Kolumbia, Wenezuela, Argentyna 2015
reż. Ciro Guerra
gatunek: przygodowy
W dniu premiery w polskich kinach tego filmu udało mi się stawić do jednego z nich i zobaczyć dwugodzinną kolumbijską kandydatkę do Oscara. Od czasu, gdy przeczytałem o czym będzie opowiadała ta produkcja chciałem zobaczyć na własne oczy jak wyglądać będzie dzieło pana Guerry. Szkoda, że tak późno, bo miałem bilet na zeszłomiesięczny pokaz przedpremierowy ale najważniejsze, że wreszcie się udało.
Amazonia, początek XX wieku. Niemiecki naukowiec Theodor (Jan Bijvoet) przemierza dziką okolicę wraz ze swym pomocnikiem, Manducą (Yauenkü Migue) oraz młodym szamanem Karamakate (Nilbio Torres) w poszukiwaniu na wpół mitycznej leczniczej rośliny - yakruny. 40 lat po tych wydarzeniach inny podróżny naukowiec, Evan (Brionne Davis) podąża przez dżunglę w tym samym celu. Towarzyszy mu ten sam szaman, starszy Karamakate (Antonio Bolivar)...
Oglądając zapierające dech w piersiach widoki Amazonii uwiarygodniane przez nieustanne odgłosy natury dobiegające ze wszystkich stron przez dłuższy czas żałowałem, że film powstał w czarno - białych kolorach, przez co zatracono szansę na pokazanie prawdziwego piękna tego miejsca. Jednak po pewnym czasie naszła mnie refleksja, że może dobrze, że na taki zabieg zdecydowali się producenci tego filmu. Czerń i biel odciągają widza od ciągłego zachwycania się widoczną naturą i przykuwają wzrok na bohaterach dając czas na refleksję nad dziełem. Mogą także symbolizować dualnosć ludzkiej natury.
Film Guerry obejmuje dwie podróże na przestrzeni czasu, pokazuje dwóch europejskich podróżników oraz ich spotkania z szamanem Karamakate, który symbolizuje odwieczną, odchodzącą kulturę i tradycję tego miejsca. Jest to też zderzenie dwóch odmiennych stylów życia, postrzegania własności, czasu i przestrzeni. Znamienna jest scena, gdy jeden z podróżników proponuje szamanowi za pomoc pieniądze (imponującą ilość 3 dolarów o ile dobrze pamiętam), a ten odpowiada mu mniej więcej: Pieniądze są dobre dla mrówek. Dla mnie nie są dobre w smaku. Oglądamy też ten umierający świat Indian, którzy muszą zmienić swoje życie przez działalność białego człowieka. Obserwujemy efekt wojen kauczukowych, do tego w jednej z najbardziej poruszających scen mamy przedstawiony zdeformowany kult chrześcijański, który uległ wypaczeniu w czasie przymusowej chrystianizacji Indianskich dzieci. Naprawdę jedna z mocniejszych scen i wizji w tegorocznym kinie.
Mamy tutaj film przygodowy, jednak jest to przygoda w całkiem innym stylu niż przygody Indiany Jonesa. Clue całości jest całkiem inne. Film ten trwa ponad dwie godziny i ma kilka dłużyzn, jednak po zastanowieniu czy coś bym wyciął odpowiedziałbym, że jednak nie. Wszystko jest na swoim miejscu, warto patrzeć choćby na monotonną podróż canue przez rzekę czy mozolne przedzieranie się przez las.
Aktorstwo jest tutaj na dobrym poziomie. W sumie patrząc na postać szamana nie widzimy tutaj aktora, widzimy prawdziwego indiańskiego szamana z Amazonii. To jest po prostu piękne, móc podglądać przez moment jego zwyczaje, kroczyć z kamerą wraz z nim przez lasy. Do tego jego śmiech jest chyba najnaturalniejszym śmiechem jaki słyszałem w filmach w ogóle.
Nie jest to film dla każdego jednak uważam, że zasługuje on na nominację oscarową, o ile nie na samą statuetkę. Jest to podróż wgłąb jądra ciemności zgotowanego przez białych światowi Indian południowoamerykańskich. I może komuś ten obraz nie przypaść do gustu, ale jeśli tak to ta osoba zasługuje na miano wspomnianego w filmie chullachaqui. Do kin marsz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz