX wieku, Ameryka. Poznajemy losy młodego szkockiego arystokratę (sic!) Jaya Cavendisha (Kodi Smit-McPhee), który podróżuje przez dzikie ostępy Zachodu Ameryki w celu odnalezienia swojej ukochanej ze Szkocji, Rose (Caren Pistorius). Od pewnego momentu towarzyszy mu tajemniczy łowca nagród (Michael Fassbender). Chłopak nie wie, że za Rose i jej ojca (Rory McCann) została wyznaczona nagroda...


Pierwsze co rzuca się od razu w oczy podczas oglądania tego filmu to fantastyczne krajobrazy i fakt, że film został świetnie zrealizowany. Mnogość barw jest tu zatrważająco dobra, aż chce się oglądać scenerię, w jakiej poruszają się bohaterowie. Nowa Zelandia uchodząca tutaj za dziki zachód jest krainą tak bogatą w cudowne miejsca i przy okazji tak różnorodną, że chciałoby się widzieć coraz więcej i więcej.
Niestety w parze z krajobrazem nie idzie fabuła filmu. Mamy tutaj w sumie dość miałkich bohaterów, wiele rzeczy jest niespójnych i nielogicznych. Film ten, jak gros westernów jest typowym kinem drogi. Bohaterowie wolno posuwają się do określonego celu i spotykają liczne dziwne postaci, które są mocno przerysowane. Dziwi bardzo to, że Jay wie dokąd ma się udać, by odnaleźć dziewczynę. Skąd to wie nie wiadomo, jednak finalnie ją odnajduje w samotnym nowoodmalowanym domku gdzieś na pustyni. Trochę to dziwne. Jest to też film inicjacyjny, pokazujący efekty pierwszej miłości i skutków jakie jej towarzyszą. 
Podobać się może gra aktorska Fassbendera, który zalicza w Polsce w jednym miesiącu trzy premiery z sobą w roli głównej. To jakiś mały rekord (nie licząc Piotra Głowackiego ale to chyba nie ta liga). Jego bohater jest kanoniczny wręcz jeśli chodzi o ten gatunek filmowy. Razi za to gra Smita - McPhee. Młody aktor znany zapewne wielu z Drogi, gdzie występował przed sześciu laty z Vigo Mortensenem jest strasznie nijaki.Nie powiem żeby jego gra aktorska w jakikolwiek sposób powalała.
Reasumując mamy tutaj klasyczne kino drogi w westernowym wydaniu. To co może przyciągnąć do filmu to na pewno barwny świat, jaki oglądamy. Minusem jest natomiast głupia, irracjonalna fabuła i zdarzenia. Ale co kto lubi. Obejrzeć można, choć na pewno nie trzeba. Miło jednak, że ktoś jeszcze stawia na western.




środa, 18 listopada 2015

Marionetki

Służby specjalne
Polska 2014
reż. Patryk Vega
gatunek: sensacyjny 

Według encyklopedycznej definicji służby specjalne to cywilne i wojskowe służby prowadzące działania wywiadowcze i kontrwywiadowcze, których domeną jest pozyskiwanie i ochrona informacji kluczowych dla zapewnienia wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa. Kontrowersje budzą niektóre techniki stosowane przez służby specjalne, szczególnie te niedozwolone przez prawo ich państwa macierzystego, jak przekupstwo, szantaż, tortury, skrytobójstwo oraz nielegalny handel bronią i narkotykami. Praktyki te są niekiedy usprawiedliwiane ochroną interesów państwa i jego obywateli i dotyczą służb specjalnych zarówno krajów demokratycznych, jak i reżimów dyktatorskich.


Czasy okołowspółczesne. Poznajemy pracę i życie trzech agentów zbliżonych do zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych: zmaskulinizowaną podporucznik Aleksandrę Lach (Olga Bołądź), kapitana Janusza Cerata (Wojciech Zieliński) oraz pułkownika Mariana Bońkę (Janusz Chabior). Wszyscy troje wykonują polecenia wydawane przez generała (Wojciech Machnicki). Oprócz spraw służbowy widz poznaje też osobiste problemy bohaterów. 


Vega na szczęście wziął się za tematykę, w jakiej o wiele lepiej się czuje i nie zmaltretował widza kolejnym filmem pokroju Ciacha. Tym razem pokazuje nam od kuchni świat ludzi, których oficjalnie nie ma. Ludzi którzy po usłyszeniu rozkazu bez wahania przyjdą popełnić czyjeś samobójstwo lub zostaną lekarzami ostatniego kontaktu. W tym filmie ci swoiści ludzie z cienia mieszają się do wielu owianych aurą tajemniczości spraw, jakimi żyła w ostatnich latach opinia publiczna. Nie padają żadne nazwiska ale wszyscy powinni z grubsza wiedzieć o kogo chodzi. Miłośnicy teorii spiskowych powinni być zachwyceni. Minus tego jest taki, że w trwającym mniej niż dwie godziny nagromadzenie różnych sytuacji jest za duże. Mamy kilka scen dziejących się w Polsce, do tego misja jednego z agentów w Afganistanie, wysłanie bohaterów do Rygi czy działania we Włoszech to naprawdę za dużo. Lepszym rozwiązaniem byłby skupienie się na dwóch, maksymalnie trzech sprawach a resztę ukazanie dokładniej w serialu, który przecież też powstał i wyemitowała go publiczna telewizja. A tak to oprócz spraw zawodowych mamy ukazane życie prywatne bohaterów, które też nie jest usłane różami. Jeden wraz z żoną (ciężka do pozytywnej weryfikacji Kamila Baar) stara się o adopcję dziecka, drugi dowiaduje się o śmiertelnej chorobie i próbuje szukać wsparcia u zakonnika na którego ma kwity(Andrzej Grabowski), kolejna postać zaś szuka swego miejsca w życiu i ogólnie jej wątek jest mocno nijaki. Nijaki jak stan państwa polskiego ukazanego w kraju. Pokazuje to sam fakt, że nie wiadomo kto wydaje kluczowe dla biegu spraw narodowych decyzje czy jak wygląda stan polskiej służby zdrowia (która ma tu twarz Agaty Kuleszy).
Bohaterowie posługują się właściwym dla swej pracy slangiem, wydaje się że Vega chce wtedy pokazać widzom Ha! Patrzcie! Wiem jak oni mówią, wiem wszystko jednak często jest to zagranie pod publiczkę. Pojedyncze slangowe zwroty padają przeważnie typowo na pokaz, z dodatkowym natychmiastowym tłumaczeniem u dołu ekranu. Trochę to sztuczne i noszące znamiona kujońskiej zapchajdziury w wykonaniu reżysera.
Reasumując mamy całkiem niezły film akcji osadzony w typowo polskich warunkach. Gra aktorska głównych postaci jest dobra, reszta zaś leży i kwiczy. Nagromadzenie scen oraz misji zarówno zawodowych jak życiowych jest za duże. Mimo to film  całkiem dobrze się broni swą treścią i nie zaszkodzi go obejrzeć. 







niedziela, 15 listopada 2015

Ranking Tygodnia 44

W jubileuszowym, czterdziestym czwartym wydaniu cotygodniowego rankingu mamy bardzo dobrą  liczbę sześciu filmów, z czego jeden z nich to absolutny must watch. Zapraszam do oglądania :)


















Baśniowe miasto

Amelia (Le fabuleux destin d'Amélie Poulain)
Francja 2001
reż. Jean-Pierre Jeunet 
gatunek: komedia

Są filmy, o których słyszy się dość często dlatego, że uchodzą za dzieła ponadczasowe, są wyznacznikiem pewnego wysokiego poziomu, a z czasem przylgnęła do nich łatka dzieła kultowego. Wiele tego typu produkcji się w życiu widziało jednak są też takie, których mimo tego, że wszyscy się od X czasu filmem zachwycają obejrzeć się nie zdołało. Sam mam całą masę filmów, które są wpisane 'na kiedyś', a ich średnia ocen jest równie wysoka, jak skala zachwytu nad nimi. Oczekiwania względem takiego dzieła są ogromne i nie raz nie wytrzymują konfrontacji z danym tytułem. Tym razem przyszło mi się zmierzyć z jednym z takich produkcji. 


Poznajemy życie tytułowej Amelii (Audrey Tautou), młodej paryżanki, która pracuje w kawiarni. Jej spokojne życie mija między pracą, a odwiedzaniem stetryczałego ojca (Rufus). W chwili gdy w swoim mieszkaniu znajduje pewną paczkę sprzed pół wieku i decyduję się odnaleźć jej dawnego właściciela postanawia, że zacznie od tej chwili uszczęśliwiać ludzi. Na jej celowniku znajdą się m.in. sąsiad (Serge Merlin), pracownica kawiarni (Isabelle Nanty) i upierdliwy stały bywalec (Dominique Pinon) oraz posiadający osobliwe hobby Nino (Mathieu Kassovitz).


Paryż z filmu Jeuneta przypomina miasto jak żywo wyjęte z baśni. Jest to kraina, nad którą zawsze świeci słońce, wciąż trwa dzień, a każdy z mieszkańców jest na swój sposób osobliwy, żeby nie powiedzieć, że zwariowany. Sama główna bohaterka jest za to szalenia sympatyczna, urocza i na swój sposób atrakcyjna. Bardzo podoba mi się oczywiście pani Tautou ale jej bohaterka ze swoim pojmowaniu świata i jej celami życiowymi sprawia wrażenie osoby co najmniej niedorozwiniętej psychicznie i emocjonalnie. Zresztą jak praktycznie wszyscy bohaterowie tego naiwnego świata ukazanego na ekranie. Narracja filmu też jest nieszablonowa i dość dziwna, a niezbyt dobre wrażenie potęguje dziwny montaż, jaki jest zastosowany w wielu fragmentach filmu. Plusem zaś może być muzyka, która w tym filmie jest równie urocza, jak główna bohaterka. Pasuje do klimatu całości.
Obejrzałem dzielnie ponad dwie godziny produkcji i ciężko mi stwierdzić dlaczego ten film wywołał aż tak wielki aplauz i do dzisiaj wspominany jest jako jedno z najlepszych filmów europejskiego kina w XXI wieku. Na płaszczyźnie fabularnej raczej nie jest niczym specjalnie odkrywczym ani też świetnym, sensu w nim szukać też zbytnio nie można, sposób filmowania także nie każdemu może przypaść do gustu. Dostajemy taki lekki filmik o niczym z sympatyczną rolą sympatycznej młodej wówczas aktorki jednak jak dla mnie szału nie ma. Obejrzeć i zapomnieć. Chociaż może tego pozbawionego śladu myśli na obliczu uśmiechu Amelii zapomnieć szybko się nie da.







sobota, 14 listopada 2015

Everyman

Obywatel
Polska 2014
reż. Jerzy Stuhr
gatunek: komedia, dramat

Bez mała wszyscy pamiętają pewnego średnio rozgarniętego lecz sympatycznego tytułowego bohatera amerykańskiego filmu Forrest Gump granego znakomicie przez Toma Hanksa. Postać ta miała w zwyczaju przeważnie drogą przypadku uczestniczyć w ważnych w losach USA i świata wydarzeniach nierzadko przy tym ocierając się o znane na skalę ogólnoświatową persony. Co ciekawe prawie 35 lat wcześniej w Polsce nakręcono film o przygodach niejakiego Jana Piszczyka, w którego wcielił się doskonale Bogumił Kobiela. Był to film pokazujący życiową drogę oportunisty bohatera obejmujący czasy przedwojenne, okres II Wojny Światowej i formujący się w Polsce po wojnie ustrój ludowy. W ponad pół wieku po tym filmie Jerzy Stuhr zdecydował się nakręcić losy kolejnego człowieka - chorągiewki zaczynając w czasie, gdzie grany przez Kobielę Piszczyk kończył.


Poznajemy całe dotychczasowe, niemal siedemdziesięcioletnie życie Jana Bratka (granego przez Jerzego Stuhra i jego syna Macieja). Tak się złożyło, że bohater ten przez wszystkie lata swej egzystencji uosabiał sytuację życiową Polaków i stawał przed przeróżnymi wyborami na wielu zakrętach historii. Poznajemy też jego relacje z matką (Barbara Horawianka), żoną (Sonia Bohosiewicz) czy pracownicą PRLowskiego MSW (Violetta Arlak).


Przez ponad półtorej godziny trwania filmu co chwilę los rzuca granego przez rodzinno - aktorski duet bohatera na różne fronty tworzącej się właśnie historii. Stuhr chciał ukazać swą postać jako zwykłego człowieka, który uczestniczy w wielu wydarzeniach wbrew swej woli, gdyż znalazł się w złym miejscu i czasie. Ilość i różnorodność wydarzeń, w jakich uczestniczy Bratek oczywiście jest kuriozalnie duża, jednak pokazuje to mimo braku pewnej logiki przed jakimi wyborami musieli stawać Polacy przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Pokazuje też nas w niezbyt dobrym świetle, bo Bratek przecież nie jest osobą z krwi i kości tylko stereotypowym Polakiem, jednym z nas. Jak chorągiewka zmienia strony konfliktu, raz zapisuje się do PZPRu, by chwilę później rzucić legitymację partyjną i stać się idolem podziemia. a następnie zatracić ideały solidarności i na końcu już w III RP zmierzyć się z widmem kapitalizmu. Mamy też pokazanego tutaj Polaka - katolika, który nie potrafi powiedzieć najprostszych dogmatów swej wiary, co zresztą pięknie pokazuje pierwsza sekwencja, do tego reżyser ukazuje pewne nadużycia czasów Solidarności i jej bohaterów, co świetnie prezentuje scena z Piotrem Głowackim (zauważyliście że facet występuje w 90% obecnych polskich filmów?) za co między innymi spotkała twórców krytyka prawdziwych Polaków
Film warto obejrzeć, choć historia tu opisywana czasem jest dość naiwna, zbyt naciągana i niezbyt zgrabnie prowadzona. Dobrze jednak ogląda się tę produkcję, zwłaszcza nienagannie wygląda rola Jerzego Stuhra. Jest powyżej średniej, często dość dobry i kilkoma naprawdę dobrymi scenami. 




.

piątek, 13 listopada 2015

Sherlock. Historia nieznana.

Mr. Holmes 
USA, Wielka Brytania 2015
reż. Bill Condon
gatunek: dramat, kryminał 


Stworzona przez Arhura Conan Doyle'a postać detektywa Sherlocka Holmesa zyskała niebywałą zdolność wrośnięcia na stałe do popkultury. Choć sam Holmes po raz pierwszy pojawił się na kartach książki w 1887 roku, a więc 128 lat temu, a jego autor jest martwy od lat 85 postać detektywa regularnie wraca w coraz to nowych filmach czy książkach będących zarówno ukazaniem klasycznych przygód tego bohatera czy też wariacjami na temat jego losów. I coś mi mówi, że tak doskonale wykreowana postać jeszcze przez długie lata będzie wracać w coraz to nowszych produkcjach.


Sherlocka (Ian McKellen) poznajemy po II wojnie światowej, w roku 1947, gdy bohater ma już 93 lata i jest mocno zdziadziały. Mieszka on na wsi w pobliżu morza wraz ze zgryźliwą gosposią, panią Munro (Laura Linney) oraz jej synem Rogerem (Milo Parker). Tracącego pamięć Sherlocka trapi wciąż swoja ostatnia, nierozwiązana sprawa, po której zawiesił detektywistyczną działalność przed niemal 30 laty. Myślami wraca do sprawy Ann i Thomasa Kelmotów (Hattie Morahan i Patrick Kennedy).


Film ma bardzo nostalgiczny i sentymentalny charakter. Zrealizowany w mocno angielskim stylu ukazuje toczącą się wolno i bez pośpiechu historię postaci znanej niemal wszystkim, jednak mocno innej niż ta, jaką ją pamiętamy. Sherlock w filmie twórcy (o zgrozo) Sagi Zmierzch. Przed świtem. jest już ledwie żyjącym, zdziadziałym staruszkiem z wieloma problemami z demencją na czele. Rozprawia się też z różnymi mitami, mówiąc że nigdy nie palił publicznie fajki czy nie zdarza mu się chodzić w charakterystycznym nakryciu głowy. Siłą rzeczy posiadająca plamy wątrobowe i inne rekwizyty starczego wieku postać wykreowana przez odtwórcę Gandalfa jest znacznie inna niż najbardziej znani Sherlockowie ostatnich lat: Robert Downey Jr. czy Benedict Cumberbatch. Sam McKellen zagrał zgrzybiałego staruszka bardzo dobrze i dzięki jego roli nastąpiła hiperbolizacja nastroju wspomnianej wcześniej nostalgii. Jego Sherlock to osoba, która na skraju życia bardziej ceni pszczoły niż ludzi, jest mocno nieporadna i sklerotyczna. Niewątpliwy urok jak i sympatia do jego postaci jest równie duża jak uczucie smutku, gdy patrzy się na zbliżającą się do końca żywota osobę.
Trochę niezbyt rozumiem zabiegi fabularne, które zostały upchnięte moim zdaniem na siłę. Wyjazd Sherlocka do Japonii w poszukiwaniu rośliny przedłużającej siły witalne i umysłowe był jak dla mnie zbędny. Również intryga kryminalna, która zawsze wydawała mi się główną osią fabuł kręcących się wokół tej postaci jest bardzo niesatysfakcjonująca. A szkoda. Zamiast tego mamy ukazane starcze życie Sherlocka Holmesa. Zastanawiałem się pewnie nie raz jak mogłyby wyglądać dalsze losy moich ulubionych literackich postaci. I oglądając ten film doszedłem do wniosku, że jednak wolę nie wiedzieć. Bo co to za frajda widzieć osobę, jaką zapamiętało się pełną werwy i wigoru, jak kogoś całkiem innego. Dajmy na to oddanego do domu starców, nikomu niepotrzebnego Roberta Langdona czy przebywającego w szpitalu św. Munga Harry'ego Pottera. Lepiej czasem zostawić historię tam, gdzie autor postawił ostatnią kropkę.