wtorek, 30 września 2014

Nie taki Paryż piękny, jak go malują

Frantic
Francja, USA 1988
reż. Roman Polański
gatunek: thriller
zdjęcia: Witold Sobociński
muzyka: Ennio Morricone

Światowej sławy kardiochirurg Richard Walker (Harrison Ford) przybywa wraz z żoną Sondrą (Betty Buckley) do Paryża na międzynarodowe forum kardiochirurgiczne, w którym ma wygłosić kilka odczytów. Jest to powrót małżeństwa do stolicy Francji po dwudziestu latach, gdy spędzili tam noc poślubną. W hotelu okazuje się, że doszło do pomyłki bagażów, a dostarczona do pokoju walizka nie należy do nich. W czasie kąpieli Richarda Sondra znika bez śladu...


Polański tworzył w swojej karierze kino gatunkowe najwyższych lotów. Mieliśmy horrory, komedie, filmy psychologiczne czy kino noire, pora więc przedstawić thriller, jakim niewątpliwie jest Frantic.
Pierwsze skrzypce gra tutaj Harrison Ford, który w czasie trwania zdjęć do filmu jest przecież jednym z najlepszych aktorów Hollywoodzkich za sprawą swych występów jako Indiana Jones czy Han Solo w serii Star Wars. Dekadę pełną sukcesów uświetnił on rolą zagubionego w mieście grzechu doktora. Świetnie odegrał nie znającego języka, miotającego się z miejsca w miejsce zdesperowanego człowieka, zagubionego w obcym mieście, które nie przypomina tego z okładek folderów turystycznych. Dopełnieniem jego roli jest przyszła żona reżysera Emmanuelle Seigner, która jako tajemnicza Michelle jest przewodnikiem Walkera po Paryżu.


Polański świetnie odwzorował miasto, pokazując je od nieznanej niewtajemniczonym strony. Miasto jest tu brudne, zapuszczone, złe i odpychające. Klimat, jakim przesiąka każda scena filmu po wyjściu z hotelu jest wart zobaczenia więcej niż raz. Fabuła zgrabnie lawiruje wokół poszukiwań pani Walker, reżyser i scenarzysta podstawiają widzom mylne kroki, podsuwają domysły i wszystko idzie dobrze, do czasu zakończenia, które według mnie jest trochę nietrafione. Mimo wszystko warto zobaczyć ten film z kolejnego francuskiego etapu pracy Polańskiego. Aż czasem się zastanawiam, jak wiele mógł osiągnąć Polański, gdyby mógł pozostać w Hollywood...





czwartek, 25 września 2014

Milion sposobów, jak nudzić się na Zachodzie

Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie (A Million Ways to Die in the West)
USA 2014
reż. Seth MacFarlane
gatunek: western, komedia
zdjęcia: Michael Barrett
muzyka: Joel McNeely

Plakat promujący premierę kinową tej produkcji głosił Film kolesia, który dał wam TEDA. Dla jednych znaczyło to, że warto iść na najnowszy film MacFarlane'a z marszu, dla innych zaś oznaczało, że należy się od tego dzieła trzymać z daleka. Dla mnie, jako że Ted mi jakoś szczególnie ani zaimponował ani zraził jest to po prostu kolejna aktorska produkcja ojca Family Guya.
Fabuła produkcji jest banalna. Fajtłapowatego Alberta Starka (w tej roli sam MacFarlane) zostawia dziewczyna. Co gorsza zostawia go dla nadętego i irytującego, a przy okazji najbogatszego w okolicy Foya (tutaj znany z Jak poznałem waszą matkę Neil Patrick Harris). W walce o ponowne względy dziewczyny Albertowi pomaga niedawno przybyła do osady Anna (Charlize Theron). Stark nie wie jednak, że Anna jest żoną znanego rewolwerowca Clincha (tutaj kojarzony z Rob Roya Liam Neeson).



Patrząc na obsadę aktorską, która piastuje główne role wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z produkcją na poziomie. Niestety tak nie jest. W założeniu twórców mamy do czynienia z komedią, a więc logiczne jest, że powinniśmy tutaj znaleźć zabawne dialogi i wzbudzające uśmiech sytuacje. I autorzy sypią swoje żarty z prędkością kałasznikowa. Kilkanaście na minutę. Praktycznie wszystkie dotyczą obciągania, wypróżniania się lub pierdów. W ogóle nie rozumiem zamiłowania amerykańskich filmowców, nie tylko tutaj czynnościami fizjologicznymi. Czy to kogoś na pewno bawi? Mnie nieszczególnie. Więc autorzy dają nam dziesiątki, jeśli nie setki zabawnych według nich zdarzeń i powiedzeń, niestety jak dla mnie te naprawdę śmieszne oscylują na poziomie jednej na godzinę. Ergo niecałe dwa razy na cały film. Oprócz tego cała fabuła jest strasznie przewidywalna i miejscami ogromnie nudna. Niemal dwie godziny klozetowych dowcipów to istna droga przez mękę.


Do plusów produkcji można zaliczyć ładne plenery stanu Nowy Meksyk, zgrabnie odwzorowane miasteczko oraz nie najgorsza w sumie grę aktorską. Miłośnicy gimnazjalnych (góra!) żartów pewnie doliczą do tego humor. Jak dla mnie film ten jest jednak gorszy od dającego się oglądać Teda. Jako fan animacji tworzonych przez Setha MacFarlane'a przykro mi było oglądać Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie, a oczekiwałem od tego filmu zdecydowanie więcej. Może jednak lepiej będzie, gdyby Seth pozostał przy krótkometrażowych animacjach, bo serie takie, jak American Dad i Family Guy wychodzą mu o wiele lepiej.  




Coś jest nie tak z tym gościem

Słodkich snów (Mientras duermes)
Hiszpania 2011
reż. Jaume Balagueró
gatunek: thriller
zdjęcia: Pablo Rosso
muzyka: Lucas Vidal

Już w początkowych scenach filmu zauważymy, że główny bohater - César (grany przez znanego z roli Malamadre w  Celi 211 Luisa Tosara) jest jakiś dziwny. Poznajemy go jako pracującego od niedawna jako dozorca w pewnej kamienicy. Oprócz sumiennego wykonywania swych obowiązków zaczyna nachodzić jedną z mieszkanek kamienicy - młodą Clarę (Marta Etura). Jako cieć ma dostęp do każdego z mieszkań zamieszkiwanych przez lokatorów budynku...


Mamy tu do czynienia z bardzo mocno obsadzonym filmem. Producenci musieli się dobrze wysilić, gdyż zatrudniono do pracy nad Słodkich snów czołówkę Hiszpańskiego kina. Począwszy od reżysera - znanego jako twórca serii popularnych horrorów [REC] Jaume Balagueró, po obsadę aktorską, gdzie pierwsze skrzypce grają najpopularniejszy współcześnie aktor z Półwyspu Iberyjskiego - Luis Tosar oraz znana z wielu dobrych produkcji Marta Etura. Wyszło to filmowi na dobre, gdyż zarówno poziom reżyserii, jak i gry aktorskiej głównych bohaterów nie pozostawia wiele do życzenia. 
Sama fabuła kręci się wokół cierpiącego na problemy psychiczne ciecia Césara jest trochę naciągana, ale czasem należy przymknąć oko na drobne niedociągnięcia, by móc cieszyć się w pełni produkcją. César jak sam mówi, nie umie odczuwać szczęścia, więc potajemnie działa tak, by innym też nie było miło. Śledząc jego poczynania mające uprzykrzyć ludziom życie spędzimy ekscytujące i pełne napięcia 100 minut, w czasie których będziemy zastanawiać się czy kibicować tej postaci czy liczyć, że tym razem coś nie pójdzie po jego myśli. 


Współczesne kino hiszpańskie dało światu kilka dobrych lub bardzo dobrych filmów o ciężkiej tematyce. Słodkich snów jest jednym z nich. Każdy miłośnik dreszczowców (jak ładnie określa się u nas gatunek, jakim jest thriller) powinien zaznajomić się z tą produkcją, o ile już wcześniej tego nie zrobił.
Połączenie dobrej fabuły (opartej na podstawie książki Alberto Mariniego Kiedy śpisz, choć nie jest to adaptacja), zgrabnej pracy reżysera i jego asystentów oraz przekonującej gry aktorskiej. Warto zobaczyć i nie będzie to zmarnowany czas!





środa, 24 września 2014

Zagadka z kostnicy

Trup (El Cuerpo)
Hiszpania 2012
reż. Oriol Paulo
gatunek: thriller, kryminał 
zdjęcia: Óscar Faura
muzyka: Sergio Moure

Milionerka Mayka Villaverde (Belén Rueda) umiera na zawał. Jak się szybko okazuje w jej śmierć zamieszany jest dużo młodszy mąż denatki Álex (w tej roli Hugo Silva), który chce przywłaszczyć sobie jej majątek, a resztę życia spędzić z atrakcyjną kochanką (Aura Garrido). Nieoczekiwanie dla nich Álex dostaje telefon z policji. Okazuje się, że ciało jego żony zniknęło z kostnicy...


W filmie reżysera Oczu Julii mamy do czynienia z mroczną produkcją zgrabnie łączącą elementy kryminału z thrillerem. Jeśli Hiszpania jawi nam się jako kraj nieustannie grzejącego słońca i skwaru należy się po seansie filmu Paulo wyzbyć tego obrazu. W Trupie niemal cały czas na bohaterów czekają ulewne deszcze, które potęgują nastrój przygnębienia i grozy wiszącej w powietrzu. Oprócz deszczowych plenerów większą część akcji spędzimy z bohaterami w kostnicy, skąd zniknęło ciało Mayki. Miejsce to samo w sobie niezbyt przyjemne zostało przez reżysera dodatkowo pokarane przerwą w dostawach prądu. Oglądając poczynania bohatera w tej klaustrofobicznej i mrocznej lokacji samy dobrze czujemy atmosferę lęku i zaszczucia, jakiej jest poddawany Álex. Śledztwo prowadzone przez naznaczonego traumatyczną przeszłością Jaimego Peña (José Coronado) nabiera rozpędu z każdą minutą. Zaczyna się gra między Álexem, Jaimiem oraz domniemanym porywaczem ciała. 



Produkcja Oriola Paulo trzyma w napięciu przez cały czas swego trwania. Choć szybko dowiadujemy się kto stoi za zgonem Mayki to sprawa tajemniczego zniknięcia jej ciała nie potrafi oderwać od ekranu. A wiele zwrotów akcji i twisterów fabularnych nakaże widzowi co chwilę rewidować swoje poglądy odnośnie tego co dzieje się w świecie bohaterów filmu. Co do gry aktorskiej to odnoszę uwagę, że wiele filmów hiszpańskich jest granych bardziej jak w teatrze niż w kinie. Tak było np. w Celi 211 i tak moim zdaniem jest miejscami i tutaj. Może to specyfika języka, z którym stykam się rzadko, a może tylko moje błędne twierdzenie. Jednak jakkolwiek by nie było Trup to kawał mocnego kina, który porwie widzów bez reszty. O ile domknie się oczy na właściwe gatunkowi zbiegi okoliczności etc. Kolejna bardzo udana europejska produkcja! 




Chlanie, branie i ruchanie

Drogówka
Polska 2013
reż. Wojciech Smarzowski
gatunek: kryminał
zdjęcia: Piotr Sobociński Jr., Michał Sobociński
muzyka: Mikołaj Trzaska

Wreszcie miałem okazję zobaczyć na własne oczy dyskusyjny film Wojtka Smarzowskiego Drogówka. Poznajemy tutaj siedmioro warszawskich policjantów z tytułowej drogówki. Wiodą oni życie godząc obowiązki służbowe ze wspólnymi imprezami i innymi przyjemnościami fizycznymi. Wszystko układa się dobrze, do czasu, gdy jeden z nich nie zostaje zamordowany...


Nie orientuję się jakie życie wiodą przedstawiciele prawdziwej polskiej drogówki, ale obawiam się, że reżyser przesadził z proporcjami. Na pewno część, może i duża z realnych przedstawicieli tych służb mundurowych ma problemy z hazardem, alkoholem czy odwiedzaniem domów uciechy, jednak na pewno nie wszyscy - jak to przedstawił w filmie Smarzowski. Bohaterowie produkcji to każdy niemal bez wyjątku połączenie alkoholików, łapówkarzy i regularnie zdradzających swe żony dziwkarzy, których ulubionym słowem jest 'kurwa'. Praktycznie każdy z nich naznaczony jest nie jedną z wyżej wypisanych wad, lecz każdą z powyższych. Co ciekawe każdy z przedstawionych policjantów mieszka w jakiejś zrujnowanej melinie. Na pewno z kondycją moralną przedstawicieli wydziału drogowego nie jest specjalnie dobrze, ale chyba na Boga też nie aż tak źle! 
Oczywiście, jak w innych filmach tegoż reżysera fabuła w mocno krzywym zwierciadle pokazuje obraz społeczny naszego narodu. Dosadnie, ale właśnie w taki sposób można najlepiej okazać wszystkie przywary. I mamy tutaj wszystko. Popełniającego wykroczenie księdza, chcącego się wymigać łapówką, co ciekawe tegoż księdza widzimy później ulatniającego się z burdelu. Są prowadzący po pijaku politycy bełkoczący coś o immunitecie, jaki im przysługuje, skorumpowani biznesmeni, służbiści i politycy, a nawet pokazane wiwatujące z okazji przejazdu papieża tłumy, wśród których jeden z ochraniających przejazd policjantów szybko znajduję chętną na płatny seks. Oto Polska właśnie?

Kadra aktorska, jaką widzimy w filmie to głównie ludzie, których znamy z poprzednich produkcji reżysera m.in. Wesela  i Domu złego. Głównie czas spędzimy tu z Bartłomiejem Topą, Arkadiuszem Jakubikiem, Erykiem Lubosem a na ekranie migną też Maciej Stuhr czy Jacek Braciak. Aktorzy spisują się w swych rolach dobrze i przekonująco. O ile oczywiście wizją reżysera było zrobienia z nich meneli w mundurach.
Cały film nakręcony jest dość specyficznie i zapewne praca kamery, jak i sposób narracji nie każdemu przypadnie do gustu. Jest też olbrzymia dawka wulgaryzmów, niektóre sceny dialogowe składają się z samych wyrazów uważanych za politycznie niepoprawne. A po trzech minutach rzucanie mięsem przestaje śmieszyć nawet tych, którzy uważali to z początku za element komediowy. Nie spisywałem wulgaryzmów, ale strzelam, że dwa najczęściej występujące w filmie słowa to  kurwa oraz chuj. Smarzowski przebił więc kultowe Psy, chyba nawet dwie części na raz!
Film jednak jak najbardziej warty obejrzenia. O ile są jeszcze tacy, którzy tego nie zrobili. 





wtorek, 23 września 2014

Oko w oko z potworem

Anioł Śmierci (Wakolda)
Argentyna, Hiszpania 2013
reż. Lucía Puenzo
gatunek: dramat
zdjęcia: Nicolás Puenzo


Rok 1960. Na odludnej drodze w Patagonii podróżująca rodzina spotyka czarującego mężczyznę o niemieckim pochodzeniu (Àlex Brendemühl). Razem kontynuują wspólną podróż. Gdy rodzina dociera na miejsce wędrówki, by otworzyć tam hotel Niemiec staje się ich pierwszym gościem...


Główną osią fabularną stanie się, oprócz poznanie tajemnicy emigranta zażyłość, jaka stworzy się między nim, a ciężarną Evą (w tej roli Natalia Oreiro) i jej córką Lilith. Wbrew woli męża Eva pozwala przybyszowi na zastosowanie terapii hormonalnej na nadzwyczaj niewysokiej córce, a także powierza mu w opiece swą, jak się okazuje mnogą ciążę. Wszystko to na jego zapewnienie w stylu Trust me, I'm a doctor. Jednak kilka osób chce poznać tożsamość Niemca.

Autorzy mierzą się w filmie z trudnym tematem powojennej emigracji zbrodniarzy niemieckich do krajów Ameryki Południowej. Choć poznawany w produkcji niemiecki lekarz jawi się tu jako uroczy i przede wszystkim pomocny specjalista, typ dobrego wujka w rzeczywistości jego życie jest naznaczone wieloma zbrodniami. Każdy kto tylko był w Oświęcimiu i zapoznał się z eksperymentami prowadzonymi przez Josefa Mengele wie o o czy piszę. Film nie wyjaśnia w większy sposób jego zbrodni, więc dla zainteresowanych tematem polecam lekturę książki Miklósa Nyiszliego pt. Byłem asystentem doktora Mengele. Rzuci to obraz na wspomnianą postać i pomoże zrozumieć film. Film, który nie jest skierowany dla wszystkich. Brak tu akcji, wszystko dzieje się wolno i niejako samo z siebie. Jednak warto zobaczyć tą produkcję ze względu na tematykę, ładne krajobrazy i całkiem niezłą grę aktorską. Ciekawostką może być udział znanej u nas z szeregu telenowel południowoamerykańskich, jak choćby Zbuntowany anioł Natalię Oreiro. Ta zapomniana już u nas latynoska gwiazda pokazała w filmie Puenzo, że jest dość utalentowaną aktorką.  





poniedziałek, 22 września 2014

Typowy Bond

GoldenEye
Wlk. Brytania 1995
reż. Martin Campbell
gatunek: sensacyjny 
zdjęcia: Phil Meheux
muzyka: Éric Serra

W GoldenEye po raz pierwszy w najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości wciela się Pierce Brosnan. Reaktywował on postać 007 w sześć lat po ostatnim filmie z Timothy Daltonem. Nowy Bond musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości - po skończeniu zimnej wojny.
Główną osią fabuły jest wykradnięcie z rosyjskiej bazy kontrolujące satelity urządzenie o nazwie GoldenEye. Oczywiście Bond musi wytropić sprawców i przerwać ich intrygę...


Jako fan bondowskich filmów jednak wiem, że to nie fabuła jest główną siłą filmów z tej serii. Dla mnie w Bondach liczą się wszak spektakularne pościgi, najnowocześniejsze w danym okresie nowinki techniczne, cudowne plenery, wyraziści antygoniści oraz piękne kobiety i szybkie samochody. Wszystko to możemy znaleźć też w GoldenEye.
Akcja mknie tu przez bite 130 minut rzucając Bonda przez szereg szerokości geograficznych. Zwiedzimy z Bondem Monte Carlo, Londyn, Petersburg, bazy wojskowe na Syberii czy tropikalną Kubę. A w żadnym z tych miejsc bohater grany przez Brosnana nie będzie narzekał na nudę. 

Oczywiście, jak każda część z cyklu GoldenEye opiera się na kilku wciąż powtarzanych schematach w zmieniającej się tylko otoczce, ale przecież od kina akcji nie oczekuje się przełamywania artystycznych barier. Po raz jedyny w filmie mamy do czynienia z polską dziewczyną Bonda - przynajmniej jeśli chodzi o narodowość aktorki, gdyż zagraną przez Izabellę Scorupco bohaterka jest w filmie Rosjanką. 
Mamy też ciekawą postać będącą czarnym bohaterem - znanego z późniejszych dokonań we Władcy Pierścieni czy Grze o tron Seana Beana. Wszyscy wymienieni aktorzy dobrze wykonali swą pracę.
Tak więc każdy fan serii o agencie 007 powinien zakończyć seans z zadowoleniem, wszyscy inni, którzy nastawiają się na bezpretensjonalną rozrywkę w stylu kina akcji w zasadzie też nie będą narzekać. Dobre kino klasy B! 





Wesoła jest praca w burdelu

Piękność dnia (Belle de jour)
Francja 1967
reż. Luis Buñuel
gatunek: dramat, psychologiczny 
zdjęcia: Sacha Vierny

Séverine (Catherine Deneuve) wiedzie dostatnie życie u boku przystojnego i zamożnego męża (w tej roli Jean Sorel) . Mimo pozornej szczęśliwości w związku nie czuje się zadowolona z życia. Gdy przyjaciółka opowiada jej, że ich wspólna znajoma pracuje w domu publicznym Séverine na początku nie kryje oburzenia. Po pewnym czasie coraz częściej myśli jednak o tym przybytku, by w pewnym momencie sama zacząć pracę jako prostytutka przyjmując pseudonim Piękność dnia..



Film nie stara się ani gloryfikować ani potępiać samej moralności pracy w zawodzie prostytutki, jednak pokazuje codzienność pracy w burdelu. Mamy tutaj do czynienia z całą paletą ludzkich zachowań i dewiacji. Każdy z klientów domu publicznego ma inne preferencje, nieraz bardzo dziwaczne. Główna bohaterka musi odnaleźć się w nowej roli, poznać motywacje współpracownik i pogodzić wszystko z normalnym życiem. Z czasem jednak zaczyna bać się odkrycia ze strony męża, jednak ciężko jej też porzucić swą pracę.


Mamy tu do czynienia z filmem, w którym dużą rolę odgrywa symbolika. Wyraźnie widać odwołania do rozważań Freuda, ale też wnikliwy kinoman zaobserwuje ich dużo więcej. Trzeba tylko je odkryć i odpowiednio połączyć. 
Reżyser przeniósł na ekran powieść Josepha Kessela o tym samym tytule pozwalając tym samym poznać szerszej widowni zapoznanie się z Séverine. Zatrudniona do roli głównej bohaterki Catherine Deneuve była w tamtych czasach ideałem kobiecego piękna, tak więc Buñuel dał radość milionom mężczyzn na całym świecie obsadzając ją w tej roli. 
Ogólnie film po latach nie zatracił swych walorów, tematyka wciąż pozostaje aktualna, a fani filmów psychologicznych, Deneuve i francuskiego kina na pewno spędzą z Séverine dobrze spędzone 100 minut. 




Zabili go i uciekł

Strzały w Arizonie (Gun Fury)
USA 1953
reż. Raoul Walsh
gatunek: Western

W tym wpisie przeniesiemy się w czasy złotej ery westernu, czyli lat 50. XX wieku, kiedy to nakręcono najwięcej filmów tego gatunku.
Strzały w Arizonie nie są tak znane, jak choćby Rio Bravo, W samo południe  czy 15:10 do Yumy, jednak też należą do ścisłej klasyki gatunku.
Główną osią fabuły są tutaj perypetie Bena Warrena (Rock Hudson) i Jennifer Ballard (Donna Reed). Panna Ballard podróżuje dyliżansem do Kalifornii, gdzie ma poślubić Bena. W dyliżansie spotyka kilku mężczyzn. W miejscu postoju dołącza do nich Ben. Ruszają w dalszą podróż, podczas której spotkani mężczyźni dokonują rabunku złota, które również transportowane jest w dyliżansie...


Fabularnie mamy tutaj do czynienia z bardzo prostą konstrukcją fabularną właściwą nie tylko dla westernów lat 50. ale i dla kina tych czasów w ogóle. Nie spotkamy tutaj wielowątkowej akcji ani złożonych sylwetek psychologicznych postaci. Wszystko ciągnie się jak po sznurku, aż do momentu spodziewanego rozwiązania.
Widoczne jest też nagrywanie wielu momentów (pościgi, jazda w dyliżansie, niektóre sceny walki) w studio. Ale taki już urok filmów z tamtych okresów. Obecnego widza musi razić, że przy masie strzelanin nie widać żadnych śladów po postrzale, zero krwi etc. Tak samo już w jednej z początkowych scen Ben pada martwy, by po chwili wstać, otrzepać się, chwiejnym krokiem przejść się po zrzucony kapelusz, po czym bez żadnych zmartwień o kondycję fizyczna ruszyć w pościg. 



Strzały w Arizonie w wielu aspektach nie przetrwały próby czasu. Współczesny widz, który nie jest zorientowany z tematyką i sposobami produkcji klasycznych westernów będzie miał straszne kłopoty z polubieniem tego filmu. Jednak ci, którzy uwielbiają westerny, szczególnie te sprzed pół wieku i starsze będzie się tu czuł jak w domu i 75 minut seansu strzeli mu jak z bicza (a właściwie lassa) strzelił.
Wystarczy tylko przymknąć oko na niedociągnięcia i przenieść się w czasie do magicznych lat świetności Hollywood. 




W poszukiwaniu straconego czasu

Dziewczyna zawodowa (The Girlfriend Experience)
USA 2009
reż. Steven Soderbergh
gatunek: dramat? obyczajowy?
zdjęcia: Steven Soderbergh
muzyka: Ross Godfrey

Zapewne gdyby nie fakt, że w głównej roli filmu Soderbergha osadzono znaną z porno Sashę Grey nikt nie musiałby się męczyć z podziwianiem tej produkcji. Jednak dzięki temu debiutowi panny Grey w normalnym filmie wielu ludzi, w tym i ja skusiło się na zapoznanie się z tą produkcją. Poznajemy w niej młodą dziewczynę o imieniu Chelsea (w tej roli oczywiście Grey), która to zarabia na życie jako dziewczyna do towarzystwa. Podobno cała akcja toczy się w czasie kampanii prezydenckiej z 2008 roku. Podobno, bo nawiązań do niej za wiele nie uświadczymy...


Ciężko mówić tutaj o jakiejś fabule, gdyż po prostu jesteśmy świadkami dwuosobowych dialogów lub monologów głównej bohaterki, która może i trudni się prostytucją ale posiada też rozbudowane życie wewnętrzne, więc czasem musimy posłuchać jej rozmyślań. Przeważnie jednak ogranicza się to do tego, że Chelsea tłumaczy nam co ubrała na spotkanie. W tle mamy tam jeszcze stałego chłopaka głównej bohaterki (sic!), który jest z nią podobno od półtora roku, dochodzą do tego spotkania na rozmowę z dziennikarzem zgłębiającym tajniki zawodu dziewczyny do towarzystwa jednak wątki te są tak płytkie, że nie ma co się w nie zagłębiać.


Odrębne zdanie należy się pracy kamery. W zasadzie nie ma tu mowy o żadnej jej pracy. Każda scena wygląda tak, że mamy statyczną kamerę umiejscowioną gdzieś w próżni i na jej tle śledzimy rozmowy nieruchomych bohaterów. Zero jakiejkolwiek dynamiki, zero zbliżeń (a do zbliżeń przyzwyczaili się przecież fani twórczości Sashy), po prostu jest i kręci. Przypomina mi to popularny kiedyś polski serial Kasia i Tomek, gdzie raz postawiona kamera ogarniała jeszcze tytułowych bohaterów lecz inni już byli poucinani. 

Reasumując mamy tu do czynienia z bardzo słabą produkcją. Cóż z tego, że Sasha Grey radzi sobie lepiej z konwencjonalnym aktorstwem niż bracia Mroczkowie skoro produkcja ta nie ma ani sensu w zakresie fabuły (trudno tu w zasadzie mówić o jakiejkolwiek fabule), gra aktorska jest słaba, a praca kamery woła o pomstę do nieba. Jeśli ktoś liczy na łóżkowe wyczyny Grey, to też się przeliczy, gdyż w zasadzie oprócz kilku sekund, na których widać ją topless nie ma tu nic więcej. Fani jej aktorstwa lepiej niech wrócą do gatunku, z którego się wywodzi. Dawno nie oglądałem tak złego filmu, miałem problem z określeniem nawet jego gatunku. 75 minut niczego. Jednym słowem DRAMAT! A więc niech będzie dramat. 





niedziela, 21 września 2014

Czy aby na pewno nie może być jeszcze gorzej?

Poważny człowiek (A Serious Man)
USA 2009
reż. Ethan Coen, Joel Coen
gatunek: dramat
zdjęcia: Roger Deakins
muzyka: Carter Burwell
Tytułowego bohatera poznajemy, jako człowieka, który prowadzi spokojne, ustabilizowane życie. Może nie jest człowiekiem sukcesu w pełnym tego słowa znaczeniu, ale Larry Gopnik (Michael S. Stuhlbarg) posiada dobrą posiada dobrą pracę, dom, samochód oraz rodzinę w postaci żony i dwójki dzieci. W pewnym momencie jednak okazuje się, że zamiast spodziwanej podwyżki i awansu jego posada jest zagrożona, a żona ma romans z przyjacielem rodziny, a po żądaniu przez nią rytualnego żydowskiego rozwodu Larry musi wyprowadzić się do motelu. A zawsze przecież może być gorzej...


Mamy tu do czynienia z czarną komedią, która jednak nie śmieszy, tak jak powinna śmieszyć komedia. Ja widzę w tej produkcji dramat, gdyż sytuacja, w jakiej znalazł się bohater produkcji braci Coen jest nie do pozazdroszczenia. Ogólnie jest to film o bezsilności. O walce człowieka z losem, który jest przewrotny. Czasem wydaje się, że gorzej być nie może, a jednak życie dostarcza kolejnych kłopotów. Innym razem zaś, gdy wydaje się, że wychodzi się już na prostą niespodziewanie pojawiają się nowe, kto wie czy nie gorsze problemy.


Film braci Coen zawiera wiele motywów z tradycji żydowskiej i dla kogoś kto nie jest zaznajomiony z tą kulturą wiele aspektów pozostaje niezrozumianych. Część tych spraw jest tłumaczona na bieżąco, aczkolwiek nie wszystkie zwroty zostają omówione. Tak więc jest to produkcja dla świadomego w tym aspekcie widza. 
Ogólnie nie jest to film dla widzów, którzy oczekują zobaczenia komedii. Produkcja jest dość trudna w odbiorze i na pewno nie każdemu się spodoba. A dla kogo jest przeznaczona? Dla fanów egzystencjalnych filmów i produkcji braci Coen będzie jak znalazł. 





Milcząc na bezdrożach

The Rover
Australia, USA 2014
reż. David Michôd
gatunek: dramat
zdjęcia: Natasha Braier
muzyka: Antony Partos

Akcja filmu została osadzona w 10 lat po niewyjaśnionym dokładnie kryzysie gospodarczym, który spowodował znaczny krach cywilizacyjny (przynajmniej w Australii, nie wiadomo co z resztą świata). W tym bezlitosnym świecie poznajemy Erica (w tej roli Guy Pearce), który podróżuje po australijskich bezdrożach swym samochodem. W pewnym momencie troje bandytów kradnie mu auto, a Eric rusza w pogoń za rabusiami. Po pewnym czasie spotyka niedorozwiniętego umysłowo brata jednego ze złodziei. Razem ruszają w podróż...


Film nie jest typową produkcją post-apokaliptyczną, świat nie został tu pokarany plagą zombie czy ghuli, wciąż istnieje elektryczność, możliwe jest zdobycie benzyny czy nawet jazda pociągiem. Jednak widocznie widać, że przez brak jakiejś scentralizowanej władzy ludzie zatracili kręgosłup moralny i przeważa tu prawo silniejszego. Dominuje w filmie wątek braku zrozumienia, postaci nie mogą się tu ze sobą dogadać. A skoro nie ma miejsca na siłę argumentów głównym argumentem zaczyna być argument siły.
Główny bohater nie jest tu wyjątkiem, o czym przekonujemy się już w pierwszych kilkunastu minutach trwania filmu, gdzie w jednej ze scen zabija on sprzedającego broń karła.
Nie jest to film przegadany, bohaterowie wypowiadają tutaj mało słów, a liczbę pełnych zdań, jakie wypowiada Eric można zliczyć na jednej ręce drwala. Nieco bardziej rozmowny jest jego towarzysz - lekko upośledzony Rey (w tej roli Robert Pattinson). Trochę obawiałem się kondycji aktorskiej gwiazdy Zmierzchu, lecz Pattinson swoją grą rozwiał me obawy - jego Rey to jedna z lepszych kreacji aktorskich tego roku. Akompaniujący mu, znany z m.in. Memento Pearson też bardzo dobrze radzi sobie w roli małomównego twardziela. 


Odrębny akapit należy poświęcić scenerią, w jakich dzieje się akcja. Jestem pod ogromnym wrażeniem australijskich pustkowi, po których przemieszczają się bohaterowie. Poruszający się po jałowym terenie samochód, a w oddali majestatycznie groźne góry. Tak, to robi wrażenie, a zdjęcia Natashy Breier doskonale oddają ten specyficzny klimat. Chociaż wydaje mi się, że nie potrzeba apokalipsy, by ujrzeć australijskie odludzie w takim stanie. Co ciekawe drogi na kompletnym zadupiu w dekadę po upadku cywilizacji wciąż prezentują się lepiej, niż te, z którymi mamy do czynienia w naszym kraju w chwili obecnej.

Reasumując mamy tu do czynienia z solidnym kinem drogi, który skłania do myślenia o naszym człowieczeństwie. Tak już jest z tym gatunkiem post-apo, że powoduje chwilę zadumy nad tym, do czego skłonni są ludzie, gdy zabraknie systemu szeroko pojętej sprawiedliwości. 
Ogólnie nie jest to film, który przejdzie do historii kina, czy nawet gatunku. O ile o Mad Maxie będzie się pamiętało nadal The Rover zapewne zniknie w nawale kolejnych produkcji, jednak warto ten film zobaczyć dla dobrej gry aktorskiej dwóch głównych bohaterów, znakomitych plenerów i ciekawej historii, jaka ma miejsce. Nie tylko dla fanów gatunku.







sobota, 20 września 2014

Złe lustro

Oculus
USA 2013
reż. M. Flanagan
gatunek: horror
zdjęcia: Michael Fimognari
muzyka: The Newton Brothers


Ileż już było horrorów, w których widzimy szczęśliwą rodzinę wprowadzającą się do nowego miejsca zamieszkania, które okazuje się też przypadkiem nawiedzonym przyczółkiem Zła. Policzyliście? Za dużo by wymieniać, nie?
W Oculusie poznajemy wychodzącego po 10 latach z psychiatryka Tima, który przebywał tam za zastrzelenie ojca, który zaś winien był zamordowania matki Tima i jego siostry Kaylie. Siostra jednak nie wierzy w winę brata, jak i ojca całą winą obarczając znajdujące się w ich nowym domu lustro. Przypadek chce, że owo złe lustro trafia w momencie akcji w jej ręce...


Akcję śledzimy z dwóch pułapów. Pierwszy to bieżące wydarzenia dziejące się już po wyjściu Tima z miejsca odosobnienia. Drugi natomiast to retrospekcja wydarzeń sprzed 10 lat, w czasie których doszło do czynów, za które brat Kaylie odsiedział dekadę. Siostra Tima uważa, że za sprawą morderstw stoi demoniczna siła tkwiąca w lustrze, jej brat jednak stara się tłumaczyć wszystko za pomocą racjonalnych czynników. Kaylie wpada na pomysł udowodnienia swych racji.




Ciekawy zabieg z umiejscowieniem akcji w jednym miejscu, lecz na przestrzeni innych wydarzeń wyszedł produkcji na plus. Dodało to filmowi dynamiki, dzięki czemu obserwowało się wszystko w ciągłym napięciu. Zresztą idealny czas, jakim dla horrorów jest około 90-100 minut nie pozwala na dłużyzny i nudę.
Oczywiście oglądając film trzeba sobie zdawać sprawę, że nie jest to jakaś pełnia głębi produkcja i po gatunku tym nie należy oczekiwać wiele logiki. To po prostu kręci się po to, by ludzie się bali. A jak z tym jest w tym wypadku? Na mnie jeśli chodzi o strach nie zrobił Oculus wielkiego wrażenia, choć kilka iluzji i zwodzących psychikę zagrań wyszło reżyserowi zaprawdę dobrze. Było tu oczywiście trochę krwi, ale na szczęście nie epatowano juchą aż tak, jak w niektórych produkcjach. Osobiście uważam, że dobry horror może się obronić bez wielkiej ilości posoki - tak było np. z Kobiecie w czerni z Radcliffem czy Mamą z Nikolaiem Coster-Waldau. Zaplusowała tu też odtwórczyni roli Kaylie - Karen Gillan. Czekam na inne filmy z nią w obsadzie.
Ogólnie film oglądało się sprawnie i z przyjemnością, jednak jestem dość rozczarowany zakończeniem, które może niektórych usatysfakcjonuje, ale mnie pozostawiło z pewną dozą sceptycyzmu i niedosytu. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa, a jak ktoś nie jest entuzjastą horrorów może lepiej niech nie dobiera się do Oculusa, to nie będzie pozycja dla niego.


Przeliteruj to jeszcze raz, Guy!

Bad Words
USA 2013
reż. Jason Bateman
gatunek: komedia, dramat
zdjęcia: Ken Seng
muzyka: Rolfe Kent

Grany przez Jasona Batemana Guy Trilby podróżuje przez Stany Zjednoczone w poszukiwaniu lokalnych zawodów literowania. Wykorzystując pewne luki prawne mimo 40 lat na karku z pomocą pewnej dziennikarki startuje w nich i ku zgrozie rodziców swych konkurentów wygrywa te turnieje. Udaje mu się dostać na Krajowe Mistrzostwa w Literowaniu, na które jedzie, by wygrać. Nie chce zdradzić swej motywacji podróżującej z nim dziennikarce Jenny. Guy wszędzie, gdzie się pojawia budzi niechęć i oburzenie organizatorów i rodziców, a jego powierzchowność nie pomaga mu w budowaniu relacji międzyludzkich. Na zawodach poznaje jednak 10-letniego Chaitainya. Między mężczyzną a chłopcem rodzi się dziwna relacja...



Tutaj taka mała dygresja. Nigdy nie rozumiałem idei amerykańskich konkursów literowania. Wiem, że to zabawa dla dzieci, ale literowanie słów jest jakieś takie dziwne, żeby nie powiedzieć, że po prostu głupie. G - Ł -U - P -I -E. Głupie. Od czasu, gdy po raz pierwszy widziałem scenę literowania w Ani z Zielonego Wzgórza mam takie zdanie i tyle. Co oczywiście nie wpływa na ocenę filmu :) 


Bateman uczestniczy w tym filmie zarówno jako główna postać, jak i reżyser. Można więc stwierdzić, że jest on koniem pociągowym wozu o nazwie Bad Words. Stworzył on w tym filmie wiarygodną kreację antybohatera. Przez większą część trwania filmu ciężko żywić sympatię do granej przez niego postaci. Dobrze w swej roli odnajdują się też Rohan Chand, czyli filmowy Chaitainya i Kathryn Hahn jako Jenny.
Na pierwszy rzut oka mamy tu do czynienia z komedią, aczkolwiek w pewnym momencie filmowi można przypiąć też średniej wielkości łatę dramatu. Może to i lepiej, gdyż sam mocno średniej klasy humor nie ratowałby tej produkcji.  A tak mamy tu też film o samotności, potrzebie zwrócenia na siebie uwagi czy o poszukiwaniu swego miejsca w świecie. 


Bad Words nie był emitowany w polskich kinach, nie mam pewności też, czy w ponad rok po premierze filmowej zostanie kiedyś wydany na DVD lub wyemitowany w telewizji. Nie jest to film bardzo dobry, ani też bardzo słaby. Opowieść o niszczącym dziecięce marzenia Guyu Trilby'm to typowy średniak, przy którym bez większego żalu straconego czasu można spędzić nudny wieczór znajdując w produkcji Batemana coś dla siebie. A że czasu zabiera niezbyt wiele, gdyż mniej niż 90 minut jest to dobry przerywnik wtedy, gdy nie ma się czasu bądź ochoty na dłuższe seanse filmowe. 





Koreański ojciec chrzestny

New world (Shin-sae-gye)
Korea Południowa 2013
reż. Hoon-jeong Park
gatunek: dramat, kryminał
zdjęcia: Chung-hoon Chung
muzyka: Yeong-wook Jo

Pewnej nocy wracając do domu od kochanki w wyniku wypadku drogowego śmierć ponosi ojciec chrzestny lokalnej mafii o nazwie 'Goldmoon'. Od chwili jego zgonu zaczyna się brutalna walka o władzę.
Przez 135 minut będą nam towarzyszyć główne postaci tej walki - bossowie walczący o schedę po zmarłym capi di tutti capi, rozpracowujący tę zbrodniczą organizację Kang oraz nadzorowanego przez niego, działającego pod przykrywką Ja-seong. Ten ostatni jednak musi wybrać między posługą policyjną, a lojalnością wobec przywódców mafii...


Mimo, że już w pierwszej scenie filmu mamy do czynienia z egzekucją na domniemanym kapusiu, kończącą się wrzuceniem go w metalowej beczce do morza nie jest to film, w którym przez większość część jego trwania dominuje walka, a posoka leje się hektolitrami. Oczywiście jest w nim kilka brutalnych scen oraz pojedynków, lecz czym byłby bez nich azjatycki film nie będący horrorem? Co ciekawe pierwszy strzał oddany zostaje w 68 minucie widowiska.
Mamy więc tu do czynienia z filmem, gdzie akcja rozwija się dzięki dialogom, dylematom moralnym etc., przemoc nie jest tu głównym motorem napędowym fabuły. Co nie znaczy, że jej nie ma. Główni bohaterowie non stop coś knują, obmyślają plany, które kosztem innych przybliżą im władzę, zbrodnia i zdrada to nieodłączny element tego środowiska. Główni bohaterowie to typowa mafia w garniturach, nie ma tutaj znanych z Wołomina czy Pruszkowa dresów i złotych łańcuchów. Jednak obecność marynarek i krawatów nie znaczy, że ci osobnicy nie potrafią sobie pobrudzić rąk.


Niektórych może zniechęcić mocno orientalny i egzotyczny kraj produkcji, jakim jest daleka Korea Południowa. Jednak mimo trochę innych kręgów kulturowych nie widać tutaj przepaści między tym kinem, a kinem Zachodu. Większość scen toczy się w biurowcach czy na terenach przemysłowo-usługowych, a te są niemal takie same, jak u nas. Jedynym problemem dla mnie było tutaj podobieństwo wizualne aktorów, którzy jak to Azjaci dla Europejczyka wyglądają bardzo podobnie. Także czasem człowiek może pogubić się z ich imionami, które też są dość specyficzne i łatwo jest pomylić kluczowe fakty. Dlatego przez cały czas trwania seansu należy zachować czujność!
Ogólnie więc film Parka warto zobaczyć jeśli lubi się klimat mafijny, przy okazji poznając coś innego niż amerykańskie produkcje.Nie jest to dzieło wybitne, które zapamiętamy na lata, ale na pewno wybija się ponad przeciętność swoim klimatem. Produkcja czasem jest przegadana, lecz kilka scen (np. walka w windzie) rekompensuje momenty nudy. Oglądając poczynania Ja-seonga i reszty od razu przypominała mi się gra Sleeping dogs, więc fani tej ostatniej też znajdą tu coś dla siebie. A miłośników kina azjatyckiego i Azji jako takiej chyba nie muszę w ogóle przekonywać, prawda? 





piątek, 19 września 2014

Seks, dragi i komenda policji

Brud (Filth)
Wlk. Brytania 2013
reż. Jon S. Baird
gatunek: dramat, komedia
zdjęcia: Matthew Jensen
muzyka: Clint Mansell

W tym będącym mieszanką różnych stylów filmie poznajemy życie pracowników edynburskiej komendy policji, którzy to muszą wytropić zabójcę pewnego Azjaty, a przy okazji ubiegają się o awans w policyjnej hierarchii. Pracujący na komendzie to mieszanina pijaków, narkomanów i seksoholików, przeważnie o niezbyt szerokich horyzontach myślowych.

Głównym bohaterem jest tutaj Bruce Robertson, grany przez znanego z Ostatniego króla Szkocji i Penelope James McAvoy. Już na pierwszy rzut oka widzimy, że nie jest to kryształowy bohater. Mamy tu wszak do czynienia z socjopatą, na którego życie składa się alkoholizowanie się, narkomania, seks (z prostytutkami lub żonami kolegów) i onanizm. Do tego wszystkiego z każdą sceną w filmie widoczne będą problemy psychiczne bohatera. Jako, że ubiega się o awans będzie robił wszystko, by pokrzyżować szyki kolegom aspirującym na to stanowisko. A jego pokraczna natura nie pozwala na stosowanie półśrodków. 


Czas akcji produkcji został osadzony w okresie około bożonarodzeniowym, z czego reżyser sprytnie korzysta pokazując kilka wątków związanych z tym czasem. 
Cały półtoragodzinny film to szalona droga bohatera, w której poprzez narkotyki, seks i alkohol prowadzi go wprost do samej czeluści piekła. Mimo, że bohaterowie to policjanci mający rozwiązać zagadkę zabójstwa, a spora część akcji dzieje się na komendzie to jednak sama sprawa kryminalna znajduje się tu na marginesie. Film to popis gry aktorskiej McAvoya, dla którego warto obejrzeć tę produkcję.
Ciężko ocenić Filth, ani jako dramat, gdyż nie jest wystarczająco dramatyczny, ani też jako komedia, gdyż scen stricte zabawnych też zbyt wiele nie ma. Jednak jeśli lubi się brytyjskie kino, filmy lekko surrealistyczne oraz McAvoya to pozycja obowiązkowa!


Ranking Tygodnia 1

W tym dziale będę tworzył tygodniowe rankingi filmów, które zobaczyłem na przestrzeni ostatniego tygodnia. Analogicznie powstaną w odpowiednim czasie stosowne rankingi miesięcznie i być może kiedyś roczny.
Nie będę tu oceniał samych nowości, tylko ogólnie filmy, które zobaczyłem w przeciągu danych siedmiu dni. Duża część z nich zapewne będzie też w kilku, kilkunastu zdaniach opisana w odrębnych postach dotyczących danego filmu. Nie wiem jeszcze, czy rankingi będą opatrzone kilkoma zdaniami komentarza, czy nie. W przyszłości może tak, a teraz tylko lista. Startujemy!


 Ranking Tygodnia: 

                                                         1. Polowanie (Dania, 2012)


 2. Ostatni król Szkocji (Wlk. Brytania, 2006)


                                                        3. Lokator (Francja, 1976)


4. Fargo (USA, 1996)
5. Taksówkarz (USA, 1976)
6. Cztery lwy (Wlk. Brytania, 2010)
7. Ona (USA, 2013)
8. Rytuał (USA, 2011)
9. Płytki grób (Wlk. Brytania, 1994) 

A co Ty zrobiłbyś dla pieniędzy?

Fargo 
USA 1996
reż. Ethan Coen, Joel Coen
gatunek: thriller, dramat
zdjęcia: Roger Deakins
muzyka: Carter Burwell

Tytułowe Fargo to zabita dechami mieścina w Dakocie Północnej, gdzie na samym początku filmu jesteśmy świadkami dziwnego układu. Grany przez Williama Macy'ego Jerry Lundegaarden zawiera układ z dwoma zbirami, w ramach którego ci mają porwać jego żonę i wymusić okup od bogatego teścia Jerry'ego. W roli jednego ze zbirów późniejszy bohater serialu Zakazane Imperium - Steve Buscemi, którego rola w produkcji zapadła mi najbardziej w pamięć. Później akcja przenosi się do stanu Minnesota a sam plan zaczyna się poważnie komplikować...



W filmie braci Coen mimo zaledwie trochę ponad 90 minut akcji fabuła biegnie nieśpiesznie i tylko w kilku kluczowych momentach mknie niczym rasowe Ferrari. Umiejętnie dawkowana akcja pozwala widzowi odpocząć między najważniejszymi momentami, pokazując monotonne życie mieszkańców amerykańskiej prowincji. Śledząc tę produkcję widzimy, że każdy bohater, zarówno pierwszo, jak i drugoplanowy wygląda tutaj nieszczególnie twarzowo, każdy jest tutaj brzydki, zniszczony życiem. Czy to główny bohater, jego żona, bandyci, biznesmeni, policjanci (i policjantki), prostytutki. Życie doświadcza każdego...
Brawa należą się też za świetny montaż i pracę kamery. Wspaniale widzimy, a momentami wręcz czujemy fantastyczny klimat zimy, czy to w zabitych dechami mieścinach, czy też na ośnieżonych pustkowiach. Zima w tym filmie zarówno przeraża, jak i fascynuje jednocześnie. W żadnej innej produkcji nie widziałem tak dobrze przedstawionego śnieżnego, zamglonego pustkowia. 



Reasumując w Fargo mamy do czynienia z filmem dobrym, a momentami wręcz bardzo dobrym. Sama intryga czasem schodzi na drugi plan, by pokazać skrawki życia występujących na ekranie postaci. Twórca pokazuje tutaj, że mimo tragedii, jaka ma miejsce, każdy musi toczyć dalej własne życie. A jak już się z nim upora to zależy wyłącznie od niego. Po seansie zostają w głowie dwa pytania - do czego zdolny jest człowiek, by zgarnąć pewną ilość pieniędzy oraz ile tak naprawdę warte jest ludzkie życie?


czwartek, 18 września 2014

Czy Szkot może być czarny?

Ostatni król Szkocji (The last king of Scotland)
Wlk. Brytania 2006
reż. Kevin Macdonald
gatunek: dramat, biograficzny
zdjęcia: Anthony Dod Mantle
muzyka: Alex Heffes

Nazwa opisywanego właśnie filmu zbiega się z referendum niepodległościowym w Szkocji, tak więc wcale nie wiadomo czy tytułowy król okazał się naprawdę tym ostatnim.
Jednak niech nieuważnych widzów sam tytuł nie zwiedzie. Produkcja Macdonalda nie opowiada ani o czasach, gdy Szkocja była królestwem, a i w ogóle samej ojczyzny Seana Connery'ego zbyt wiele nie ma.
Film luźno opowiada o zafascynowanym Szkocją i Szkotami dyktatorze Ugandy - Idim Aminie. Poznajemy go z perspektywy młodego szkockiego lekarza, który zaraz po studiach wybrał się do tego afrykańskiego kraju, by nieść pomoc potrzebującym. Traf chciał, że lekarz przybywa tam w czasie zamachu stanu, który doprowadza do osadzenia u władzy Amina. Jak oczywiście można się spodziewać losy nowego prezydenta i dzielnego lekarza szybko się splatają, a Europejczyk zdobywa uznanie w oczach tytułowego 'Ostatniego króla Szkocji'.




Poznając uroki ugandyjskiej stolicy dr Nicholas żyje w odizolowaniu od realnego życia tubylców. Minie dużo czasu, nim przekona się, że jowialny i roześmiany samozwańczy prezydent jest tak naprawdę bezwzględnym dyktatorem - troglodytą. Film nie pokazuje ani sposobu dojścia do władzy, ani też jej straty, jednak choć średnio wnikliwy widz może sobie wyrobić zdanie o tytułowym bohaterze.

O ile postać doktora jest wymyślona na potrzebę fabuły, to historia Amina stara się opowiedzieć o jego osobie i sposobie, w jakim panował w swym kraju. Oczywiście film nie pokazał wszystkich niuansów jego życia, aczkolwiek ciężko też wymagać po dwugodzinnej produkcji przeniesienia w stu procentach życia jednej osoby. Ogólnie jednak Amin został przedstawiony w sposób rzetelny i bliski prawdy. Macdonald jednak podarował mu trudną sztukę czytania gazet, co nie mogło być zgodne z prawdą, gdyż rzeczywisty dyktator czytać ani pisać nie potrafił. 


Wielkie słowa uznania należą się odtwórcy roli Amina - Forest Whitaker w tym filmie zagrał tak, że zapewne pamiętający rządy Amina mogą powiedzieć, że to prawdziwy dyktator - jak żywy! Nie bez powodu jednak Whitaker otrzymał za swą rolę Oscara i szereg różnych nagród. Odwzorowanie postaci z tak wielką ilością sprzeczności to naprawdę wielkie wyzwanie i aktor spisał się doskonale.

Film Macdonalda jest jednym z lepszych produkcji tego typu, jakie kiedykolwiek widziałem i jeśli ktoś zainteresowany jest zarówno kontynentem afrykańskim, życiem i sposobem sprawowania władzy przez dyktaktorów czy po prostu historiami opartymi w jakimś sensie na faktach jest to film dla niego! Nie będą to na pewno stracone dwie godziny. 




wtorek, 16 września 2014

Terroryzm z ludzką twarzą

Cztery lwy (Four lions)
Wlk. Brytania 2011
reż. Christopher Morris
gatunek: Komedia
zdjęcia: Lol Crawley

Każdy kto regularnie ogląda wiadomości wie, że od czasu do czasu jedną z głównych informacji jest amatorskie nagranie, na którym widzimy islamistę, który odczytuje swe żądania wobec rządu jednego (bądź kilku) krajów Zachodu. Ukrywający się na pustyni lub skryci w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi melinie terroryści mimo czasem absurdalnych postulatów wydają się tam bardzo poważni i nie ma w nich nic a nic śmiesznego. Tymczasem w nakręconym 10 lat po ataku na nowojorskie World Trade Center filmie Morrisa już w pierwszej scenie jesteśmy świadkami komicznej wersji takiego właśnie nagrania, gdzie jeden z terrorystów wzywa do bojkotu McDonald'sów, natomiast broń jaką straszy w swoim filmie to po prostu dziecięca atrapa.


         W świecie filmu spod znaku Hollywood poznajemy terrorystów jako antagonistów głównego bohatera, natomiast tutaj zostali oni przedstawieni jako postaci pierwszoplanowe. Śledzimy więc losy tytułowych czterech lwów, których głównym marzeniem jest dostanie się do raju zostając męczennikiem. A żeby zostać męczennikiem należy się gdzieś wysadzić. Główną osią produkcji jest tutaj zastanawianie się gdzie należy to zrobić, by dumnie udać się do nieba i czekających tam 40 dziewic. Zadanie to będzie jednak trudne, gdyż nasi terroryści do bystrzachów nie należą.

      Zanim jednak bohaterowie trafią do raju będą musieli przejść przez szereg problematycznych i kłopotliwych sytuacji. Każdy jednak w mniejszym lub większym stopniu przez cały czas trwania filmu jest zdeterminowany w swym postanowieniu (nie przeszkodzi w tym nawet przypadkowe zastrzelenie przez jednego z naszych fajtłapowatych (anty)bohaterów Bardzo Złego Terrorysty na obozie szkoleniowym w dalekim Pakistanie).


    A jako widz zastanawiam się nad tym, gdzie leży granica między tym co można pokazać w komedii, a czego powinno się wystrzegać. Czy żona i małoletni syn mieszkający w dobrych warunkach w samym centrum Londynu nie tylko popierający wysadzenie się męża i ojca w jednym, lecz wręcz namawiających go na to to jeszcze śmieszne czy już jednak przerażające? Filmy o terroryzmie powinny wg mnie rozpoczynać dyskusję. Czy w produkcji autora Gdzie nawaliłem jest na taką dyskusję miejsce? Raczej niekoniecznie. To ciąg bardziej lub mniej pokracznych zdarzeń, który kończy się w ostatniej scenie - podczas Maratonu w Londynie. Po zamachu dokonanym dwa lata później w czasie bostońskiego maratonu autorzy Czterech lwów pewnie zastanawiali się jakiś czas na ile procent sami podsunęli ten pomysł.

 Film jednak warto obejrzeć, aby czasem pośmiać się z mało wybrednych żartów, ale też by zobaczyć do czego zdolni są fundamentaliści skupieni na swych chorych celach.