czwartek, 10 sierpnia 2017

Gwi(a)zdy

Gwiazdy 
Polska 2017
reż. Jan Kidawa - Błoński
gatunek: biograficzny
zdjęcia: Michał Englert
muzyka: Dariusz Kowalczyk

Po ponad czterdziestu latach doczekaliśmy się filmu fabularnego pośrednio dotyczącego Srebrnej Jedenastki (w 1974 w piłkarskich mistrzostwach świata za trzecie miejsce przyznawano nie brązowy, a srebrny medal) Orłów Kazimierza Górskiego, którzy to zrobili swego czasu najlepszy wynik w historii polskiej piłki nożnej. Choć film Kidawy-Błońskiego dotyczy Jana Banasia, który nie uczestniczył aktywnie w pamiętnych mistrzostwach. to trochę przybliża historię drużyny Górskiego. 


Poznajemy historię Jana Banasia (Mateusz Kościukiewicz), syna Niemca i Polki (Magdalena Cielecka), który stawia swoje pierwsze kroki w świecie piłki wraz z przyjacielem z podwórka, Ginterem (Sebastian Fabijański). Wkrótce obaj zaczynają odnosić pierwsze piłkarskie sukcesy, jednak ich przyjaźni zagraża dziewczyna, w której obaj się kochają - Marlena (Karolina Szymczak)...



Przedpremierowo obejrzeli ten film kadrowicze Adama Nawałki i temu pokazowi towarzyszyły całkiem pochlebne relacje zainteresowanych piłkarzy. Jako że wielu czekało na dobry polski film o tematyce sportowej oczekiwania były więc duże. Jednak po samym zwiastunie nie wydawało się (przynajmniej mi), że doczekamy się fajnego, ciekawego filmu. I niestety dostajemy finalnie filmowego zbuka. Niestety film jak na biografie całkowicie idzie po bandzie z prawidłami gatunku i twórcy serwują nam kilka prawdziwych osób z w miarę prawdziwymi zdarzeniami w tle, a w dodatku szereg ubarwiających, przerysowanych i fikcyjnych historii z udziałem Banasia. To tak jakby nakręcono film biograficzny o mnie, gdzie zgodnie z prawdą dzielę czas między oglądaniem filmu, a wyjście na browara, a w międzyczasie stawiam odpór inwazji kosmitów i buduję w wolnej chwili Wielki Mur Chiński. No naprawdę biografie powinny być traktowane trochę bardziej poważnie. 
Niestety nie jest to jedyny duży defekt filmu - mamy tutaj dodatkowo bardzo słabą, wręcz drewnianą grę aktorską, a co najgorsze całość jest zrealizowana strasznie biednie - widać, że film ten jest niskobudżetowy i na produkcję nie wydano zbyt dużej kwoty. Mamy więc zamiast odwzorowania widowisk sportowych z epoki fragmenty archiwalnych meczów oraz biednie zrealizowane elementy sportowe, które wołają o pomstę do nieba. W rezultacie na kanwie całkiem interesującej historii chłopaka z dużymi możliwościami, którego karierę komplikuje niełatwe pochodzenie dostajemy źle zrealizowany i marnie opowiedziany film z kiepskimi aktorami,w rolach głównych. Nie spodziewając się dużo nie mamy zbytniego zawodu tą produkcją, jednak w rezultacie dostajemy po prostu bardzo słaby film.


środa, 9 sierpnia 2017

Pojedynek gwiazd

Człowiek ze złotym pistoletem (The Man with the Golden Gun)
Wielka Brytania 1974
reż. Guy Hamilton
gatunek: sensacyjny
zdjęcia: Ted Moore
muzyka: John Barry


Kontynuując swoją przygodę z moją ulubioną serią filmową po raz kolejny obejrzałem klasyczny film z agentem 007, w którym to siły połączyli reżyser Guy Hamilton i aktor Roger Moore. Jest to oczywiście następna część z srebrnej epoki filmów o Jamesie Bondzie. 


Tym razem los konfrontuje agenta Jej Królewskiej Mości Jamesa Bonda (Roger Moore) z najgroźniejszym płatnym zabójcą na świecie, Scaramangą (Christopher Lee). Morderca wysyła do biura agencji złoty pocisk dając znać, że ma zamiar zlikwidować 007...


Kolejny, niestety ostatni już Hamiltonowy Bond to kolejna porcja sprawdzonej klasyki, w której to prym wiodą dwaj równorzędni przeciwnicy - grany przez ówczesną ikonę stylu i klasy Rogera Moore'a oraz późniejszego Sarumana i aktora wielu ról drugoplanowych, Christophera Lee. Postać grana przez Lee jest jednym z niewielu czarnych charakterów w serii, która nie tylko nie ma szczególnie złych intencji odnośnie Bonda, ale w pewnym sensie podziwia go i szanuje jego postać. Choć pojedynek 007 z posługującym się tytułową złotą bronią szwarcharakterem jest od początku nieodzowny, to sposób, w jakim obaj panowie będą się traktowali jest różny do tego, co przeważnie widzimy w serii.
Oprócz dobrych ról głównych antagonistów mamy tutaj kilka równie udanych ról kobiecych, gdzie prym wiodą Britt Ekland i Maud Adams. Dodatkowo ważną rolę po raz kolejny spełnia też specyficzny bondowski humor, znów w dużej mierze związany z postacią sierżanta Peppera. Dodatkowo komizm wprowadza związany ze Scaramangą karzeł. Daje to odpowiednią dawkę dystansu i odpoczynku od głównej, bardziej dramatycznej akcji. Kolejny raz Hamilton zaserwował nam solidny odcinek szpiegowskiej serii i szkoda tylko, że nie zajął się on już żadną kolejną kontynuacją. 









wtorek, 8 sierpnia 2017

Bond w krainie voodoo

Żyj i pozwól umrzeć (Live and Let Die)
Wielka Brytania 1973
reż. Guy Hamilton
zdjęcia: Ted Moore
muzyka: George Martin


W maju światek kina obiegła smutna wiadomość o śmierci sir Rogera Moore'a. Odejście tego uznanego aktora sprawiło, że postanowiłem sobie przypomnieć część jego filmowego dorobku, między innymi oglądając przynajmniej filmy z serii o Jamesie Bondzie z Moorem w roli tytułowej. Pierwszym z nich jest opisywana właśnie produkcja z 1973 roku.


W ciągu kilkudziesięciu godzin ginie kilku agentów brytyjskiego wywiadu. Podejrzenia padają na tajemniczego Mr Big, zaś sprawą zgonów zająć ma się doświadczony agent 007, James Bond (Roger Moore). W czasie swego śledztwa Bond spotyka wróżkę Solitaire (Jane Seymour), która doradza karaibskiemu przestępcy doktorowi Kanandze (Yaphet Kotto), który rezyduje na jednej z karaibskich wysp...


Zmarły przed trzema miesiącami Moore po raz pierwszy wcielił się w tym filmie w rolę agenta 007. Jednak dla zmarłego w zeszłym roku reżysera tego filmu nie był to pierwszy kontakt z serią o asie brytyjskiego wywiadu - Hamilton maczał palce wcześniej w dwóch innych produkcjach o 007, a film z 1973 nie był jego ostatnim dziełem z tej serii. Widać, że Hamilton dobrze czuje się za kamerą tego sensacyjnego uniwersum, a debiut Moore'a to wpisuje się świetnie w czasy, w jakich przyszło mu działać i zmienia trochę konwencję, w ramach której działa 007. Bo wszak każdy aktor wcielający się w Bonda to inny Bond - żyjący w innych czasach, stosujący nieco inne techniki i działający w różnych od poprzedników i następców warunkach.
Opisywany film to bondowski majstersztyk z kilku powodów - począwszy od świetnej czołówkowej piosenki w wykonaniu zespołu byłego Beatlesa Paula Mccartney'a, po dobrą rolę tytułową, świetnie obsadzoną dziewczyną Bonda, którą jest młoda późniejsza Doktor Quinn,czyli Jane Seymour, wyrazisty przeciwnik, a do tego spora dawka humoru, którego kwintesencją jest postać policjanta Peppera. Całość zaś doprawiona jest sugestywnym klimatem wierzeń voodoo, które to dają całości niesamowitą otoczkę, dzięki czemu pod względem scenariusza i całej otoczki daje to mieszankę wybuchową. Jest to więc Bond niemal kompletny. Wstyd nie znać. 






Odgrzewanie kotletów

Obcy: Początek (Alien: Covenant)
USA, Australia, Nowa Zelandia 2017
reż. Ridley Scott
gatunek: thriller, sci-fi
zdjęcia: Dariusz Wolski
muzyka: Jed Kurzel

Mam wielki szacunek do pierwszej części Obcego, którego uważam za jeden z najbardziej klimatycznych horrorów w historii (a chyba najlepszego z horrorów science-fiction). Był to film kompletny, który mimo trochę słabszej końcówki potrafił swego czasu zmrozić krew w żyłach. Kontynuacje już nie działały w ten sposób, jednak też potrafiły wnieść trochę do życia kinomanów. Niestety po latach łasi na pieniądze twórcy postanowili po raz kolejny wykorzystać tą kultową markę. 


Załoga tytułowego statku kosmicznego Przymierze (m.in. Katherine Waterston, Demián Bichir i grający cyborga Michael Fassbender) ląduje na nieznanej planecie. Po pewnym czasie zauważają, że grozi im tam ogromne niebezpieczeństwo w postaci pozaziemskiej formy życia...
b

Odkąd tylko przeczytałem, że Scott zamierza stworzyć kolejny film z cyklu o Obcych nie byłem tym pomysłem zachwycony. Przecież to wszystko już było, skończyło się i po co robić kolejny skok na kasę? W końcu kosmiczny Prometeusz nawiązujący do serii okazał się klapą więc można było sobie darować. Niestety twórcy uznali zapewne, że użycie słowa-klucza Alien okaże się strzałem w dziesiątkę i ludzie zachęceni nostalgią wydadzą trochę szekli na bilety do kina, choć sam film niczym ciekawym nie będzie. Biorąc pod uwagę, że samym światowym boxoffice'm produkcja zwróciła się ponad dwukrotnie twórcy sukces finansowy odnieśli. Jednak zyski te nie poszły w parze z dobrym filmem - dostaliśmy drętwy, niestraszny, prosty film pełen kalek z wcześniejszych części uniwersum, niestety na domiar złego pozbawiony klimatu i czaru pierwowzoru (pierwowzorów). Żywi bohaterowie filmu są nijacy i strasznie głupi (a głupota to raczej ostatnia cecha, jaka kojarzyłaby się ze zdobywcami kosmosu), ciężko identyfikować się z kimkolwiek z nich, a tym bardziej żałować jego rychłego zgonu. Sama postać obego (czy też obcych) także przestała fascynować i przerażać, ogląda się tą żarłoczną fabrykę śmierci bez cienia emocji. Także samo zakończenie, tak jak w niedawnym Life było sztampowe, niezaskakujące i łatwe do przewidzenia dużo wcześniej. Może gdybyśmy mieli do czynienia z innym twórcą, z innym tytułem miałbym dla tego filmu trochę więcej uznania, jednak zarówno Scott, jak i Obcy zasługują na wiele lepszy film. Dlatego też ostrzegam przed oglądaniem tego bubla, szkoda czasu i wspomnień dobrych filmów z serii. Kolejną złą wiadomością jest jednak to, że Scott nie zamierza wycofać się z kolejnych filmów w tym uniwersum i planuje już kilka kontynuacji...






Fanatyk

Uczeń ((M)uchenik)
Rosja 2016
reż. Kiriłł Sieriebriennikow
gatunek: dramat
zdjęcia: Vladislav Opelyants
muzyka: Ilya Demutskiy

Opisywany właśnie film pojawił się w naszym kraju przy okazji rosyjskiego festiwalu Sputnik, a później wraz z kilkoma innymi tytułami z tegoż festiwalu zrobił objazd po studyjnych kinach w całej Polsce. Z racji tego, że w czasie wyświetlania w moim mieście filmu w czasie jakiegoś meczu, który chciałem obejrzeć nie dane było mi obejrzeć go w trybie festiwalowym. Na szczęście po pewnym czasie obraz Sieriebriennikowa wszedł też do naszych kin w normalnej, studyjnej dystrybucji. Tej okazji już nie przegapiłem. 


Wieniamin (Piotr Skworcow) żyje wraz z samotnie wychowującą go matką (Julia Aug) w jednym z miast na rosyjskiej prowincji. W pewnym momencie młodzieniec zaczyna przejawiać dziwne, wzmożone zainteresowanie Biblią i Słowem Bożym, które zaczyna głosić. Podważa też wszystkie teorie i sposoby nauczania nauczycielki z miejscowej  szkoły, Jeleny (Wiktoria Isakowa).


Chociaż w filmie widzimy żywot i przewrotną chrześcijańską radykalizację chłopaka w prawosławnej Rosji nie jest trudno przenieść podobną sytuację na płaszczyznę naszej katolickiej ojczyzny. Wieniamin i głoszone przez niego poglądy równie dobrze mogłyby być osadzone w jakichś Koluszkach lub Kutnie i nie straciłyby na tej migracji terenowej.
To, co udało się twórcą filmu to ukazanie samej postaci Wieniamina, który z każdą kolejną sceną pokazuje kolejne stadia religijnego obłędu - otwarcie stawia się nauczanemu w szkole darwinizmowi, jego przemowy wpływają na to, by na basenowych zajęciach szkolnych dziewczyny nosiły mniej wyzywające stroje, zaś gdy w pewnym momencie montuje w jednej sal wielki krzyż nikt nie ma mu tego za złe. Młody fanatyk potrafi swoją ideologią przekonać innych do swych radykalnych poglądów. W pewnym momencie zaś zaczyna mówić tylko cytatami z Biblii, a treść tych cytatów odbiega znacząco od pełnych empatii słów głoszonych przez Jezusa. Ogólnie ciekawie zarysowano też konflikt między Wieniaminem, a jego racjonalną nauczycielką Jeleną oraz między nią, a resztą ciała pedagogicznego, która zaczyna podważać zdroworozsądkową postawę nauczycielki. 
Film ten jest wartościowym zaczynkiem do dyskusji na temat wiary i granicy między osobą religijną, a fanatyczną i groźną. Reżyser stawia pytania odnośnie radykalizmu religijnego, który jak widać może przybierać różne formy i nie jest niestety właściwy jedynie dla części muzułmanów. Warto więc obejrzeć tę produkcję i zastanowić się nad tematami jakie padają podczas seansu.