sobota, 28 lutego 2015

W labiryncie trudnych spraw

Labirynt (Prisoners)
USA 2013
reż. Denis Villeneuve
gatunek: thriller
zdjęcia: Roger Deakins
muzyka: Jóhann Jóhannsson

Książkowa definicja dobrego thrillera mówi nam, że dreszczowiec (chyba zapomniana już polska nazwa tegoż gatunku) ma wywołać u widza tytułowy dreszcz emocji. Zabiegi, jakie do tego wykorzystuje to między innymi niepewność, napięcie i wszechobecna tajemniczość. Już teraz mogę zdradzić, że opisywany właśnie tytuł wszystkie te wymogi idealnie wręcz spełnia.


Bohaterów poznajemy w dniu jednego z najpopularniejszych świąt - Święcie Dziękczynienia. Keller (Hugh Jackman) wraz z rodziną w postaci żony, nastoletniego syna i sześcioletniej córki udaje się na świąteczny obiad do znajomych z sąsiedztwa. Podczas przygotowań do obiadu jego córka wraz z córką gospodarza Franklina (Terrence Howard) udają się do domu Kellera w poszukiwaniu zagubionego dawno gwizdka. Gdy dziewczynki nie wracają zaniepokojeni rodzice zaczynają ich szukać. Syn Kellera wspomina im, że dzieci bawiły się wcześniej nieopodal podejrzanie wyglądającego kampera. Po zawiadomieniu policji śledztwo przejmuje detektyw Loki (Jake Gyllenhaal), którego pierwszą czynnością jest zatrzymanie kierowcy owego kampera, którym okazuje się mieszkający z ciotką opóźniony w rozwoju Alex (Paul Dano). Gdy ten zostaje z braku dowodów wypuszczony na wolność wzbudzi tym gniew Kellera, który porywa, by torturami dowiedzieć się o losie zaginionej córki...


Cała produkcja trwa prawie dwie i pół godziny, co dzięki nieśpiesznie płynącej akcji czasem potrafi widza zmęczyć. Jednak dzięki długości filmu mamy nieśpiesznie ukazywane wszystkie elementy układanki właściwe dobremu dziełu tego gatunku. Autorzy wodzą widzów za nos podrzucając coraz to nowe, często prowadzące donikąd tropy, inne rzeczy z początku wydające się nieistotne wpłyną na dalszy przebieg śledztwa. Cały scenariusz mimo kilku dość dużych dziur fabularnych jest przyzwoity i trzyma się logicznie w kupie przez niemal większość filmu. 
Całość została świetnie ukazana dzięki naprawdę dobrym zdjęciom, które to zostały docenione poprzez nominację do Oscara. Ujęcia są tutaj naprawdę odpowiednio zrealizowane i potęgują atmosferę pesymizmu, zaszczucia i narastającą z każdą chwilą beznadziei.
Gra aktorska dopełnia ogólny poziom reszty produkcji, szczególnie dobrą grą konfrontujących się przez większość filmu Jackmanem a Gyllenhaalem. 
Warto też zwrócić uwagę na postawę głównych bohaterów i religię, na której oparte jest ich życie. Sugestywna wydaje się być scena, gdy Keller między kolejnymi seriami tortur pada na kolana w błagalnej modlitwie. 
Jeśli ma się wolne dwie i pół godziny to warto odwiedzić małomiasteczkową amerykańską prowincję, by poznać historię porwania mieszkających tu dziewczynek oraz poznać prawdę o bohaterach. Jak zawsze w to bywa w thrillerach - prawdę zaskakującą. 
Solidne kino gatunkowe. 

 


Mechaniczna bezsenność

Mechanik (El Maquinista)
Hiszpania 2004
reż. Brad Anderson
gatunek: thriller
zdjęcia: Xavi Giménez
muzyka: Roque Baños

Kojarzycie takie filmy jak Drabina Jakubowa, Memento czy Zagubioną autostradę? Jeśli znacie i lubicie wymienione właśnie filmy to opisywana właśnie produkcja swym klimatem i zawiłą fabułą wpisująca się w schemat powyższych dzieł powinna być pozycją, którą też polubicie.


Głównym bohaterem jest tu Trevor Reznik (świetny późniejszy Batman, Christian Bale), który (tu zaskoczenie) pracuje jako tytułowy mechanik w wielkim zakładzie produkcyjnym. Wychudzony i nie potrafiący od około roku zaznać choć odrobiny snu skupia swoje życie na kilku czynnościach snując się niczym szkielet między zakładem pracy, stałymi wizytami u zaprzyjaźnionej prostytutki (Jennifer Jason Leigh) oraz nocnym przesiadywaniem w znajdującej się na terenie lotniska kawiarni tocząc rozmowy z tamtejszą kelnerką Marią (Aitana Sánchez-Gijón). Życie Trevora odmienia pojawienie się w zakładzie pracy groźnie wyglądającego, tajemniczego Ivana (John Sharian), który jak się później okazuje nie figuruje na liście płac tegoż zakładu.


Formalnie mamy do czynienia z produkcją hiszpańską, jednak jest ona bardzo niecodzienna. Reżyserem jest Amerykanin, większość z aktorów także jest anglojęzycznych, sam film nagrywany był po angielsku, a akcja dzieje się w Los Angeles. Co ciekawe Los Angeles zostało tutaj zagrane przez hiszpańską Barcelonę. Aby tego dokonać trzeba było wybrać odpowiednie miejsca przypominające oryginalne miasto, dostarczyć na plan amerykańskie papierosy, napoje etc oraz odpowiednio pozmieniać oznaczenia ulic czy tablice rejestracyjne samochodów. Żmudna i czasochłonna praca. 
Na uwagę zasługuje metamorfoza głównego bohatera. Bale schudł do roli z 82 do 55 kilo jedząc przez długi czas puszkę tuńczyka i jedno jabłko na dzień. Celem aktora było dobicie do 45 kilo, jednak lekarze nie pozwolili mu na aż tak drastyczną utratę wagi. Mimo tego widoczne na ekranie 55 kilo robi swoje, dostajemy obraz człowieka składającego się ze skóry i kości - tak musi wyglądać osoba cierpiąca na chroniczną bezsenność! 
Film jest bardzo tajemniczy, autorzy zarzucają widza fałszywymi tropami w taki sposób, że oglądając jesteśmy skołowani na równi z głównym bohaterem. Trevorowi rzeczywistość zlewa się z urojeniami i nie wie sam co jest jeszcze prawdziwe, a co już nie i takie samo wrażenie ma także widz. Świetny, trzymający stale w niepokoju zabieg. Fantastyczny klimat produkcji dopełnia tutaj wyśmienita muzyka dopasowana do filmu niemal idealnie. 
Reasumując dostajemy ciężki, mocny film, w którym trzeba być uważnym w każdej chwili, zwracać uwagę na pojedyncze detale nie mając pewności, czy to co widzimy jest prawdą czy tylko chorą wyobraźnią Trevora. Trzeba w skupieniu oglądać te trochę ponad półtorej godziny, aby zrozumieć wszystko to co chcieli widzowi przekazać autorzy. A sens wszystkiego poznamy i tak dopiero chwilę przed napisami końcowymi. 
Naprawdę warto! 








piątek, 27 lutego 2015

Cebulandia

Disco Polo
Polska 2015
reż. Maciej Bochniak
gatunek: komedia, muzyczny
zdjęcia: Tomasz Naumiuk
muzyka: Paweł Lucewicz

Czy też macie tak, że jak tylko usłyszycie o majteczkach w kropeczki, dziewczynie z klubu disco czy o niej tańczącej dla niego chcecie jak najszybciej wyrzucić przez okno obiekt, z którego wydobywają się te zakazane dźwięki? Dwa słowa. Disco Polo. Coś co jeszcze kilka lat temu wydawało się, że jest już tylko reliktem minionej dekady wróciło ostatnio na polską scenę muzyczną ze zdwojoną siłą pokazując nam, że wszyscy Polacy to jedna rodzina i każdy disco polo słucha...a jak się jednak nie słucha to jest wypchnięty poza margines społeczeństwa. A teraz po kilkudziesięciu latach wreszcie powstał film o tym nieśmiertelnym i typowo polskim gatunku muzycznym. Pytacie jaki jest? Najprościej powiedzieć, że taki jak muzyka, którą gloryfikuje.


Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Głównym bohaterem filmu jest mieszkający z ojcem w budynku kolejowym Tomek (Dawid Ogrodnik), któremu marzy się granie disco polo. W tym celu za wszelką cenę próbuje przekonać miejscowego klawiszowca Rudego (Piotr Głowacki). Ten po pewnym czasie zgadza się dołączyć do Tomka. Aby zdobyć  sprzęt przyszły wokalista sprzedaje Niemcowi drezynę ojca za co ten później będzie chciał wyrzucić go z domu. Do zespołu dołącza także kuzynka Rudego o ksywie Mikser (w tej roli znana z zagrania świetnych cycków w Ziarnie Prawdy Aleksandra Hamkało). Razem wyruszają do siedziby wytwórni płytowej (kasetowej?) ojca chrzestnego polskiego disco - Daniela Polaka (Tomasz Kot) w oczekiwaniu na zrobienie wielkiej kariery. Na miejscu Tomek spotyka gwiazdę disco polo Gensoninę (żona reżysera Joanna Kulig), w której się zakochuje. 



Polska lat 90. jest ukazana przez reżysera bardzo dualnie. Mamy tu do czynienia z próbą pokazania naszego kraju po transformacji ustrojowej jako swoistej Ziemi Obiecanej, miejscu wielkich możliwości, gdzie w jednej chwili można zyskać fortunę ale też i stracić wszystko. By przybliżyć to wszystko widzowi reżyser i scenarzysta posługują się formą Dzikiego Zachodu. Jak dla mnie niezrozumiałą. Początkowa scena na przykład rozgrywa się na jakimś amerykańskim pustkowiu, a główny bohater w cowboyskim stroju przybywa na miejsce, gdzie pilnowani przez Chińczyka Murzyni, Meksykanie i ludzie nieznanej proweniencji męczą się przy szukaniu złóż ropy. Takich dziwnych zabiegów jest więcej. Krajobrazy rodem z pustyni w Koloradu, bezkresna droga 66 wiodąca przez pustkowia, miasteczka rodem z Dzikiego Zachodu czy mieszkania w przyczepach. A wszystko to w filmie o disco polo.
Jako że mamy do czynienia z filmem muzycznym występuje tu także muzyka. I tak możemy sobie posłuchać między innymi Czterech osiemnastek, Jesteś szalona, Ona tańczy dla mnie czy Wszyscy Polacy to jedna rodzina. Nie znam się na tej muzyce, ale czy aktorzy sami wykonali swoje kwestie czy jednak puszczono im oryginał z playbacku? Może jakiś fan gatunku wypowie się w komentarzach.
Mimo wszystko znalazło się kilka perełek. Występuje tu kilku znanych discopolowców w trzecioplanowych rolach, naczelnym dziennikarzem jest tu czarnoskóry Roger Cole-Wilson, który na co dzień prowadzi prognozę pogody w regionalnej białostockiej Telewizji Jard (polecam wpisanie sobie sprawdzenie jego wyczynów na YouTube!), świetnym motywem była też scena z udziałem Jerzego Urbana. Różnych smaczków i nawiązań było więcej i za to chwała twórcom, jednak niestety to tylko detale. Detale, które nie uratują całego filmu, który często nie trzyma się kupy i jest bez sensu. Potwierdzającym to gwoździem do trumny była jedna z ostatnich scen, umiejscowiona na tarasie widokowym Pałacu Kultury.
Do tego skąd w dwadzieścia lat temu wzięło się Polo TV?
Reasumując, muzyka disco polo jest muzyką dopasowaną do potrzeb, gustu i poziomu społeczeństwa. Polacy mają taką muzykę, na jaką zasługują. A film Disco Polo jest taki sam jak i ta muzyka. Pewnie większość więc będzie zachwycona.




W pogoni za sensacją

Wolny strzelec (Nightcrawler)
USA 2014
reż. Dan Gilroy
gatunek: dramat, kryminał
zdjęcia: Robert Elswit
muzyka: James Newton Howard

Może znacie takie filmy, jak Dziedzictwo Bourne'a, Magia uczuć czy Podwójna gra. Wszystkie te z pozoru różne produkcje łączy jeden wspólny mianownik - Dan Gilroy. Amerykanin był scenarzystą wszystkich wymienionych wyżej obrazów. W opisywanym właśnie filmie Gilroy oprócz napisania nominowanego do Oscara scenariusza zanotował swój debiut reżyserski. Przekonajmy się więc jak wypadł.


Gilroy w roli (anty)bohatera obsadził Lou Blooma (przypominający trochę Maxa Kolonko z czasów jego pracy dla TVP Jake Gyllenhaal). Poznajemy Lou jako drobnego złodzieja, który stara się znaleźć pracę. Gdy przypadkowo mężczyzna staje się świadkiem wypadku drogowego i zauważa ludzi filmujących to wydarzenie, by później sprzedać to jednej z telewizji wpada na pomysł, by samemu trudnić się podobnym fachem. Kradziony rower wymienia w lombardzie na przestarzałą kamerę i radio-nasłuch wychwytujący policyjne częstotliwości. Z tym wyposażeniem przemierza nocne ulice Los Angeles w celu nagrywania wypadków, pożarów i miejsc będących niemymi świadkami przemocy. Wszystko to sprzedaje później dyrektorce wydania wiadomości lokalnej telewizji, Ninie (Rene Russo). Po pewnym czasie zatrudnia do pomocy dość niezdarnego Ricka (Riz Ahmed).


Ciężko polubić tutaj główną postać produkcji. Lou jest samodzielnym socjopatą, który w pogoni za sensacją i zyskiem jest w stanie sprokurować zagrożenie ludzkiego życia. Jest też chorobliwie ambitny, przez co nie spocznie, aż nie postawi na swoim. Dlatego też będzie za swoje ociekające krwią nagrania negocjował z Niną każdego dolara, przy okazji skąpiąc wszystkiego bezdomnemu Rickowi, który wychodzi na jedynego przyzwoitego człowieka w całym filmie.
W negatywnym świetle przedstawiono tutaj też cały światek dziennikarski. Czwarta władza w pogoni za sensacją nie cofnie się przed niczym. Mottem niemal każdej poznanej tu osoby wydaje się być 'nieszczęście jednego jest szczęściem innych'. Mamy tutaj do czynienia ze zdegenerowanym środowiskiem, które dla podwyższenia sobie wskaźników oglądalności jest w stanie pokazać z detalami nawet najohydniejszą scenę. 
Świetnie w roli ześwirowanego Lou sprawił się Jake Gyllenhaal. Dziwne jest to, że kreacja zakładającego ciemne okulary socjopaty z wiecznie przetłuszczonymi oczami świdrującego otoczenie swym przerażającym wzrokiem nie została zauważona przez oscarowych decydentów. Jak dla mnie przynajmniej nominacja powinna być wskazana. Rola Lou pokazuje nam do czego jest zdolny człowiek, by tylko móc postawić na swoim i otrzymać sowite wynagrodzenie za realizację swoich chorych planów. 
Samo miasto robi tutaj bardzo niekorzystne wrażenie. Ponure, ciemne uliczki, zbrodnia i występek kryjące się za każdym rogiem i masa hien czyhających tylko na nieszczęście bliźniego. Większość czasu spędzimy oglądając miasto zza kół samochodu bohatera, co bardzo przypominało mi te części GTA dziejące się w fikcyjnym Los Santos. Muszę też pochwalić twórców za sprawne pokazanie sceny pościgu samochodowego w dalszej części filmu. Tak zrealizowanego pościgu jeszcze w filmie nie widziałem. Bardzo efektownie a przy okazji niestandardowo. 
Nie jest to film łatwy, czasem zbyt monotonny, jednak rozkręcający się w drugiej godzinie. Sądzę, że mimo pewnych niedoróbek warto zobaczyć to smutne, nieoptymistyczne ale jakże prawdziwe dzieło Gilroy'a. 





czwartek, 26 lutego 2015

Stadium szaleństwa

Głosy (The Voices)
USA, Niemcy 2014
reż. Marjane Satrapi
gatunek: thriller, czarna komedia
zdjęcia: Maxime Alexandre
muzyka: Olivier Bernet

Temat szaleństwa i psychopatii jest od dawna chętnie używany przez filmowców. Pierwszym, klasycznym filmem pokazującym popadanie w obłęd był jeden z najbardziej znanych obrazów Alfreda Hitchcocka - znana chyba wszystkim przynajmniej ze słyszenia Psychoza. W 1960 roku ten wybitny angielski reżyser pokazał żywot niejakiego Normana przy okazji dając kinu jedną z najbardziej zapadających w pamięć scen zbrodni. Każdy kto oglądał film na pewno pamięta morderstwo pod prysznicem. Innymi filmami dokumentującymi różne fazy szaleństwa były Lśnienie Stanleya Kubricka na podstawie książki Stephena Kinga z fantastyczną rolą demonicznego Jacka Nicholsona, a także wcześniejszy Wstręt dobrze nam znanego Romana Polańskiego (chociaż w jego twórczości wiele jest odniesień do rozmaitego obłędu, wystarczy przypomnieć też choćby Lokatora). Opisywany właśnie film raczej nie dorówna do wspomnianych wcześniej i nie będzie się o nim dyskutować po wielu latach, jednak też ma w sobie wiele elementów.


Poznajemy historię Jerry'ego (Ryan Reynolds). Cierpiący na schizofrenię mężczyzna zaczyna pracę w firmie produkującej armaturę łazienkową. Życie dzieli między pracą, wizytami u psychoterapeutki oraz pobyty w domu, w którym rozmawia ze swym psem i kotem (głosy podkłada im również Ryan Reynolds, szczególnie dobrze wyszedł mu kot). Na spotkaniu w sprawie organizacji firmowego grilla Jerry poznaje piękną Angielkę Fionę (Gemma Arterton). Kobieta wpada mu w oko jednak próby wyjścia na randkę spełzają na niczym. Jednak zbieg okoliczności sprawia, że Fiona w końcu trafia do jego auta i godzi się na wspólny wypad. Niestety w trakcie podróży Jerry przypadkowo zabija dziewczynę. Wracając do domu konsultuje się ze zwierzakami, co należy zrobić w tej sprawie. Dobroduszny pies nakazuje mu zgłosić się na policję, jednak Jerry słucha rady demonicznego kota, który podpowiada mu pozbycie się ciała ofiary. Jerry przywozi zwłoki do swojego mieszczącego się w opuszczonej kręgielni mieszkania i ćwiartuje je rozmaitymi narzędziami. Wszystko co zostało z Fiony upycha do pudeł, a głowę ukrywa w lodówce. Po pewnym czasie głowa Fiony domaga się od niego kolejnego zabójstwa...


Jak łatwo się domyślić pies jest dobrą stroną umysłu Jerry'ego, natomiast kot to ucieleśnienie najmroczniejszych zakątków jego duszy. Mężczyzna, który stara się być miły i dobroduszny dla ludzi szybko jednak zaczyna znajdować się pod wpływem swej złej strony. Jerry słyszy tytułowe głosy dopiero wtedy, gdy odstawi leki, które przepisuje mu jego lekarka. Mamy tu wtedy świetnie pokazany kontrast świata, jaki widzi główny bohater. Nie poddając się medykamentom Jerry widzi świat wesoły i pełen barw. Może rozmawiać z energicznymi zwierzętami, a wszystko jawi się jako piękne i wspaniałe. Jednak gdy zażyje leki wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Prawdziwy obraz świata, w którym żyje Jerry jest depresyjny. Ładny dom zmienia się w rozpadającą się ruderę, pełne życia zwierzaki tak naprawdę okazują się zmizerniałymi i ledwie żywymi istotami, a rozgadana głowa Fiony zmienia się w zakrwawiony i cuchnący kawałek martwego ciała. Jerry wybierając między światami wybiera ten kolorowy i wesoły zapadając się w swym szaleństwie. 
Nie każdy aspekt filmu jest zrealizowany dobrze, jednak całość trzyma się pewnego poziomu i poniżej pewnego stopnia nie schodzi. Chociaż ostatnie sceny są trochę naciągane to całość filmu ogląda się szybko i przyjemnie. Mamy tutaj pewien aspekt komediowy, jednak nie należy traktować tego jako tylko komedię. 
I warto oglądać cały film, choćby żeby zobaczyć ostatnią scenę. Polecam na długie zimowe wieczory. 





środa, 25 lutego 2015

Podróż życia

Hasta la vista
Belgia 2011
reż. Geoffrey Enthoven
gatunek: dramat
zdjęcia: Gerd Schelfhout
muzyka: Meuris

Złapałem się ostatnio na tym, że częściej i chętniej niż hollywoodzkie superprodukcje oglądam filmy z różnych stron świata, które u nas są strasznie trudno dostępne i wręcz nieznane. Boję się, że zaszufladkuje się mnie jako filmowego hipstera więc następne co muszę obejrzeć chyba musi być bardziej hmm hitowe. Tym razem wybór na belgijski film określany na filmwebie jako komedia, jednak z tego co zobaczyłem to miałem do czynienia z jednym z bardziej przygnębiających dramatów. A wszystko to bez polskich napisów, gdyż komu by się chciało tłumaczyć aż tak niszowy film.

Poznajemy trzech przyjaciół: Philipa (Robrecht Vanden Thoren), Larsa (Gilles De Schrijver) i Josepha (Tom Audenaert). Wszyscy mają po około trzydzieści lat i łączy ich fakt bycia niepełnosprawnym. Philip jest całkowicie sparaliżowany, poruszający się na wózku inwalidzkim Lars cierpi na nieuleczaną chorobę, natomiast Joseph jest niemal całkowicie ślepy. Każdy z nich jest jednak młody i napalony, lecz nigdy nie miał ze zrozumiałych względów obcowania z kobietą. Gdy Philip znajduje w sieci informację na temat burdelu w Hiszpanii, który obsługuje osoby niepełnosprawne przekonuje kolegów do wyjazdu, by skorzystać z oferowanych tam usług. Ich rodzice wyrażają zgodę na ich wyjazd, lecz gdy dowiadują się o szybko postępującej chorobie Larsa cofają decyzję. Przyjaciele postanawiają jednak wyjechać mimo to, bez pozwolenia swych opiekunów. Na miejsce przeznaczenia ma ich zawieźć rozpadającym się vanem gruba i nie mówiąca po flamandzku Claude (Isabelle de Hertogh). 


Amerykańskich filmów drogi, w których przyjaciele ruszali na seksturystykę przez pół znanego im świata mieliśmy masę. Przeważnie byli to przystojni nastolatkowie, którzy z powodów pewnych braków musieli sobie radzić w ten sposób. Lub co gorsza geeki, którzy nie mieli innej możliwości zaliczenia. Tutaj mamy całkowicie inną historię. Troje młodych ludzi, którzy mimo swych ułomności i ograniczeń okazuje się mieć podobne cele i pragnienia, jak ich pełnosprawni rówieśnicy. 
Po moim zdaniem błędnym skategoryzowaniu filmu na największym polskim serwisie filmowym przystąpiłem do projekcji, jak do komedii, która w lekki i zabawny sposób będzie poruszała trudne tematy. I choć było kilka czy nawet kilkanaście humorystycznych scen to ciężko mi sklasyfikować ten film do tego gatunku. Jest to pełnoprawny dramat, który ma widza poruszyć i doprowadzić do smutnej refleksji. Szczególnie widoczne jest to w końcówce, która nie zaskakuje i w sumie można byłoby to odegrać mniej sztampowo i ckliwie. W pewnym momencie nawet w tym wszystkim dochodzi atmosfera rodem z melodramatu. 
Filmy z krajów Beneluksu mówią często o rzeczach trudnych. Pokazują ciężką i niechcianą tematykę w sposób realistyczny, pełen detali i pozbawiony tabu. Tak jest też i w tym przypadku. Film warto obejrzeć, choć co wrażliwi powinni przygotować sobie solidną porcję chusteczek. 







wtorek, 24 lutego 2015

W poszukiwaniu swej orientacji

Les garçons et Guillaume, à table!
Francja, Belgia 2013
reż. Guillaume Gallienne
gatunek: komedia
zdjęcia: Glynn Speeckaert
muzyka: Marie-Jeanne Serero

Tym razem postanowiłem sprawdzić jak wygląda film, który mimo zdobycia wielu nagród i nominacji przez dwa lata od swej premiery nie miał i raczej już nie będzie miał okazji zaprezentować się w polskich kinach.
A wydawałoby się, że dwie statuetki w Cannes oraz pięć nagród i tyleż samo nominacji w prestiżowych Cezarach coś znaczy.


Śledzimy losy zniewieściałego Guillaume'a (Guillaume Gallienne), który pozostaje w ciągłym zachwycie w stosunku do swojej oschłej i autokratycznej matki (też Guillaume Gallienne). Jako nieudacznik sprowadza na siebie niechęć reszty rodziny, w postaci ojca i braci. Wszyscy traktują go jako zakałę rodziny, a matka wołając familię na obiad zawsze krzyczy przez okno tytułowe Chłopcy i Guillaume do stołu! Guillaume stara się upodobnić do matki, gdyż twierdzi, że sam też jest dziewczyną. Gdy nie mogący tego zaakceptować ojciec nakrywa go przebranego za cesarzową Sissi postanawia wysłać go do szkoły z internatem...


Wiele było filmów, w których bohater poszukując swojej tożsamości na końcu godzi się ze swoją homoseksualną orientacją. Tutaj mamy zupełne odwrócenie tego schematu. Poznajemy postać, której całe społeczeństwo wmawia wciąż odmienną orientację seksualną i musi on zaakceptować swoją heteroseksualność. I biedny Guillaume będzie musiał przejść długą i szokującą drogę. Najpierw wyzbywając się myśli, że jest heteroseksualną dziewczyną, później za namową ciotki sprawdzić czy jest homoseksualistą, by na końcu poznać prawdziwe ja. A wszystko to w lekkim, komediowym stylu znanym z francuskich filmów. 
Mimo, że wraz z bohaterem odwiedzimy prawie pół Europy od Francji przez Hiszpanię, Anglię i Niemcy mamy do czynienia z dość kameralną, bardzo osobistą produkcją. Nie wszystkie jej sceny prezentują wysoki poziom i jest trochę nudy, kilka scen jest naprawdę wspaniałych. Choćby historia opowiadana w Bawarii przez piękną Ingeborg o jej ojcu, który w przeszłości pracował w pięknym Paryżu, czy scena, w której biedny Guillaume trafia wprost z gej klubu do mieszkania gejów w roli suki do gangbangu. To trzeba zobaczyć. 
Najważniejsza jest jednak sama historia o poszukiwaniu własnej seksualności. Zrealizowana w swobodny, komediowy sposób, lecz trochę dający do myślenia. Jest to opowieść o inności, zaszufladkowaniu i próbach znalezienia własnego ja. I choć nie jest to film wybitny, posiadający swoje wady to jednak dziwię się, że w natłoku chłamu cotygodniowo okupującego część kinowych setów produkcja Guillaume'a nie zagościła choć przez tydzień na polskich ekranach. 





W cieniu Ukochanego Przywódcy

Wywiad ze Słońcem Narodu (The Interview)
USA 2014
reż. Evan Goldberg, Seth Rogen
gatunek: komedia 
zdjęcia: Brandon Trost
muzyka: Henry Jackman

O opisywanym właśnie filmie zrobiło się przed premierą strasznie głośno. Nie ze względu na szczególne walory artystyczne czy aktorskie ale dlatego, że ze względu na tematykę doczekał się on mocnej reakcji władz Korei Północnej. Doszło do tego, że na wytwórnię filmu - Sony Pictures został rzekomo przeprowadzony atak chińskich hakerów wynajętych przez dyktaturę Kim Dzong Una. I choć premierę przesunięto to atak ten przyniósł efekt wręcz odwrotny do tego, co chciał osiągnąć syn Ukochanego Przywódcy. O słabym filmie komediowym zrobiło się nagle tak głośno, że wypowiedział się na jego temat sam prezydent USA, a media światowe doniosły miliardom ludzi o jego istnieniu.
Bojąc się obiecywanych przez KRLD ataków na kina wolałem obejrzeć produkcję w domu i teraz czekam na reakcję wynajętych przez rząd północnokoreański hakerów. Może zwiększy to ogólną ilość wyświetleń mojej strony.


 Głównym bohaterem filmu jest prowadzący popularnego w Stanach Zjednoczonych rozrywkowego talk show - David Skylark (James Franco), który wraz ze swym producentem Aaronem (Seth Rogen) tworzą mało ambitny lecz chętnie oglądany program. Skylark gości w swym studiu takie osobistości, jak Eminem (w tej roli Eminem), który na żywo przyznaje się do bycia gejem. Aaron marzy jednak o produkcji bardziej wartościowych programów. Gdy David pokazuje mu gazetę, która w opisie sylwetki lidera Korei Północnej Kim Dzong Una zaznacza. że dyktator jest wielkim fanem jego talk show przydarza się okazja, by spełnić bardziej ambitny cel. Bohaterowie starają umówić się na wywiad z przywódcą najbardziej tajemniczego państwa świata. Nieoczekiwanie dla nich Kim zgadza się na rozmowę i David z Aaronem szykują się do wylotu do Korei. Wtedy to zjawia się piękna agentka CIA (Lizzy Caplan) zlecając im misję zlikwidowania dyktatora. Na miejscu jednak David zaprzyjaźnia się z Kimem (Randall Park)...


Film ten jest komedią. Jednak nie ma co liczyć na zbyt wysublimowaną formę żartów. Dominuje humor koszarowy, bardzo ciężkostrawny i raczej mało wyszukany. To jedna z wielu komedii z USA, które za jedyne źródła sprowokowania widza do śmiechu mają pseudo żarty związane z tematyką pierdów, odbytów i innych czynności seksualnych. Mamy do czynienia z komedią, przy której Flip obrzucający Flapa tortem należy do szczytu wyrafinowania. Naprawdę słabo.
Także sama tematyka jest mocno kontrowersyjna. Rozumiem krytykę państwa rządzonego przez Kimów i nie zamierzam gloryfikować tego miejsca oraz jego przywódców. Jednak czy nakręcenie głupiego filmu, w którym to głównym celem jest spektakularne rozprawienie się z jego systemem władzy i liderem to krok, w który w jakikolwiek sposób pomoże mieszkańcom tego kraju i ukaże ludziom na świecie realne problemy? Nie sądzę. Sam fakt kręcenia filmu o zamachu na aktualnie sprawującego władzę jest dość mało etyczny. A że można w odpowiedni sposób śmiać się z krwawej dyktatury pokazał już ponad 70 lat temu Charlie Chaplin w Dyktatorze.
Reasumując dostajemy film przy którym może dwa lub trzy razy się uśmiechniemy (podobało mi się nawiązanie do słynnej piosenki Guns n' Roses) ale raczej humor zawarty w produkcji obrzydza. Samo podejście do tematu jest dość żenujące i pokazuje w jaki sposób USA patrzy na resztę świata. Ogólnie uważam, że jeśli nie jest się fanem bardzo głupich komedii to powinno się obejść tę produkcję szerokim łukiem. Nic się nie traci. 




poniedziałek, 23 lutego 2015

Dzika podróż

Idź twardo: historia Deweya Coxa (Walk Hard: The Dewey Cox Story)
USA 2007
reż. Jake Kasdan
gatunek: komedia, muzyczny 
zdjęcia: Uta Briesewitz
muzyka: Michael Andrews

Historie pionierów współczesnej muzyki to bardzo wdzięczny temat dla filmowców. Mieliśmy przecież wyreżyserowany przez Olivera Stone'a The Doors z rewelacyjną rolą Vala Kilmera w roli Jima Morrisona, a także opowieść o Ray'u Charlesie z Jamie'm Foxxm w głównej rolę, czy opowieść o Johnny'm Cashu w filmie pod tytułem Spacer po linie z główną rolą Joaquin'a Phoenixa. W opisywanym filmie mamy do czynienia z produkcją quasibiograficzną o życiu i karierze fikcyjnej gwiazdy rock n'rolla.


Poznajemy losy Deweya Coxa (John C. Reilly), który to zaczynając od niczego wspiął się na sam szczyt muzycznej kariery. Śledzimy jego losy od wczesnego dzieciństwa, gdy w wieku siedmiu lat przepołowił przypadkiem na pół swego brata maczetą, po jego udział w konkursie młodych talentów w rodzimym miasteczku, gdzie w wieku 14 lat śpiewa odważną jak na te czasy piosenkę Take My Hand przez którą to musi odejść z miasteczka. Później widzimy go jak pnie się w górę artystycznej hierarchii, miewa problemy z kolejnymi żonami, a także popada w uzależnienie od każdego znanego światu narkotyku. Mamy okazję obserwować spotkania Coxa z największymi muzykami tamtych czasów, jak na przykład Elvisem Presleyem (w tej roli sam Jack White) czy Beatelsami. 


Film jest komedią, która wyśmiewa wiele motywów zawartych w filmach biograficznych o muzykach. Sam tytuł filmu - Walk hard jest zarówno pierwszym hitem Coxa i nawiążuje do Walk the line, który to utwór był trampoliną do sukcesu kariery Casha. Wiele innych elementów z życia Johnny'ego Casha jest tutaj właśnie użytych. Wspomnieć można choćby dorastanie na kompletnym zadupiu, czy niechęć ojca obwiniającego artystę za śmierć drugiego syna. 
Już w pierwszych scenach, w czasie których poznajemy okoliczności śmierci brata Daweya pokazuje nam z jakim typem humoru będziemy mieli do czynienia. Niestety humor przeważnie jest tutaj niskich lotów, co dla mnie obniża ocenę filmu. Chociaż kilka żartów było użytych dobrze i zręcznie. 
Pokazanie kompletnego życia muzyka, które skupia się na życiu rodzinnym (trudnym), karierze muzycznej (zadziwiająco sprawnej), przygodach z otaczającymi go gruppies (411 potwierdzonych kobiet i prawie 40 dzieci) oraz uzależnieniu od używek (wszystkich dostępnych w danym czasie) sprawia, że film trwa ponad dwie godziny. Przyznam, że to trochę za długo i lepszym rozwiązaniem byłoby zrezygnowanie z jakiegoś elementu i skrócenie produkcji o 20 minut. Jednak dzięki długości filmu mamy okazję zobaczyć wszystkie najważniejsze epoki rocka od początków w latach 50 XX wieku niemal do teraz. A klimat, scenografia i kostiumy są bardzo dobrze przygotowane. 
Trochę śmieszy to, gdy poznajemy 14 letniego Coxa, którego od tego momentu gra ten sam ponad czterdziestoletni aktor. Na starość jest postarzany, lecz gdy ma lat 14 wygląda tak samo, jak później będąc po 40. Trochę to śmieszne. Tak samo śmieszny jest syndrom Snajpera, gdzie w roli niemowlęcego dziecka bohatera wciela się lalka. 
Mocną stroną produkcji jest też muzyka. John C. Reilly zrobił kawał dobrej roboty, dzięki czemu czystą przyjemnością jest słuchać jego piosenek na ekranie. A występy wokalne to znaczna część tego filmu. Wyszedł nawet soundtrack, który zyskał bardzo dobre recenzje. 
Reasumując mamy tutaj dobrze zrealizowaną podróż przez najlepsze dekady rocka, wypełnioną dobrą muzyką oraz świetną scenografią i charakteryzacją. Jednak humor, jaki zawarty jest w filmie odbiera kilka punktów, co czyni produkcję tylko powyżej średniej. A mogło być bardzo dobrze. Jednak fani klasycznego rocka śmiało mogą oglądać!




Autorska relacja z Oscarów



Za nami najważniejsza noc w roku dla fanów kina. Może bardziej tych niedzielnych niż hardcorowych (bo ci mają swoje festiwale, w których zwyciężają filmy, których to próżno szukać wśród nominowanych przez Amerykańską Akademię Filmową). Jesteśmy właśnie po ogłoszeniu zwycięzców, do których trafią prestiżowe złote statuetki. Oczywiście po ogłoszeniu więcej osób będzie nastawionych krytycznie do wyborów kapituły lecz nie sądzę żeby przejmować się na poważnie faktem dostanie Oscara lub go nie otrzymania. W sumie przecież to tylko prestiżowe telewizyjne show, a nie wyznacznik poziomu filmów. Wszystko spisywałem mniej więcej na żywo więc proszę o wyrozumiałość, czasem będzie czas przeszły,czasem teraźniejszy ale cóż, taka pora i taka konwencja. Tak więc po kolei:
Przed samą galą mieliśmy okazję podejrzeć rewię mody na czerwonym dywanie. Tego akurat oceniać, bo na modzie znam się jak Stevie Wonder na malarstwie.
Rozpoczęciem właściwej gali był występ jej gospodarza, który po dość żartobliwym powitaniu (słowami Witam na najbielszej gali w historii nawiązał do stosunku nominowanych białych i czarnych twórców), po czym dał pokaz swych umiejętności wokalnych. W tym wyreżyserowanym występie w pewnym momencie włączył się znany skądinąd Jack Black. Wszystko to sprawiało dość pozytywne, żartobliwie dobre wrażenie. Neil Patrick Harris nawiązał w tym występie wokalnym do tytułów nominowanych filmów.
Po występie prowadzący wymienił najważniejsze fakty dotyczące ceremonii, w sumie to trochę moralizowania i nudów, nie warto o tym pisać, bo nic ciekawego się tu nie wydarzyło.

Na szczęście Harris nie przedłużał i szybko nastąpiło wręczenie pierwszej nagrody wieczoru. Statuetkę dla najlepszego aktora drugoplanowego otrzymał J.K. Simmons za film Whiplash. Nie widziałem jeszcze tej produkcji, więc ciężko mi ocenić zasłużenie nagrody, lecz moim faworytem był Norton za rolę w Birdmanie. Ewentualnie Duvall za rolę sędziego. Simmons wygłosił dość banalną ale mimo wszystko mądrą przemowę.

Liam Neeson był następną osobą mającą coś ogłosić. Na drugi ogień poszła chyba najważniejsza statuetka - dla najlepszego filmu. Jednak Neeson zdążył przedstawić tylko dwa tytuły ubiegające się o nagrodę, by jego miejsce zajęła główna aktorka pożal się boże 50 twarzy Greya, by zapowiedzieć występ Marron 5 z Adamem Levinem i niestety trzeba było słuchać jego pisków po nocy. Połączenie Stanowczo ponad moje siły. W każdym razie szybko nie dowiemy się, kto wygra w kategorii, którą rozpoczął Liam Neeson.

Kolejną kategorią był Oscar za najlepsze kostiumy. Mieliśmy tam polski akcent, z nominacją dla Anny Biedrzyckiej Sheppard, lecz musiała się ona obejść smakiem, gdyż Oscar powędrował do Mileny Canonero za Grand Budapest Hotel. Pani Canaonero odebrała z rąk Jennifer Lopez statuetkę za co podziękowała Wesowi Andersonowi. Dość zasłużenie moim zdaniem. Biorąc pod uwagę mnogość i różnorodność kostiumów w tym filmie, kilka epok, które zostały ukazane w tej produkcji był to całkiem logiczny wybór.

Następna nagroda dotyczyła najlepszych charakteryzacji i fryzur. I tutaj zwyciężyła ekipa Grand Budapest Hotel. Mogę się z tym zgodzić, gdyż film ten miał bardzo dobrą charakteryzację.

Ładnie starzejąca się Nicole Kidman wręczyła kolejną statuetkę z kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny. To chyba najbardziej oczekiwana w Polsce kategoria. I dość dla mnie niespodziewanie polski film zostawił w tyle zarówno Lewiatana jak i Mandarynki. Dla mnie to jednak rywalizacja powinna rozegrać się między filmem rosyjskim lub gruzińsko-estońskim. No ale niezbadane są wyroki Akademii. Reżyser w przemowie przedstawił Polaków jako pijaków. Wyraźnie z tego dumny. No to mamy utrwalanie stereotypów.

Pora na następny występ 'artystyczny'. Lepiej zarzucić kurtynę milczenia nad jego poziomem.

A po tych wątpliwych pokazach artystycznych przyszła kategoria 'Najlepszy krótkometrażowy film fabularny'. Nagroda trafiła tym razem do filmu Rozmowa.

Kolejną kategorią była nagroda dla najlepszego krótkiego dokumentu. Tu mieliśmy dwa nominowane tytuły, lecz jednak Oscara przyznano nie Polakom a Crisis Hotline: Veterans Press 1. W Polsce żałoba.

W przerwie między dalszym nagradzaniem a tą wiekopomną porażką polskiego dokumentu wykonano kolejny utwór nominowany do najlepszej piosenki z filmów. Później Harris odstawił performance nawiązujący do jednej scen z Birdmana. Całkiem ciekawie.

Zaraz potem nadeszła pora na wręczenie statuetki za najlepszy dźwięk. Statuetkę zdobyli dźwiękowcy odpowiedzialni za Whiplash. Ta produkcja zdecydowanie ląduje na wysokim miejscu w liście filmów do obejrzenia. Chwilę potem przyznawano nagrodę za najlepszy montaż dźwięku. Tutaj triumfował Snajper.

Później przyszedł czas na jezusowego Jareda Leto, który ogłaszał wyniki wyborów najlepszej aktorki drugoplanowej. Moją faworytką była Emma Stone za rolę w Birdmanie lecz nagroda trafiła do Patricii Arquette za Boyhooda. Patricia podziękowała kobietą za to, że rodzą dzieci i płacą podatki. Feminizm level hard.

Po kolejnym występie wokalnym poznaliśmy laureata Oscara za najlepsze efekty specjalne. Tutaj triumfował Intersteller. Żadnego z filmów nie widziałem, więc ciężko cokolwiek mi na ten temat powiedzieć.

Po efektach specjalnych przyszła pora poznania zwycięzcy w kategorii najlepszego krótkometrażowego filmu animowanego. Statuetka powędrowała do filmu o  tytule Uczta. Chwilę później wyjawiono nam triumfatora wśród najlepszych z filmów animowanych. Zwyciężył tutaj film pt. Wielka Szóstka.

Podziękowania. Więcej podziękowań. Nuuuuda. Ale zaraz występ Lady Gagi. Hura! :(

Zaraz potem kategoria Najlepsza scenografia. Ale zanim poznamy zwycięzce przewodnicząca Akademii Filmowej przynudza w swym moralizatorskim wystąpieniu. Aż się chce zapytać: Boże, za jakie grzechy?!

Minuty mijają a ona dalej gada i gada. Dać babie mikrofon...

W końcu skończyła. A gdy skończyła przyszli jacyś ładni, nieznani mi ludzie i nagrodzili Grand Budapest Hotel. Teatr (a raczej hotel) jednego aktora.

Nie każdy żart Harrisa wydaje się trafiony. No ale kwestia gustów. Jedni lubią mandarynki, a inni jak im nogi śmierdzą.

Po powrocie do konkretów ogłoszenie laureata za najlepsze zdjęcia. Tutaj cały kraj liczy na zdjęcia dla Idy. Według mnie za długie ujęcia otrzymać powinien Birdman. Chociaż sam dałbym nagrodę za zdjęcia do Grand Budapest Hotel. Jednak zgodnie z oczekiwaniami statuetka trafia do Lubezkiego za Birdmana. W Polsce stypa.

W Polsce stypa a w Hollywood chwila pamięci dla zmarłych w ostatnim roku ludzi filmu.

Po kilkunastu minutach czas na kolejną kategorię. Nagrodę za najlepszy montaż otrzymali montażysta zajmujący się filmem Whiplash. Dla mnie spora niespodzianka, gdyż oczekiwałem, że statuetkę w tej dziedzinie dostanie Boyhood. Jednak poskładać 12 lat kręcenia scen (w sumie przez ten czas było tylko 28 dni zdjęciowych!) to było coś. Jednak wybrano inaczej. Dziwne.

Później kolejne przedstawianie filmów nominowanych w kategorii najlepszego filmu.

A liczyłem, że wszystko skończy się do piątej. Oj, głupi, naiwny ja. A za kilka godzin na uczelnie...

Nadszedł czas na najlepsze pełnometrażowe filmy dokumentalne. Czyżby film z rozmową z Edwardem Snowdenem? And the Oscar goes to...Bingo, kolejne trafienie! Citizenfour z nagrodą. Podziękowania dla Edwarda Snowdena. Clint Eastwood wydaje się niezadowolony i skonsternowany.

Czas mija, a my możemy słuchać kolejnej piosenki....

W przerwie między poszukiwaniem straconego czasu Autor bloga zastanawia się kto nominował te utwory do nagrody.

Kolejny strój Harrisa, kolejny żart. Niezaskakująco suchy.

O, pojawił się John Travolta. Pudelek podaje, że pan Travolta lubi młodych mężczyzn. Miłością zupełnie niebraterską.

I pora na ogłoszenie najlepszej piosenki. Pasjonująca rywalizacja...i Oscar ląduje dla wykonawców piosenki do filmu Selma. Wielkie brawa (zieeewa). Autorzy dziękują Bogu mieszkającemu w każdym z nas. Znany Murzyn na widowni płacze. Łzami tyleż rzewnymi, co szczerymi. Odbierający nagrodę mają za złe systemowi, za to, że w więzieniach siedzi za dużo czarnoskórych.

A teraz....Lady Gaga. Znowu? A może wreszcie.

Pora na najlepszą muzykę oryginalną. Czyżby znów Grand Budapest Hotel? A może Hans Zimmer pokrzyżuje moją prognozę. Statuetkę wręczy Scarlett Johanson? Ładna. Ale ona też przynudza. A wystarczyłoby tylko to, żeby stała cicho i ładnie wyglądała.
Chyba jednak nie czas na wręczenie nagrody. Scarlett przyszła tylko pogadać, czekamy dalej na najlepszą muzykę filmową Anno Domini 2014.

O, a teraz (zaskoczenie) pora na Lady Gagę! Zapowiadałem ją prawie tak często jak prowadzący gali. Ale się doczekaliśmy. Na pudelku pisali, że ona jest hermafrodytą. Nie spieszy mi się, by poznać empirycznie odpowiedź w tej kwestii.

Normalni ludzie od dawna śpią. W ogóle czemu mądrzy ludzie z Akademii Filmowej nie zrobią tego wydarzenia z nocy z soboty na niedzielę? Przecież obraz transmitowany jest na ponad 100 krajów. Masa stref czasowych. Nie wszędzie tak jak w USA gala skończy się koło północy, a w poniedziałek to jednak trzeba się zabrać za robotę a nie odsypianie do popołudnia.

Lady Gaga kończy swój operowy występ. Brawa na stojąco. W sumie lepsze to niż 'Po po po po poker face'. Może teraz doczekamy się poznania zwycięzcy za muzykę?

A jednak nie, czas na przemowy...dajcie mi tępą łyżkę to się potnę. Nie mogą po prostu przeczytać zwycięzców? 20 minut i do domu.

O, w końcu się doczekaliśmy. Oscara za muzykę otrzymają jej twórcy do filmu Grand Budapest Hotel. Trafiłem, nie? Alexander Desplat ze statuetką. Po tylu nominacjach wreszcie się udało. Ale przemowa drętwa. Pawlikowski chociaż o wódce gadał.

Festiwal komercji. Więcej przerw niż samego wręczania.

Harris wygląda jakby połknął kij od szczotki.

A kolejną nagrodę wręczy Eddie Murphy. Pamiętacie go jeszcze? Czas na najlepszy oryginalny scenariusz. Czyżby Wolny strzelec? A może znów Grand Budapest Hotel? A jednak nieeee....Birdman. I pora na kolejne rzewne przemówienia.

Właśnie zauważyłem jak fajnie wyjeżdża z czeluści podłogi mikrofon dla zapowiadających. Wooow.
Pora na najlepszy scenariusz adaptowany. Gra tajemnic czy Teoria wszystkiego? Gra tajemnic. Ale zaraz...enigmę przecież rozszyfrowali wybitni polscy matematycy. Pieprzony rewizjonizm historyczny.
Teraz scenarzysta mówi, że kocha wszystkich.
By później opowiadać o swym dziwnym życiu i próbach samobójczych. Taaaakie ciekawe. Oklaski na stojąco.

Ojej, a teraz Ben Affleck i najlepsza reżyseria. Ale najpierw przerwa. Jak co 3 minuty. Po powrocie do Los Angeles dowiedzieliśmy się z ust Bena, że najlepszy reżyser to Alejandro González Iñárritu za Birdmana. Cóż, ja bym widział na jego miejscu Wesa Andersona. No ale widocznie się nie znam. Czas na przemowę. A wystarczyłaby minuta ciszy...Przynajmniej pozdrowił mieszkańców Meksyku. Wcześniej ktoś pozdrawiał Argentynę.

No i mamy przerwę. Bo dawno nie było. Ciekawe ile milionów dolarów za półminutową reklamę w amerykańskiej stacji transmitującej to wydarzenie.

Teraz dowiemy się kto wygrał statuetkę dla najlepszego pierwszoplanowego aktora. Stawiam na  Redmayne. Zagrozić mu może Keaton. Bez niespodzianek Eddie Redmayne za rolę Stephena Hawkinga. Gratulacje.
Strasznie teatralna przemowa w wykonaniu Redmayne'a.
Eddie zapewnia, że będzie spełniał wszystkie zachcianki otrzymanego właśnie Oscara...


Czas na poznanie najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Nie widziałem wszystkich ról, jednak za to co zobaczyłem w Dwa dni, jedna noc w wykonaniu Marion Cotillard powinno jej dać tę statuetkę. No ale zejdźmy na ziemię. Typuję Rosamund Pike. Oscarowy partner pani Pike zadziwiająco szpetny według mnie. A jednak się pomyliłem.  Julianne Moore za Motyl Still Alice. Czas przemówień...

No to czekamy na najlepszy film. Typujemy? Jak dla mnie pewnie Boyhood.

I oto mamy ostatnią niewiadomą wieczoru. Nagrodę dla najlepszego filmu ostatniego roku wręczy Sean Penn.
Birdman...zaskoczenie. Cóż, tak jak pisałem na początku. Nie ma co przywiązywać wagi, to tylko show telewizyjne.

Nie zostaje na ostatnich przemowach, mam dość. Podczas trwania gali nie tylko entuzjazm mi opadł.
Ciekawe czy ktoś doczytał do tego momentu. Jak tak to proszę o komentarz :)


I to wszystko z tegorocznej gali w Dolby Theatre. Czas świętowania skończony, IDA spać.

Zwycięzcy i nominowani w poszczególnych kategoriach: 

Najlepszy film: Birdman, Boyhood, Gra tajemnic, Grand Budapest Hotel, Selma, Snajper, Teoria wszystkiego, Whiplash

Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Michael Keaton (Birdman), Steve Carell (Foxcatcher), Benedict Cumberbatch (Gra tajemnic), Bradley Cooper (Snajper), Eddie Redmayne (Teoria wszystkiego)

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Marion Cotillard (Dwa dni, jedna noc), Reese Witherspoon (Dzika droga), Julianne Moore (Motyl Still Alice), Felicity Jones (Teoria wszystkiego), Rosamund Pike (Zaginiona dziewczyna)

Najlepszy aktor drugoplanowy: Edward Norton (Birdman), Ethan Hawke (Boyhood), Mark Ruffalo (Foxcatcher), Robert Duvall (Sędzia), J.K. Simmons (Whiplash)

Najlepsza aktorka drugoplanowa: Emma Stone (Birdman), Patricia Arquette (Boyhood), Laura Dern (Dzika droga), Keira Knightley (Gra tajemnic), Meryl Streep (Tajemnice lasu)

Najlepszy reżyser: Alejandro González Iñárritu (Birdman), Richard Linklater (Boyhood), Bennett Miller (Foxcatcher), Morten Tyldum (Gra tajemnic), Wes Anderson (Grand Budapest Hotel)

Najlepszy scenariusz oryginalny: Birdman, Boyhood, Foxcatcher, Grand Budapest Hotel, Wolny strzelec

Najlepszy scenariusz adaptowany: Gra tajemnic, Snajper, Teoria wszystkiego, Wada ukryta, Whiplash 

Najlepszy film nieanglojęzyczny: Dzikie historie, Ida, Lewiatan, Mandarynki, Timbuktu

Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Rozmowa, Aya, Maślana lampa, Boogaloo and Graham, Parvaneh

Najlepsza charakteryzacja i fryzury: Foxcatcher, Grand Budapest Hotel, Strażnicy Galaktyki

Najlepsza muzyka oryginalna: Gra tajemnic, Grand Budapest Hotel, Interstellar, Mr. Turner, Teoria wszystkiego

Najlepsza piosenka: Beyond the Lights "Grateful", wyk. Rita Ora, Glen Campbell: I'll Be Me "I'm Not Gonna Miss You", wyk. Glen Campbell, LEGO® PRZYGODA"Everything Is Awesome", wyk. Jo Li (II) i The Lonely Island, Selma "Glory", wyk. John Legend (I) i Common, Zacznijmy od nowa "Lost Stars", wyk. Keira Knightley

Najlepsza scenografia: Gra Tajemnic, Grand Budapest Hotel, Interstellar, Mr. Turner, Tajemnice lasu

Najlepsze efekty specjalne: Ewolucja planety małp, Intersteller, Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, Strażnicy Galaktyki, X-Man: Przyszłość, która nadejdzie

Najlepsze kostiumy: Czarnownica, Grand Budapest Hotel, Mr. Turner, Tajemnice lasu, Wada ukryta

Najlepsze zdjęcia: Birdman (Emmanuel Lubezki), Grand Budapest Hotel (Robert D. Yeoman), Ida (Łukasz Żal i Ryszard Lenczewski), Mr. Turner (Dick Pope), Niezłomny (Roger Deakins)

Najlepszy długometrażowy film animowany: Jak wytresować smoka 2, Kaguyahime no Monogatari, Pudłaki, Wielka Szóstka, Sekrety morza 

Najlepszy dźwięk: Birdman, Interstellar, Niezłomny, Snajper, Whiplash

Najlepszy krótkometrażowy film animowany: A Single Life, Me and My Moulton, The Bigger Picture, The Dam Keeper, Uczta

Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: Crisis Hotline: Veterans Press 1, Joanna, La Parka, Nasza klątwa, White Earth

Najlepszy montaż: Boyhood, Gra tajemnic, Grand Budapest Hotel, Snajper, Whiplash

Najlepszy montaż dźwięku: Birdman, Hobbit: Bitwa Pięciu Armii, Interstelar, Niezłomny, Snajper

Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Citizenfour, Last Days in Vietnam, Sól ziemi, Szukając Vivian Maier, Virunga


niedziela, 22 lutego 2015

Ranking Tygodnia 10

Jako, że kończy się kolejny tydzień czas na jego krótkie podsumowanie. A już za tydzień kolejny ranking miesiąca.

                                             1. Mandarynki (Estonia, Gruzja, 2013)


















Pożyteczny idiota

Głupich nie sieją (A Farewell to Fools)
Belgia, Francja, Niemcy, Rumunia 2013
reż. Bogdan Dumitrescu
gatunek: komediodramat, wojenny
zdjęcia: Marius Panduru
muzyka: Nicola Piovani

Gerard Depardieu przez kilkadziesiąt lat swej owocnej kariery aktorskiej zdążył zapracować sobie na status jednego z najlepszych europejskich aktorów w historii kina. Zdobywał nie tylko sympatię publiczności lecz także doceniały go kapitału najważniejszych nagród świata filmu. Ten rosyjski aktor francuskiego pochodzenia może pochwalić się przecież dwukrotnym zdobyciem Cezara oraz masą nominacji do niego, wygraniem Złotych Globów, zwycięstwem na festiwalach w Wenecji i Cannes a także nominacją do Oscara oraz kilkoma nominacjami do BAFTA. Wszyscy przyznają, że to całkiem solidny dorobek. Depardieu jednak w ostatnim czasie rozmienia swą karierę na drobne, czego przykładem niech będzie rola Rasputina czy występ w omawianym właśnie filmie.


Akcja opisywanego filmu dzieje się podczas drugiej wojny światowej. Podstarzały wioskowy głupek zwany Ipu (Gerard Depardieu), który od czasu odniesienia rany w głowę w czasach Wielkiej Wojny stał się ociężały umysłowo często bawi się z młodym Alexem (Bogdan Iancu) w wojny napoleońskie ganiając się po miejscowych terenach. Pewnego dnia Alex znajduje w polu zwłoki niemieckiego żołnierza z poderżniętym gardłem. Gdy niemiecka administracja dowiaduje się o zamordowaniu swojego człowieka daje obywatelom miasteczka ultimatum - albo do ranka znajdzie się winny mordu albo dziesięciu najbardziej wpływowych i szanowanych mieszkańców osady zginie. Dla wzmocnienia siły przekazu Niemcy ustawiają na rynku dziesięć krzeseł już czekających na przyszłych nieszczęśników. Zaniepokojeni obrotem spraw lokalny ksiądz (Harvey Keitel), burmistrz, lekarz i notariusz w trosce o własne życie szukają kogoś, kto przyjmie rolę kozła ofiarnego. Jednemu z nich wpada do głowy kandydatura lokalnego przygłupa Ipu. Zaczynają przekonywać go do oddania życia w imię wyższej sprawy...


Mamy tutaj do czynienia z historią w iście gogolewskim stylu. Przekonywanie głupka do tego, że warto umrzeć jako bohater w wielu miejscach wiąże z kilkoma absurdalnymi sytuacjami, jak na przykład próba generalna pogrzebu. Jednak szanowni obywatele mogą przekonać sami jaki sens może mieć próba rozmowy z idiotą. Wszystko to rozgrywa się w dość teatralnych okolicznościach. Długa scena z rozmową przy stole jest iście wyjęta ze sztuki teatralnej. Na szczęście pojawiają się też tutaj ujęcia w terenie, w urokliwych zakątkach Rumunii. Piękno krajobrazu jak i miasteczka daje tu mały plusik dla produkcji. Produkcji, która jednak nie jest najwyższych lotów. Wiele spraw jest dość przewidywalnych, nie wszystkie zabiegi reżyserskie wyszły tak jak wyjść powinny, a większość kostiumów z epoki wygląda dość słabo. Nie jest to film, który zapamięta się na długo. Jednak posiada kilka ciekawych scen. Myślę, że nie jest to kompletna strata czasu, jednak nie obejrzenie też nie skutkuje większymi konsekwencjami. Jednak jeśli nie ma się innego pomysłu na najbliższe 80 minut, a akurat w telewizji leci ten film, to można. Choć oczywiście nie trzeba.





Pretty Women w wersji homo

Eastern Boys
Francja 2013
reż. Robin Campillo
gatunek: dramat
zdjęcia: Jeanne Lapoirie
muzyka: Arnaud Rebotini

Opisywany właśnie film zyskał uznanie europejskich krytyków, co doskonale odzwierciedliły nagrody i nominacje na kilku dość prestiżowych festiwalach. Oprócz trzech nominacji do tegorocznych Cezarów (w kategoriach dla najlepszego filmu, najlepszego reżysera oraz najlepszy debiut aktorski) najnowszy film Camillo otrzymał prestiżową nagrodę podczas MFF w Wenecji zwyciężając w konkursie 'Horyzonty', a także, co ciekawe zwłaszcza dla polskiego widza obraz ten wygrał na Krakowskim Festiwalu Filmowym OFF Plus Camera. Wszystko to daje nam obraz typowego filmu festiwalowego, który może być ciężki i nieciekawy dla niedzielnego widza, jednak mimo to wart obejrzenia.


Początkowa scena ukazuje grupę młodych imigrantów z Europy Wschodniej szwędających się po jednym z paryskich dworców. Jednemu z chłopaków przygląda się uważnie samotny mężczyzna, Daniel (Olivier Rabourdin). Po pewnym czasie podchodzi do chłopaka przedstawiającego się jako Marek (Kirill Emelyanov) i zaprasza go do siebie następnego dnia na płatny seks homoseksualny. Jednak nazajutrz na umówione spotkanie zamiast Marka przychodzi nieletni członek bandy imigrantów z dworca, a zaraz za nim przybywa jeden po drugim niczym krasnoludy znane z Hobbita cała reszta młodych ludzi ze wschodu kontynentu. Pod dowództwem nadpobudliwego i agresywnego Szefa (Daniil Vorobyov) urządzają oni w domu bezradnego Daniela imprezę połączoną z rabunkiem. Następnego dnia w ogołoconym niemal z wszystkiego mieszkaniu zjawia się Marek, by za 50 euro oddać się Danielowi. Mężczyznę i chłopaka zaczyna łączyć coraz silniejsza relacja, która z czasem zacznie się zmieniać...


Film składa się z kilku ponumerowanych części. Każdy z poszczególnych segmentów ma trochę inny charakter. Mamy tutaj więc do czynienia z między innymi stylizacją na dokument w pierwszej części, aby następnie zobaczyć coś w rodzaju (homo)romansu czy nawet thrillera. Ten zabieg reżyserki ma na celu powiedzenie czegoś widzowi, ale nie wiem czego, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. 
O wiele ciekawsze jest pokazanie scen seksu homoseksualnego między Danielem a Markiem, co biednemu widzowi dość naturalistycznie i z dokumentalnym oddaniem detali funduje Campillo. Czułem się dość nieswojo oglądając te sceny i całe szczęście, że scenarzysta uczynił z Daniela raczej krótkodystansowca, gdyż półgodzinnego maratonu w jego sypialni bym raczej nie wytrwał. Sceny hmm nazwijmy je odważne pojawiają się dla jednych stety lub niestety dla innych kilkukrotnie. I jakoś mało w nich romantyzmu. Jednak obraz pokazuje zmianę relacji między bohaterami z początkowego przedmiotowego taktowania jako zabawki homoerotycznej po relacje, o zgrozo ojcowsko - synowskie. Czego apogeum zresztą pojawi się w późniejszej części filmu. 
Film pokazuje też skale problemu nielegalnej imigracji do państw Europy Zachodniej. Po obejrzeniu tego filmu nabrałem jeszcze większego dystansu co do słuszności masowego przyjmowania do siebie ludzi z innych krajów. Obraz młodych imigrantów jaki zafundowali nam twórcy filmu jest mocno negatywny. I mimo, że pobudki do opuszczenia ojczyzny przez tych ludzi mogą być różne, nieraz słuszne to gwarantuję, że francuscy widzowie oglądając postawę młodych wschodnioeuropejczyków będą trzymali kciuki za natychmiastową deportację im podobnych z własnego kraju.
Otrzymaliśmy film dość toporny, bez większego natężenia akcji (nawet końcowe sceny przybliżające film do gatunku z pogranicza sensacji nie są jakoś specjalnie w nią bogate), który jest też bardzo skąpy dialogowo. Przez ponad dwie godziny trwania produkcji słów pada niewiele. Myślę, że wszystkie kwestie jakie znajdują się w filmie nie wystarczyłyby do zapełnienia nimi jednego odcinka Klanu. Reżyser bardziej stawia na budowanie emocji za sprawą mowy ciała, gestów, pokazując, że mowa niewerbalna pozwala się dogadać ludziom dwóch kultur, którzy nie zawsze są w stanie się porozumieć słownie.
Reasumując dostajemy film dość inny niż standardowo. Nie tylko ze względu na tematykę, ale też sposób narracji i pokazania fabuły. Pochwalić można też grę aktorską trójki głównych bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem Vorobyova grającego Szefa. Facet kradnie każą scenę, w której się pokazuje! 
Otrzymujemy film dość ciężki w odbiorze, o kontrowersyjnej tematyce i realizacji, która pewnie wiele osób bardzo szybko znięchęci. Nie jest to film zły, ale też nieszczególnie dobry. Jednak jeśli zaakceptuje się konwencję można bez bólu oglądać. Zawsze to co innego niż hollywoodzkie superprodukcje.









sobota, 21 lutego 2015

Wojna cytrusowa

Mandarynki (Mandariinid)
Estonia, Gruzja 2013
reż. Zaza Urushadze
gatunek: dramat, wojenny
zdjęcia: Rein Kotov
muzyka: Niaz Diasamidze

Wojna w Abchazji toczyła się w latach 1992-1993. Był to konflikt wewnętrzny odbywający się na terytorium nowopowstałej po rozpadzie ZSRR Gruzji. Walki były spowodowane dążeniami abchaskimi do uzyskania własnej niepodległości kosztem państwa gruzińskiego. Przeciwko wojskom armii Gruzji wystąpili zarówno separatyści abchascy, ale także szereg ochotników i najemników przybyłych z Północnego Kaukazu przeważnie z Czeczenii i Inguszetii. Pozostająca na papierze neutralna Rosja dostarczała siłą separatystycznym broń, a także wspierała je militarnie (brzmi znajomo, nie?). Wojna zakończyła się porażką Gruzji i w Abchazji powstało nieuznawane przez zdecydowaną większość innych krajów państwo. Obie strony konfliktu dopuściły się licznych zbrodni na ludności cywilnej. Tyle suche fakty. A jak to wyglądało okiem zwykłych ludzi? Część odpowiedzi na to pytanie stara się udzielić ten film.


Mamy rok 1992, konflikt jest jeszcze w początkowej fazie. Miejscem akcji jest osada nad Morzem Czarnym. Przed wojną mieszkało tu wielu Estończyków, którzy jednak wraz z rozpoczęciem walk zdecydowało się wrócić do swego rodzimego kraju. Osada więc jest opuszczona. Poznajemy tych, którzy zdecydowali się zostać. Dobiegający siedemdziesiątki Ivo (Lembit Ulfsak) wraz z Margusem (Elmo Nüganen) doglądają rosnących na ich ziemi mandarynek, które niebawem będzie trzeba zebrać. Margus zajmuje się zbiorami, natomiast Ivo przygotowuje skrzynki na tytułowe mandarynki. Margus po zbiorach chce wrócić do Estonii, natomiast Ivo nie zamierza się nigdzie wybierać. Pewnego dnia pod domem Iva ma miejsce starcie pomiędzy małymi grupkami Czeczenów i Gruzinów. Estończycy zauważają, że dwóch żołnierzy przeżyło wymianę okna i Ivo postanawia przygarnąć pod swój dach członków wrogich sobie ugrupowań. 


Reżyser pokazuje nam w swym dziele inny niż zazwyczaj film wojenny (a właściwie antywojenny). Nie mamy tutaj masy strzałów, wybuchów, posoki ściekającej z ekranu na każdym kroku. Nie jest to hollywoodzki blockbuster i niech widzowie nie liczą na przyjazd czołgu dowodzonego przez Brada Pitta. To co w wojnie według Urushadze jest najgorsze to atmosfera strachu i osaczenia. Bohaterowie żyją w ciągłej niepewności. Ten klimat zaszczucia głównych postaci jest tu bardzo widoczny. Zarówno bogu ducha winni Estończycy, jak i Czeczen Ahmed (Giorgi Nakashidze) czy gruziński żołnierz Nika (Mikheil Meskhi) są tu pokazani jako zakładnicy wojny. Mamy do czynienia z filmem traktującym o człowieczeństwie. Ale także pokazującym cały tragizm i bezsens wojny. Reżyser pokazuje nam dwóch mężczyzn - przedstawicieli dwóch wrogich armii, którzy od pierwszych scen pałają do siebie nienawiścią oraz grożą rychłą śmiercią. Jednak tak naprawdę ludzie ci nie znają się wzajemnie i gdyby nie decyzje zapadające na najwyższych szczeblach nawet by się nie spotkali. Urushadze pokazuje etapy ich osobistego konfliktu, a w rolę mediatora wciela Iva. Zaskakująco dobra jest realizacja i sposób wykonania produkcji. Także dodatkowym plusem jest całkiem klimatyczna etniczna muzyka, którą możemy od czasu do czasu usłyszeć.
Cały film jest jawnym manifestem antywojennym.  Przypomina mi się tematycznie podobna Ziemia niczyja opowiadająca o przymusowym spotkaniu dwóch przedstawicieli wrogich stron w czasie konfliktu na Bałkanach w podobnym okresie (tam mieliśmy rok 1993). 
Ogólnie z filmów ubiegających się o nieanglojęzycznego Oscara moim zdaniem Mandarynki powinny rywalizować z rosyjskim Lewiatanem. Porzucając patriotyzm to jednak nie sądzę, by polski kandydat do tej prestiżowej nagrody mógł wygrać. 








piątek, 20 lutego 2015

Wyrywanie chwastów

Święci z Bostonu (The Boondock Saints)
USA, Kanada 1999
reż. Troy Duffy
gatunek: sensacyjny 
zdjęcia: Adam Kane
muzyka: Jeff Danna

Niedługo minie 16 lat od światowej premiery opisywanego właśnie przeze mnie filmu, jednak dopiero dzisiaj miałem okazję go obejrzeć. Co od dawna w sumie planowałem, gdyż jest to stosunkowo znana produkcja.
Biorąc pod uwagę fakt, że występuje w niej jeden z moich ulubionych aktorów w osobie Willem'a Dafoe oraz szybko zyskujący sławę po sukcesie serialu Walking Dead (lub roli Judasza w pamiętnym teledysku Lady Gagi) Norman Reedus film ten tym bardziej nadawał się do obejrzenia i tak oto przyszedł ten wielki dla niego dzień.


Fabuła reżyserskiego debiutu Duffy'ego jest prosta niczym budowa cepa. Mamy tutaj dwóch religijnych braci irlandzkiego pochodzenia (granych przez Normana Reedusa oraz Seana Patricka Flanery'ego). Mimo swej rozległej wiedzy realizują się jako pracownicy bostońskiej rzeźni. Podczas obchodzenia Dnia świętego Patryka do lokalnego baru, w którym świętują bracia przychodzi kilku rosyjskich mafiozów. Dochodzi do bójki między nimi a Irlandczykami. Dzień później gangsterzy odwiedzają dom braci, w celu zgładzenia ich. Jednak Irlandczycy zabijają Rosjan w obronie własnej. Sprawę znalezionych martwych gangsterów bada wraz ze swą nieporadną ekipą pracownik FBI - Paul Smecker (Willem Dafoe). Jednak bracia szybko sami zgłaszają się na posterunek. Gdy ich uczynek zostaje uznany za obronę konieczną prasa ogłasza ich tytułowymi Świętymi, którzy oczyścili miasto ze zła. Bracia postanawiają rozprawić się z mafią na terenie ich miasta. Pomaga im w tym nadpobudliwy i agresywny Rocco (David Della Rocco).


W historii mieliśmy wiele filmów czy książek, których fabuła opierała się na zemście, oczyszczaniu miasta ze złych ludzi czy krwawej vendettcie.  Filmowym klasykiem gatunku jest na pewno seria z udziałem Charles'a Bronsona pod tytułem Życzenie śmierci, natomiast z kart literatury przypomina mi się niedawna książka autorstwa Jo Nesbo. Ostatnia powieść norweskiego pisarza Syn opowiada właśnie o działającym ponad prawem mścicielu. Tego typu akcję będziemy mieli także tutaj. Tylko, że tym razem mścicieli jest kilku. 
Fani Quentina Tarantino będą czuli się tu jak w domu. Mamy dużo efektownych akcji, trochę ciętych dialogów i wiele dość spektakularnych 'przeżyć' nieśmiertelnych bohaterów. Bo przecież w scenie, gdzie ostrzeliwują się z demonicznym Il Duce powinna skończyć się śmiercią całej czwórki. A jak było w filmie? Wystarczy zobaczyć. Także trochę przemycono z dorobku Johna Woo, ale wnikliwy obserwator z łatwością zauważy pewne odwołania i smaczki.
Na osobny akapit zasługuje występ Willem'a Dafoe. Nigdy nie był to aktor przesadnie doceniony i nagradzany, jednak jego postawa zawsze jest według mnie na najwyższym możliwym poziomie. Wcielając się tutaj w agenta FBI wykreował jedną ze swych najlepszych ról. Jego Paul jest postacią tak autentyczną, że chyba lepiej się tego zrobić nie dało. A mamy tu połączenie faceta, który przeszukuje scenę zbrodni słuchając muzyki operowej w wielkich słuchawkach, dyrygując w tym czasie niewidzialnym chórem, człowieka, który punktuje dotkliwie każdy brak u swoich podwładnych, który poza tym jest zarówno pedałem i alkoholikiem, a w jednej z kluczowych scen przychodzi do willi gangstera przebranym za kobiecą prostytutkę. Wszystko w wykonaniu tego aktora wychodzi tak naturalnie, że za to należy się dodatkowy punkt dla filmu.
W rezultacie mamy do czynienia z dobrym filmem, a jeśli oceniać tylko gatunek kina akcji to nawet bardzo dobrym. Mimo dość oklepanej fabuły i motywów (kaci modlący się przed wykonaniem egzekucji byli? przecież było to choćby w Pulp Fiction) mamy sprawnie wykonany film z dobrą grą aktorską. Ogólne wykonanie też nie pozostawia wiele do zarzucenia. Po 10 latach od premiery pierwszej części wyszła kontynuacja, którą zamierzam w najbliższym czasie zobaczyć. Szkoda, że już bez udziału w niej Dafoe.