Nowa Zelandia, Wielka Brytania 2015
reż. John Maclean
gatunek: western
Wydawałoby się, że western to gatunek mocno skostniały. Osiągający lata swojego prosperity dobre pół wieku temu gatunek według wielu wymarł na dobre, a zakończył się wraz z filmem Bez przebaczenia Clinta Eastwooda. I rzeczywiście w latach 90. i na początku lat dwutysięcznych nie licząc kilku parodii oraz słabych filmideł mieliśmy posuchę gatunkową. Na szczęście jak się okazało znalazło się jeszcze miejsce dla tego zasłużonego w historii kina gatunku, co pokazuje sukces takich filmów, jak zeszłoroczny film Tommy'ego Lee Jonesa Eskorta czy Django Tarantino (który do tego okresu wraca niebawem w Nienawistnej Ósemce). Teraz mamy zaś do czynienia z nowozelandzkim spojrzeniem na ten gatunek.
Połowa lat 70. XIX wieku, Ameryka. Poznajemy losy młodego szkockiego arystokratę (sic!) Jaya Cavendisha (Kodi Smit-McPhee), który podróżuje przez dzikie ostępy Zachodu Ameryki w celu odnalezienia swojej ukochanej ze Szkocji, Rose (Caren Pistorius). Od pewnego momentu towarzyszy mu tajemniczy łowca nagród (Michael Fassbender). Chłopak nie wie, że za Rose i jej ojca (Rory McCann) została wyznaczona nagroda...
Pierwsze co rzuca się od razu w oczy podczas oglądania tego filmu to fantastyczne krajobrazy i fakt, że film został świetnie zrealizowany. Mnogość barw jest tu zatrważająco dobra, aż chce się oglądać scenerię, w jakiej poruszają się bohaterowie. Nowa Zelandia uchodząca tutaj za dziki zachód jest krainą tak bogatą w cudowne miejsca i przy okazji tak różnorodną, że chciałoby się widzieć coraz więcej i więcej.
Niestety w parze z krajobrazem nie idzie fabuła filmu. Mamy tutaj w sumie dość miałkich bohaterów, wiele rzeczy jest niespójnych i nielogicznych. Film ten, jak gros westernów jest typowym kinem drogi. Bohaterowie wolno posuwają się do określonego celu i spotykają liczne dziwne postaci, które są mocno przerysowane. Dziwi bardzo to, że Jay wie dokąd ma się udać, by odnaleźć dziewczynę. Skąd to wie nie wiadomo, jednak finalnie ją odnajduje w samotnym nowoodmalowanym domku gdzieś na pustyni. Trochę to dziwne. Jest to też film inicjacyjny, pokazujący efekty pierwszej miłości i skutków jakie jej towarzyszą.
Podobać się może gra aktorska Fassbendera, który zalicza w Polsce w jednym miesiącu trzy premiery z sobą w roli głównej. To jakiś mały rekord (nie licząc Piotra Głowackiego ale to chyba nie ta liga). Jego bohater jest kanoniczny wręcz jeśli chodzi o ten gatunek filmowy. Razi za to gra Smita - McPhee. Młody aktor znany zapewne wielu z Drogi, gdzie występował przed sześciu laty z Vigo Mortensenem jest strasznie nijaki.Nie powiem żeby jego gra aktorska w jakikolwiek sposób powalała.
Reasumując mamy tutaj klasyczne kino drogi w westernowym wydaniu. To co może przyciągnąć do filmu to na pewno barwny świat, jaki oglądamy. Minusem jest natomiast głupia, irracjonalna fabuła i zdarzenia. Ale co kto lubi. Obejrzeć można, choć na pewno nie trzeba. Miło jednak, że ktoś jeszcze stawia na western.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz