niedziela, 29 stycznia 2017

Ranking Tygodnia 98

Trochę tych filmów było w tym tygodniu, jednak były to przeważnie filmy słabe. Naprawdę dobrych nie uświadczyłem. Oby w następnym tygodniu było pod tym względem lepiej :)













Eksportowa yakuza

Brother
Japonia, USA, Francja, Wielka Brytania 2000
reż. Takeshi Kitano 
gatunek: gangsterski, dramat
zdjęcia: Katsumi Yanagijima
muzyka: Joe Hisaishi

Kontynuując swoją przygodę z filmami świętującego niedawno 70. urodziny Takeshiego Kitano tym razem sięgnąłem po nietypową dla niego produkcję, którą to nakręcił nie w Japonii, a w Stanach Zjednoczonych w koprodukcji z USA. To już czwarty film w reżyserii tego autora (i aktora). Zostało jeszcze czternaście.


Członek japońskiej yakuzy, Yamamoto (Takeshi Kitano) jest zmuszony do opuszczenia rodzimego kraju. Udaje się do USA, gdzie mieszka jego brat. Na miejscu okazuje się, że Ken (Claude Maki) wraz z kilkoma czarnoskórymi wspólnikami zajmuje się handlem narkotykami dla lokalnej mafii. Yamamoto zaprzyjaźnia się z jednym z Afroamerykanów, Dennym (Omar Epps)...


Lubię kino gangsterskie. Nawet nie ważne czy chodzi o mafię włoską, amerykańską, rosyjską, triady czy yakuzę. Dobrze zrealizowany, ciekawy fabularnie film o mafii zawsze powoduje u mnie uśmiech. Niestety amerykański eksperyment Takeshiego Kitano nie spełnił moich kryteriów dobrego filmu, mimo ciekawie zapowiadającej się na papierze historii. W rzeczywistości dostajemy jednak płytki film z prostą (a nawet prostacką) historią, słabo zagrany, nudny i przesadnie brutalny. Takeshi Kitano gra tutaj jak zwykle Takeshiego Kitano, więc praktycznie się nie odzywa (zresztą jego bohater nie mówi po angielsku), chodzi i bije ludzi, by później ich zabijać. Zabitych w filmie postaci jest tak dużo,że nawet nie wiadomo w sumie kto kogo pozbawia życia, a dlaczego to już w ogóle nie interesuje autorów. Wiadomo, że chodzi o jakieś porachunki mafijne, ale większych szczegółów widzom się nie serwuje. Niekiedy brutalność jest jednak tutaj plusem, szczególnie, gdy Kitano przenosi zachowanie yakuzy na grunt amerykański. Mamy tutaj więc standardowe dla niego odcinanie palców, harakiri i tym podobne atrakcje, które wypadły stosunkowo dobrze.
 Ogólnie jednak jestem bardzo rozczarowany tym filmem, który oprócz przesadnej brutalności wlecz się bardzo wolno, a zerowemu tempu towarzyszą niemal zerowe dialogi i równie szczątkowa fabuła. Tak słabego Kitano jeszcze nie widziałem.





Samotność

W pionie (Rester vertical)
Francja 2016
reż. Alain Guiraudie
gatunek: dramat
zdjęcia: Claire Mathon

Lubię wybrać się do kina, by obejrzeć film kontrowersyjny, awangardowy, ogólnie inny od pozostałych - czy to ze względu na formę czy treść. Produkcje prezentowane na silnie artystycznym festiwalu w Cannes, czy to w konkursie głównym, czy też innych sekcjach często są gwarantem tej inności - niezależnie czy dany film się spodoba, czy też nie wiadomo jest, że będzie to coś innego niż hollywoodzka monotonna papka skierowana do jak największej liczby widzów. Najnowszy film Guiraudiego znalazł się w Konkursie Głównym tegorocznego Cannes, więc skoro pojawił się w naszych kinach postanowiłem go obejrzeć. 


Pozostający bez weny scenarzysta filmowy Leo (Damien Bonnard) przemierza najsłabiej zaludniony region Francji. W czasie tułaczki trafia na wypasającą owce Marie (India Hair), z którą szybko wchodzi w relację erotyczną. Postanawia czasowo zamieszkać z nią w domu jej ojca, Jeana - Louisa (Raphaël Thierry). Leo poznaje też mieszkającego w okolicy samotnego mężczyznę, Marcela (Christian Bouillette). Wkrótce Marie rodzi scenarzyście dziecko, po czym pakuje się i wyjeżdża do miasta zostawiając Lea w kłopotliwej sytuacji...


Z powyższego kilkuzdaniowego opisu nie wynika nic nadzwyczajnie kontrowersyjnego, jednak oglądając poszczególne sceny filmu szybko można zweryfikować swoje zdanie na temat tej produkcji. Nieprzyzwyczajeni do odjechanego europejskiego kina alternatywnego mogą przeżyć ciężki szok. Wychowani na ugrzecznionych produkcjach mainstreamowych (czy to z USA, czy Europy) mogą zdziwić kadry silnie owłosionych miejsc intymnych, bardzo realistyczna scena rodzenia dziecka (obejrzany tu cud porodu może chyba zniechęcić co niektórych do płodzenia dzieci) czy homoseksualny seks podchodzący pod gerontofilię. Momentami obraz Guiraudiego silnie potrafi zszokować lub obrzydzić. Jednak oprócz scen szokujących czy niesmacznych (choć czasem mimowolnie komicznych) są tutaj przemycane też inne treści. Autor pokazuje nam tutaj męski świat pozbawiony kobiet, które to albo umarły albo wyjechały albo też nigdy ich nie było. Samotni mężczyźni tkwiący w brudzie, żyją z dnia na dzień próbując jakoś przetrwać, i czasem sami zmuszeni wejść w rolę kobiety - także seksualnie. Sytuacja jest odwrotnością filmów Almodovara, jednak u Hiszpana samotne kobiety pozbawione mężczyzn zazwyczaj radzą sobie dobrze, po zrzuceniu męskiego brzemienia prosperują nawet lepiej niż wcześniej. Tutaj zaś mężczyźni żyją krótkowzrocznie, nieodpowiedzialnie, w myśl zasady jakoś to będzie - z pewnością nie jest im lepiej samym. 
Docenić można też w filmie zdjęcia. Mathon ładnie obrazuje krajobrazy, absurdalna scena na rzece również została nakręcona bardzo dobrze. Dzięki dobremu nakręceniu łatwiej jest widzom przenieść się do tego dziwnego świata zamieszkałego przez tchórzy, złodziei, włóczęgów, samotników i dziwaków. Chociaż z pewnością nie jest to film dla wszystkich. 




piątek, 27 stycznia 2017

On wrócił

Er ist wieder da
Niemcy 2015
reż. David Wnendt
gatunek: komedia
zdjęcia: Hanno Lentz
muzyka: Enis Rotthoff


W 2012 roku niejaki Timur Vermes popełnił książkę satyryczną pod tytułem Er ist wieder da, wydaną również w Polsce pod tytułem On wrócił. Tytułowym nim jest w tym przypadku Adolf Hittler, który trafia do współczesnego Berlina. Książka cieszyła się za zachodnią granicą sporą popularnością, choć i w Polsce musiała nie przejść bez echa, skoro na jej podstawie wystawia się sztuki teatralne (w pobliskim teatrze w Hitlera wciela się...kobieta). Także nie dziwi zbytnio, że na bazie tej popularności powstał też dość szybko film.


Rok 2014. W jednej z gorszych dzielnic Berlina budzi się po niemal 70 latach Adolf Hitler (Oliver Masucci), który nie zdaje sobie sprawy, który jest właśnie rok i dalej uważa się za wodza Rzeszy. Wzbudzającego powszechną konsternację wśród przechodniów na nagraniu dostrzega pracujący dla telewizji Sawatzki (Fabian Busch), który postanawia wykorzystać dziwnego mężczyznę podającego się za fuhrera w celu ratowania swojej kariery...


Trzeba się zgodzić z tym, że Niemcy nie posiadają zbyt wyrafinowanego poczucia humoru. Może dlatego reżyser tego filmu, który wcześniej dał światu tak angażującą produkcję, jak Wilgotne miejsca uchodzi tam za wzór autora komedii. Niestety dla postronnych widzów z innych krajów raczej film na podstawie książki Vermesa będzie w większym stopniu dramatem niż powodem do śmiechu. Choć trzeba przyznać, że trochę udanej satyry udało się przemycić, z dobrą przeróbką klasycznej sceny z Upadku. Niestety przez większość czasu raczej jest strasznie niż śmiesznie. Twórca miota się raz pokazując Hitlera jako psychopatę, częściej jednak stara się ocieplić jego wizerunek. I choć fuhrer czasem celnie skomentuje współczesność to czasem można wręcz posądzić twórców o sentymentalizm względem III Rzeszy - co miesza się zaś z ogólną wymową filmu, że i w obecnych czasach niewiele trzeba, by osoba pokroju Adolfa znów sięgnęła po władzę. Jednak mam nadzieję, że trend powrotów tego typu postaci nie utrzyma się w filmie. Bo jeśli przyjdzie nam oglądać powroty Stalina, Lenina, Goebbelsa, Mussoliniego, Pol Pota to może nie świadczyć zbyt dobrze o kondycji obecnego świata.





czwartek, 26 stycznia 2017

Zombieland

Resident Evil 2: Apokalipsa (Resident Evil: Apocalypse)
USA, Francja, Kanada, Niemcy, Wielka Brytania 2004
reż. Alexander Witt
gatunek: horror, akcja
zdjęcia: Derek Rogers
muzyka: Jeff Danna

Niedawno opisałem pierwszy film z serii adaptacji gier Resident Evil i przy tej okazji napisałem o powodach, dla których porwałem się na seans. Teraz realizując obietnice tam zawarte szybko zabrałem się za drugą część tej serii.


Alice (Milla Jovovich) wydostaje się z Ula i laboratorium korporacji Umberlla i wychodzi na powierzchnię Racoon City, które jest pogrążone w chaosie spowodowanym trwającą właśnie apokalipsą zombie. Wkrótce spotyka Jill Valentine (Sienna Guillory) i razem z nią próbuje wydostać się z miasta...


Będzie to jedna z krótszych notek na blogu. Uważam, że film, który posiada więcej państw koproducenckich niż punktów w ocenie od 1 do 10 nie zasługuje na zbyt długie rozpisywanie się. W dalszym ciągu jest mało klimatycznie, głupio, źle zagrane i równie marnie sfilmowane. Efekty specjalne są o jakieś dwie dekady opóźnione i całość całkiem nie dorównuje grze. Mimo wszystko według mnie druga część jest nieznacznie lepsza niż poprzedniczka. Może dlatego, że tutaj posiada choć trochę szczątkowej fabuły (w małym stopniu nawiązującą do gier, choć znany z trzeciej części Nemesis tutaj jest tylko marnym cieniem siebie) i mało wyszukany lecz występujący humor. Jednak dalej jest to po prostu słaby film, do którego lepiej nie zasiadać. Nie wiem czy wytrzymam kolejną część. 






środa, 25 stycznia 2017

Lolita?

Pornografia
Polska, Francja 2003
reż. Jan Jakub Kolski
gatunek: dramat
zdjęcia: Krzysztof Ptak
muzyka: Zygmunt Konieczny

Od czasów gimnazjum, jak i wielu innych w moim wieku byłem w szkole byłem katowany na lekcjach polskiego różnymi dziełami Witolda Gombrowicza. Do tego dochodziły sporadyczne szkolne wyjścia do teatru na sztuki na podstawie twórczości pisarza. Teraz zaś, lata po zakończeniu szkoły po raz pierwszy sięgnąłem po adaptację Gombrowicza z własnej woli i bez używania środków przymusu bezpośredniego w postaci nie zdania do następnej klasy.


Na terenie dawnej Polski trwa właśnie Druga Wojna Światowa. W Warszawie pisarz Witold (Adam Ferency) poznaje reżysera Fryderyka (Krzysztof Majchrzak), z którym się zaprzyjaźnia. Po pewnym czasie mężczyzna dostaje list od przyjaciela, Hipolita (Krzysztof Globisz) mieszkającego poza miastem, w którym ten zaprasza go do siebie. Witold postanawia zabrać ze sobą Fryderyka. Na miejscu panowie poznają młodą córkę Hipolita, Henię (Sandra Samos).


Cóż, Gombrowicz posiada swoich fanów, zarówno młodszych, jak i starszych ale ja się do nich nie zaliczam. Od książek, które kazano nam czytać odbiłem się jak od ściany, w teatrze oglądając Ferdydurke walczyłem o to, by nie zasnąć (albo przynajmniej nie zasnąć za głośno). Także po latach sądząc, że może dojrzałem do niego (a może chodziło o chwytliwy tytuł, jakim jest Pornografia) i po książkach i sztuce teatralnej filmowa adaptacja przypadnie mi do gustu. Niestety nic takiego się nie stało. Mimo dobrej (wręcz szlachetnej) jak na polskie warunki obsady aktorskiej cała reszta całkiem nie przypadła mi do gustu. Fabuła była dla mnie nieabsorbująca, przez większą część trwania niezbyt logiczna i mocno pretensjonalna. Części pewnie nie zrozumiałem, i to nawet nie dlatego, że jestem mało inteligentny, a po prostu udźwiękowienie tego filmu Kolskiego wpasowuje się w najgorszą tradycję dźwięku polskiego kina - większości dialogów zwyczajnie nie słychać. Także nie przypadła mi go gustu praca kamery i ogólnie wygląd tego filmu. Zapewne znajdą się fani takiego przedstawienia świata, jednak mnie on nie przekonał. Może jestem uprzedzony co do autora fabuły ale niestety zawiodłem się na tym filmie i nie jestem w stanie komuś go polecić. Oglądać na własną odpowiedzialność.





wtorek, 24 stycznia 2017

Zombie: początek

Resident Evil 
USA, Francja, Niemcy, Wielka Brytania 2002
reż. Paul W.S. Anderson
gatunek: horror, akcja
zdjęcia: David Johnson
muzyka: Marco Beltrami

Od czasu zagrania w przed niemal dwoma dekadami w drugą część Residenta jestem umiarkowanym fanem serii gier japońskiego Capomu. Z okazji wypadającej właśnie premiery siódmej numerowanej części gry oraz nadchodzącej, podobno ostatniej części filmowych przygód granej przez Jovovich Alice postanowiłem sięgnąć po pierwszy film z logo RE.


W znajdującym się głęboko pod ziemią tajnym ośrodku badawczym zwanym Ulem dochodzi do zakażenia biologicznego. Zarządzająca jednostką sztuczna inteligencja postanawia wybić pracowników znajdujących się na miejscu, by nie doprowadzić do przedostania się skażenia. Po pewnym czasie na miejsce przybywa oddział sił specjalnych, a w raz z nim Alice (Milla Jovovich)...


Do tego filmu jako entuzjasta serii gier podchodziłem cyklicznie już kilka razy w ostatniej dekadzie. Nigdy jednak nie udało mi się go obejrzeć w całości. Do dzisiaj, gdyż postanowiłem w oczekiwaniu na kolejną część gry wreszcie zapoznać się z serią filmową uznając, że może następne części wypadną dla mnie lepiej. I tym razem udało mi się wytrwać te 100 minut przed ekranem i poznać całą historię, jaką ma do zaoferowania Anderson. Obraz ten tylko utrzymał mnie, że język gier jest praktycznie nieprzetłumaczalny na język filmu - po prostu coś, co nawet wypadałoby dobrze na ekranie gracza nijak nie prezentuje się zachęcająco w aktorskiej obróbce dla widza (nawet lubiącego gry). Niestety film Andersona choć operuje kilkoma zbieżnymi z grami nazwami i tematami wydaje mi się, że nijak ma się do tej atmosfery, jaką mamy w cyklu Conami (porównując pierwszą część gry z pierwszą częścią filmu dostajemy przecież całkiem coś rozbieżnego). Do tego zupełnego braku klimatu i atmosfery survivalu dochodzą fatalnie wykonane zombie, wymyślona na kolanie fabuła, tragiczna gra aktorska (kiedyś myślałem, że Jovovich będzie stać na więcej, jednak zaszufladkowała się w tandecie) oraz archaiczne (nawet jak na tamte czasy) efekty specjalne. Dostajemy zatem potworka, który aspirował pewnie do bycia czymś zupełnie innym niż w rezultacie jest. Dziwią mnie więc te całkiem optymistyczne oceny ludzi, ja nie widzę w tym filmie nic zapadającego w pamięć. Jednak zamierzam już niebawem katować się kolejnymi częściami serii - może będzie lepiej?





niedziela, 22 stycznia 2017

Ranking Tygodnia 97

A oto zestawienie filmów za ten tydzień:












Era nihilizmu

Do utraty tchu (À bout de souffle)
Francja 1960
reż. Jean-Luc Godard
gatunek: dramat, kryminał
zdjęcia: Raoul Coutard
muzyka: Martial Solal

Ostatnio uhonorowany za całokształt twórczości na wrocławskiej gali Europejskich Nagród Filmowych Jean-Luc Godard to jeden z przedstawicieli francuskiej nowej fali. Minęło trochę czasu i nowa fala mocno się zestarzała, lecz postanowiłem poznać trochę jednego z jej najbardziej utytułowanych twórców. Na pierwszy ogień idzie jego fabularny debiut. 


Młody Michel Poiccard (Jean-Paul Belmondo) zabija policjanta. Po tym czynie wyrusza do Paryża, by zebrać od swoich dłużników i znajomych pieniądze, które pomogą mu w ucieczce do Włoch. Spotyka także jedną ze swoich kochanek, mieszkającą we Francji młodą Amerykankę, Patricię (Jean Seberg), której proponuje wspólny wyjazd z kraju.


Dawni bohaterowie kina byli przeważnie ludźmi pełnymi idei, ich postępowanie często było dyktowane nie zachciankami, a zgodnością z sumieniem, wiarą lub honorem. Jednak nowofalowi twórcy zmienili typ swoich bohaterów. Zastąpili oni zepchniętych z piedestału kryształowe postaci dając miejsce bardziej ludzkim, uczłowieczonych bohaterów. Taki też jest Michel z filmu - bezideowy, żyjący chwilą i przyjemnościami cielesnymi. Nie ma żadnych sprecyzowanych celów czy konkretnych planów w życiu. Spotyka niezbyt rozumiejącą wciąż Francuzów Patricię, która mimo nie wyznając jego filozofii podąża z nim przez Paryż. Młoda Seberg jest tutaj głównym plusem filmu - urocza, dziewczęca i do tego wyraźnie niegłupia. Większa część trwania filmu to rozmowy bohaterów o życiu, jego sensie etc. Niestety są to dialogi, których ambicja może być porównywalna z prozą Paulo Coelho. Przez zdecydowany czas produkcji słuchamy więc gadających głów, a z rozmów tych nic nie wynika. Oprócz tego dzieje się niewiele i świat przedstawiony w filmie niezbyt mnie przekonał. Generalnie lubię twórczość podobnego tematycznie Jeana-Pierre'a Melville'a, jednak opisywany film nie wyrył we mnie zbytnich emocji i przewiduje, że zostanie przeze mnie szybko zapomniany. Spodziewałem się czegoś więcej. 


Groza nudy

Reinkarnacja (Rinne)
Japonia 2005
reż. Takashi Shimizu
gatunek: horror
zdjęcia: Takahide Shibanushi
muzyka: Kenji Kawai

Wędrując po meandrach kinematografii od czasu do czasu trafia mi się do obejrzenia japoński film grozy. Wielu uważa, że azjatyckie horrory to te najstraszniejsze i posiadające najlepszy klimat, zaś Japonia tworzy tego typu produkcje masowo i za sprawą choćby serii Ringu czy Ju-on wielu twórców może jeździć na rozpoznawalnej w świecie marce. Niestety jak się okazuje, że tak jak nie każdy czarny musi dobrze grać na basie, tak i nie każdy japoński reżyser potrafi solidnie przestraszyć.


Początkująca aktorka Nagisa Sugiura (Yûka) wierzy w reinkarnację i jest pewna, że w poprzednim życiu została zamordowana. Aby spróbować przypomnieć sobie to uczucie staruje w castingach na role postaci, które giną w czasie filmu. Pewnego razu zostaje zaangażowana do filmu, który opowiada prawdziwą historię masowego mordu w hotelu...


Filmów grozy, których akcja rozgrywa się w nawiedzonych hotelach było w historii kina już całkiem sporo. Do najsłynniejszych należą na pewno adaptacje prozy Stephena Kinga: Lśnienie i 1408, całkiem sporo było też filmów, gdzie głównym strachem były lalki: choćby seria Laleczka Chucky czy spin off Obecności, czyli Annabelle. Tutaj zaś twórcy zdecydowali się trochę połączyć nawiedzone hotele i równie nawiedzone lalki dodając do tego jeszcze kilka elementów. I co? I nic. Naprawdę nie ma w tym filmie moim zdaniem żadnego fragmentu, który w jakiś stopniu jest straszny czy chociaż w jakimś stopniu niepokojący. Niestety nic nie trzymało mnie przed ekranem - ani nieciekawi, nie dający się lubić bohaterowie czy wcielający się w nich postaci, niemrawa skacząca fabuła, brak jakiejś atmosfery tajemnicy czy napięcia,a już na pewno nie same strachy, które są oklepane i nudne. Jedyne co nie odstaje od normy to muzyka, która jest odpowiednia do gatunku, jednak nie jest też nic, czego wcześniej nie słyszeliśmy w filmach grozy.
 Także oczekiwałem czegoś lepszego, filmu będącego chociaż średniakiem. Niestety jest duże rozczarowanie i odradzam tym, którzy nie są fanatykami azjatyckich straszaków.






sobota, 21 stycznia 2017

Nadmorskie opowieści

Manchester by the Sea
USA 2016
reż. Kenneth Lonergan
gatunek: dramat
zdjęcia: Jody Lee Lipes
muzyka: Lesley Barber


Mający swoją festiwalową premierę niemal równy rok temu film Lonergana od dawna przez krytyków, którzy wcześniej mieli okazję obejrzeć produkcję był stawiany wśród najlepszych filmów 2016 roku. Wiele nominacji i zwycięstw na różnych konkursach zarówno dla filmu, jak i scenariusza czy aktora pierwszoplanowego stawia ten tytuł wśród pewniaków do paru nominacji oscarowych. Tak więc równo z polską premierą postanowiłem wybrać się na seans. 


Lee Chandler (Casey Affleck) pracuje jako dozorca w Bostonie. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość o tym, że jego chorowity brat, Joe (Kyle Chandler) przebywa w szpitalu w rodzinnym mieście. Gdy Lee dociera do tytułowego Manchesteru okazuje się, że Joe już nie żyje. Mężczyzna musi dokonać formalności związanych z pochówkiem członka rodziny oraz zaopiekować się synem zmarłego, Patrickiem (Lucas Hedges).


Otrzymujemy film, który jest znakomitą odtrutką po skrajnie głupich amerykańskich blockbusterach czy horrorach. Nasi rodzimi dystrybutorzy przeważnie ignorują inteligentne, niezależne kino amerykańskie spod znaku Sundance stawiając tylko na ekranizacje komiksów, tandetne horrory czy żenujące pseudo-komedie. Tym razem jednak otrzymujemy dojrzały, mądry, stonowany i skrajnie ascetyczny film traktujący o sprawach ostatecznych. Oprócz opowiadania o przeżywanej żałobie (różnej dla brata, jak i syna zmarłego bohatera), sprawach formalnych związanych z pochówkiem czy realizacją ostatniej woli denata twórca odkrywa też przeszłość głównego bohatera, w którego brawurowo wcielił się młodszy z braci Allfecków. Już od pierwszych scen, kiedy Lee przybywa do Manchesteru (małego miasteczka, gdzie wszyscy wszystkich znają) można widzieć, że bohater skrywa jakąś tajemnicę i powoli poprzez wiele retrospekcji dowiadujemy się o wcześniejszych losach młodszego z Chandlerów. 
Film jest jedną z trudniejszych produkcji zeszłego roku, przez większą część trwania sensu dominują ciężkie tony. Jednak gdy atmosfera narasta i robi się nieprzyjemnie często twórcy umiejętnie spuszczają powietrze i za sprawą kilku dialogów i wątków z udziałem Patricka dodają niezbędne wątki humorystyczne.
Na uwagę zasługuje minimalistyczna lecz jednak kompletna rola Casey'a Afflecka. Wydaje się, że Oscar dla pierwszoplanowej roli męskiej powinien być nieunikniony (liczę, że wyprzedzi on Goslinga). Może wreszcie to jego przełomowa rola, dzięki której wyjdzie z cienia brata. Pokazał rolą Lee, że stać go na wiele. Niestety przy popisach Afflecka blednie rola Hedges'a, który po prostu wypada w swojej roli słabo.


Historie miłosne

Kocha, lubi, szanuje (Crazy, Stupid, Love.)
USA 2011
reż. Glenn Ficarra, John Requa
gatunek: dramat, komedia
zdjęcia: Andrew Dunn
muzyka: Christophe Beck

Przed kilkoma dniami obejrzałem (i zachwyciłem się nim) zdobywający serca widzów i krytyków La La Land. W głównych rolach wystąpili tam Emma Stone i Ryan Gosling, którzy moim zdaniem dobrze dopasowali się na ekranie i czuć było pomiędzy ich postaciami naturalną chemię (o ile chemia może być naturalna). Także chciałem zobaczyć jakiś inny film z ich wspólnym udziałem. Okazało się, że są jeszcze dwie takie produkcje. I to jest jedna z nich. 


Trwające ponad dwie dekady małżeństwo Cala (Steve Carell) i Emily (Julianne Moore) ulega rozpadowi, gdy kobieta mówi mu, że zdradza go ze współpracownikiem, Davidem Lindhagenem (Kevin Bacon). Cal zmuszony jest do wyprowadzki, zaś wolny czas zaczyna spędzać w barze, żaląc się wszystkim napotkanym na Davida Lindhagena. Tam zauważa go lokalny zdobywca damskich serc, Jacob (Ryan Gosling), który zaczyna pomagać mu w uwodzeniu barowych kobiet. Sam Jacob może poszczycić się w tym niemal 100% skutecznością - nie udało mu się jednak poderwać Hanny (Emma Stone). 


Mamy tutaj do czynienia z filmem, który jest w pewnej mierze dramatem, jednak nie uświadczymy tutaj zbyt dużo dramatycznych scen, a nawet jeśli już jakaś spróbuje się po cichu przemknąć od razu zostanie do niej doprawiona komediowa pointa. Jest to też przez znaczny czas trwania filmu komedia, która to posiada podwójną naturę - przeplata się tu lekka opowieść o życiu, miłości, zakochaniu z doskonale opanowaną w Ameryce tak zwaną głupią komedią, której odkąd skończyłem gimnazjum po prostu nie lubię. Także jest to taka gatunkowa przeplatanka, gdzie raz jest niby poważnie, raz lekko, a raz żenująco (choć w zamyśle twórców wtedy ma być najśmieszniej, dobrze, że zrezygnowali z podkładania śmiechu z offu). 
Postaci zarówno główne, jak i drugoplanowe (syn bohatera, jego niania, David Lindhagen) są sympatyczne i całkiem dobrze odegrane (może z wyjątkiem syna Cala i Emily). Choć jak lubię ogólnie Goslinga to w tej roli niezbyt mi dopasował i z wszystkich pierwszoplanowych postaci ta jego była najmniej wyrazista. 
Sama fabuła nie licząc jednego znaczącego twistu fabularnego w drugiej części filmu jest z gatunku tych bardziej przewidywalnych. Jak oglądało się wcześniej podobne filmy można z doświadczenia spodziewać się dalszych losów śledzonej historii i zazwyczaj trudno się pomylić. Także końcowe moralizowane zakończenie i patetyczne przemowy bohaterów są zgodne z najgorszą, patetyczną wykładnią amerykańskiego kina - można byłoby tego uniknąć. Jednak jako kolejny lekki film do szybkiego pochłonięcia w weekend i jeszcze szybszego zapomnienia (po weekendzie)  nadaje się w sam raz. Taki typowy średniak, który ani nie grzeje, ani nie ziębi.




środa, 18 stycznia 2017

Klasyka na nowo

La La Land 
USA 2016
reż. Damien Chazelle
gatunek: musical, romans
zdjęcia: Linus Sandgren
muzyka: Justin Hurwitz
 
O swoim stosunku do gatunku, jakim jest musical informowałem na blogu już niejednokrotnie. Może i pasujący do kiczowatego Bollywood, ale przez swą głupotę nie nadający się do poważanego kina. Zawsze mówiłem, że prędzej wybiorę się do kina na ostre porno niż musical, jednak tak wyszło, że półtora roku temu pojawiłem się na  Love, gdzie przyszło mi zobaczyć m. in. wytrysk w 3D więc teraz mogłem spokojnie udać się na musical - szczególnie, że film Chazelle'a zmasakrował konkurencję wygrywając do tej pory chyba wszystkie nagrody, o jakie się starał.  


We współczesnym Los Angeles splatają się losy dwóch niepoprawnych marzycieli, chcących poprawić swój los: przybyłej do Hollywood z prowincji pracującej w kawiarni Mii (Emma Stone), która od dłuższego czas bez powodzenia chodzi na wszelkie organizowane w Fabryce Snów castingi aktorskie oraz zwolnionego właśnie z pracy niespełnionego pianisty jazzowego, Sebastiana (Ryan Gosling) - myślącego o założeniu jazzowego klubu w starym, dobrym stylu.


Początek to koszmar każdego antyfana musicali. Zakorkowana podmiejska autostrada, jednak zamiast kumulującej się frustracji uczestniczących kierowców i pasażerów zaczyna się radosny śpiew. Najpierw pojedynczy, później już grupowy. Bohaterowie śpiewem się nie zadowalają, więc wychodzą ze swych aut, niczym Michael Douglas w Upadku, lecz zamiast wyładowywać napięcie zaczynają tańczyć w skomplikowanej choreografii. Oczywiście zewsząd dobiega muzyka z off. Do tego murzyński kwartet uzbrojonych po zęby w muzyczne instrumenty pojawiający się wewnątrz jakiejś furgonetki, który zaraz po swym ujawnieniu zaczyna na maksa grać jakąś melodię. No głupie to i bezsensowne. Nigdy tego typu scen nie rozumiałem. A jest ich w filmie więcej (choć pierwsza jest chyba najdobitniejsza). Jednak to, co zaraz po marudzeniu do mnie dotarło to fakt, że przecież wyprodukowanie tak skomplikowanego układu na środku ulicy i to w jednym (!) ujęciu to naprawdę kupa pracy - nakręcone, odtańczone zostało to świetnie, wizualnie 10/10. Także mimo niestety głupoty jaką wymusza wręcz standardowa konwencja musicalu, gdzie zawsze wszyscy bezbłędnie tańczą i śpiewają szybko byłem w stanie to zaakceptować ze względu na całą resztę (mniej więcej w połowie filmu śpiewania jest mniej, a przez dużą część trwania i tak dominują przyjemne jazzowe kawałki). Do tego pełen pastelowych barw świat, w którym toczy się opowieść wygląda po prostu obłędnie i cokolwiek by nie śpiewano dałoby się to zaakceptować dzięki temu orgazmowi przez oczy.
Chociaż historia jest stosunkowo prosta to miłosno-zawodowe rozterki pary bohaterów jak ulał pasują do filmu, który próbuje może nie zredefiniować klasykę, ale nadać jej pewien powiew świeżości - jak najbardziej. Jednak ta prosta, typowa historia pary bohaterów jest wyjątkowo dobrze przyswajalna dzięki odtwórcą ról - trzeba powiedzieć, że zarówno Gosling, jak i Stone naprawdę wykonali kawał dobrej pracy, dodając do tego naprawdę dobrej jakości śpiew i taniec. Odnośnie muzyki to coś czuję, że płytę z soundtrackiem do filmu nie raz będę w najbliższym czasie włączał od początku - choć część piosenek jest moim zdaniem średnich, to całość muzycznie prezentuje się naprawdę wspaniale. Co do samej banalnej historii to kolejnym jej plusem jest moim zdaniem jedno z lepszych zakończeń w historii - naprawdę ciężko było skończyć opowieść lepiej.
I choć mógłbym po przecinku w nieskończoność wymieniać niedorzeczności zawarte w tej produkcji nie zrobię tego. Bo ten film kupił mnie całym sobą. Jest w nim zawarta cała gromadzona od ponad stu lat magia kina. Nie wiem czy przesadzam, ale Chazelle umiejętnie połączył gatunki - zarówno muzyczne, jak i filmowe oraz przeszłość ze współczesnością. Dodając do tego świetną pracę aktorską, scenografię i dbałość o każdy szczegół mamy tutaj do czynienia z filmem kompletnym. Takim, który zostaje w widzu po seansie jeszcze na długo. Szedłem na pokaz bardzo sceptycznie nastawiony, dziwiąc się trwającemu od dawna hype'owi na tę produkcję. Jednak teraz wiem, że festiwalowi i konkursowi decydenci nie zwariowali - ten film faktycznie jest wielki i zasługuje na większość przyznanych mu nagród! Każdy powinien to zobaczyć - i to nie w domu,a na dużym ekranie!


Koty i ludzie

Kot Bob i ja (A Street Cat Named Bob)
Wielka Brytania 2016
reż. Roger Spottiswoode
gatunek: dramat, biograficzny
zdjęcia: Peter Wunstorf
muzyka: David Hirschfelder

Gdy zobaczyłem pierwszy raz kinowy zwiastun tego filmu pomyślałem, że może to być całkiem przyjemna produkcja z sympatycznym zwierzęciem na pierwszym planie. I choć spodziewałem się miłego, familijnego filmu doszedłem do wniosku, że chętnie go obejrzę. Jednak podczas seansu okazało się, że familijność tego filmu nie jest wcale taka duża. I dobrze!


James Bowen (Luke Treadaway) jest młodym narkomanem żyjącym na londyńskiej ulicy. Mężczyzna tuła się po mieście próbując zebrać trochę pieniędzy grając na gitarze. Chce też odciąć się od dawnego życia i przestać ćpać. Dzięki koordynującej jego odwyk Val (Joanne Froggatt) otrzymuje mieszkanie komunalne w jednej z gorszych części miasta. Wkrótce do jego nowego lokum włamuje się bezpański kot. Mężczyzna postanawia go przygarnąć. W początkowej opiece nad zwierzęciem pomaga mu sąsiadka, Betty (Ruta Gedmintas). 


Film został zrealizowany na podstawie prawdziwej historii opisanej przez realnego Jamesa Bowena w książce pod tym samym tytułem, która bardzo dobrze się sprzedała i po przetłumaczeniu trafiła nawet do naszego kraju, gdzie jak się dowiedziałem ma sporo fanów. Co ciekawe tytułowy kot Bob wraz z kilkoma innymi kotami wcielił się w samego siebie na potrzeby filmu. Jako mądry zwierzak momentalnie skradł serca widzów, jednak nie przysłonił swoją zwierzęcą osobą głównego bohatera, którego losy ogląda się bardzo dobrze. Jednak historia Jamesa, który musi poradzić sobie z beznadziejną biedą, brakiem więzi rodzinnych z unikającym go ojcem i jego nowej żony i dzieci, życiem narkomana i z patologiczną przeszłością w osobie innych narkomanów. Tematyka ta, mimo że przedstawiona raczej bez okropnych szczegółów raczej nie jest ciężarem gatunkowym dla dzieci, tak więc mimo widocznego w trailerach uroczego kota nie jest to produkcja dla wszystkich. Należy pochwalić w filmie grę aktorską, nie tylko kotów ale i dobrze radzącego sobie w trudnej roli Treadaway'a, który musiał poradzić sobie z czterołapym towarzyszem, wejść w rolę rzucającego nałóg narkomana i dodatkowo całkiem dobrze zaśpiewać. I w każdym etapie wychodziło mu dobrze. Nie jest to może film, o którym będzie się pamiętało przez lata, jednak jest to dobra, unikalna historia, którą napisało życie - dobrze zagrana i podnosząca na duchu. Mi się podobało. 




poniedziałek, 16 stycznia 2017

Sekcja strachu

Austopsja Jane Doe (The Autopsy of Jane Doe)
Wielka Brytania 2016
reż. André Øvredal
gatunek: horror
zdjęcia: Roman Osin
muzyka: Danny Bensi

Chociaż zazwyczaj bardzo surowo oceniam horroru nie powiedziałbym, że nie lubię tego gatunku. W sumie bardzo go lubię, tylko nie moją winą jest, że jakość zdecydowanej większości jego przedstawicieli jest mocno słaba. Jednak czasem trafiają się perełki, takie, jak Czarownica czy koreański Lament. Zachęcony zwiastunem postanowiłem wybrać się więc na ten brytyjski film grozy licząc, że i tym razem czeka mnie dobry seans.


Do domu koronera Tommy'ego Tildena (Brian Cox) i pomagającemu mu w pracy syna Austina (Emile Hirsch) policjanci przywożą niezidentyfikowane ciało młodej kobiety (Olwen Catherine Kelly) prosząc o wykonanie sekcji zwłok, by można ustalić przyczyny jej śmierci. Mężczyźni od razu zabierają się do pracy w znajdującym się w domu prosektorium. Szybko dochodzą do zaskakujących wniosków na temat znajdującego się na stole sekcyjnym ciała...


W wielu filmach oglądaliśmy już fragmenty sekcji zwłok i wysłuchiwaliśmy tyrad pochylających się nad ciałami lekarzy-patologów. Jednak przeważnie były to tylko krótkie fragmenty filmów, a niemal nigdy sam proces sekcji nie był tematem przewodnim filmu. A szkoda. Jednak twórcy tego filmu postanowili to zmienić, choć urozmaicając to horrorowym kinem gatunkowym. Pierwsza część filmu mimo wszystko to sumienna, naukowa robota, która niczym zapewne nie odbiega od prawdziwych procedur podczas sekcji. Później zaś zaczynają się dziać dziwne rzeczy, dochodzi do pewnej paranormalnej aktywności i robi się z tego już normalny horror. Co jednak cieszy jest to horror (porównując to z innymi filmami z tego gatunku) wciąż dość inteligentny przeznaczony raczej dla bardziej wymagającego widza. Choć trzeba pożegnać się z prawidłami natury (konwencja tego wymaga), to nikt nie robi tu z widza debila, a sceny straszne są bardzo odpowiednio dawkowane. Nie mamy tu do czynienia z jump scare'ami, a napięcie i groza dozowane jest stopniowo, nieraz zaś wiemy,że zaraz coś złego się wydarzy i po prostu na to czekamy. A chyba świadomość grozy jest bardziej straszna niż później sama groza więc mi to odpowiada. Mimo to w kilku scenach wychodzi fakt, że fabuła jest grubymi nićmi szyta, jest kilka sprzeczności i nieświadomych niedopowiedzeń czy braku drążenia wydawałoby się wcześniej ważnych tematów. Jednak i tak uważam, że ten niskobudżetowy brytyjski film jest jednym z lepszych filmów gatunku ostatnich kilku lat. Warto obejrzeć. Szczególnie, że twórcy pokazali, że można stworzyć dobry film grozy korzystając z małej przestrzeni i skromnej liczby bohaterów. 



Ranking Tygodnia 96

I oto zestawienie filmów za miniony tydzień. Zbliża się jubileuszowy, setny ranking.











Całkiem inne love story

Ostatni będą pierwszymi (Les premiers les derniers)
Belgia, Francja 2016
reż. Bouli Lanners
gatunek: dramat
zdjęcia: Jean-Paul de Zaetijd
muzyka: Pascal Humbert

Co jakiś czas oglądam film, który całkiem mnie zaskakuje. W takim stopniu, że po seansie nawet nie wiem zbytnio, co o nim napisać tak, by wyszło więcej niż dwa zdania. Udając się na niego oczekiwałem ciekawej czarniawej komedii (reklamuje się ten film jako komedię właśnie), zobaczyłem coś na kształt dramatu. Ale o tym poniżej.


Dwóch doświadczonych łowców nagród, Gilou (Bouli Lanners) i Cochise (Albert Dupontel) przemierza pustkowie w poszukiwaniu zaginionego telefonu należącego do swego mocodawcy. Tymczasem okolicę przemierza para upośledzonych umysłowo: Willy (David Murgia) i Esther (Aurore Broutin). Mężczyzna ma przy sobie nowoczesny telefon...


Może jest w tym filmie kilka nieznacznych elementów komediowych jednak ktoś, kto widzi w tym filmie stricte komediowy to coś jest z nim nie tak. Mamy tutaj do czynienia raczej z dramatem zawierającym w sobie klimat neowesternowy połączony z nowoczesną przypowieścią biblijną. Poza tym na drugim planie toczy się jedna z bardziej niecodziennych historii miłosnych, jakie zaproponowało nam kino. Całość, gdzie toczy się akcja najbardziej zaś przypomina mi świat, na którego obrzeżach mogła toczyć się akcja filmu Dystans. Wielkie, szare pustkowia, opuszczone fabryki, marne ludzkie siedliska zamieszkałe przez specyficznych ludzi. Świat przedstawiony w filmie trudno uznać za przyjazny. Jednak smętny, wolny rytm filmu, nieśpieszne rozwijanie akcji, skąpe dialogi jakoś nie przypadły mi do gustu. Oglądanie produkcji nie boli, jednak ciężko w moim wypadku było znaleźć wiele plusów. Przy takim wysypie premier można sobie ten film darować.





Malarstwo wyklęte

Powidoki
Polska 2016
reż. Andrzej Wajda
gatunek: dramat, biograficzny
zdjęcia: Paweł Edelman
muzyka: Andrzej Panufnik

Ciężko oceniać jest najnowsze dzieła wielkich mistrzów. Zawsze patrzy się na nie z perspektywy ich dokonań z przeszłości. Andrzej Wajda, czyli niewątpliwie klasyk polskiego kina moim zdaniem od bardzo dawna nie zrobił naprawdę dobrego filmu (przed dekadą co najwyżej niezły Katyń, okres najlepszej twórczości wypadał u niego wiele wcześniej). Jednak zarzucić wielkiemu artyście jego dokonania to tak, jakby krzyknąć Król jest nagi, gdy wszyscy inni chcąc nie chcąc podziwiają i chwalą. Jeszcze gorzej, gdy autor między zakończeniem zdjęć, a premierą filmu umiera. Wtedy już w ogóle wypada przemilczeć co złe i oddać hołd postaci apoteozując jego ostatni życiowy dorobek. Jednak uważam, że sprawiedliwie wobec zmarłego twórcy będzie napisać prawdziwe odczucia odnośnie filmu. 


Czasy polskiego stalinizmu. Poznajemy wykładowce malarskiej szkoły wyższej, kalekiego malarza Władysława Strzemińskiego (Bogusław Linda), który to tworzy swoje prace wedle własnego uznania. Jako że opowiada się przeciw nakazanym wówczas zasadach socrealizmu władze państwowe nakazują zwolnić go z posady. Zaczyna się niszczenie artysty przez system.


Bogusław Linda już jakiś czas przed premierą w kontrowersyjnym wywiadzie w ostrych słowach wypowiadał się na temat jakości filmu, a szczególnie jego scenariusza. Podczas oficjalnej premiery już trochę bardziej dyplomatycznie skarżył się zaś na miałkość scenariusza, a szczególnie słów, jakie wypowiada jego bohater na spotkaniach ze studentami, które pochodzą wprost z jego książki o teorii widzenia. Linda mówi też, że o ile Strzemiński umiał malować, to pisarzem był bardzo słabym. I widać to właśnie słuchając patetycznych, nieżyciowych przemów malarza. Za każdym razem, gdy otworzy on usta przy studentach nie mówi on po ludzku, a sloganami, cytując samego siebie. Brzmi to okropnie. I chociaż w scenach bardziej kameralnych Strzemiński wyraża się już trochę lepiej, to starania Lindy, który w niemych scenach smuci się, zamartwia czy wylizuje z głodu pusty talerz nikną właśnie w tej używanej przez znaczną część filmu nowomowie. Chociaż sama postać Strzemińskiego poprzez triki aktorskie Lindy jednak jakoś się broni to nie można tego samego powiedzieć o jego filmowej córce, portretowanej przez Bronisławę Zamachowską Nice. Zamachowska kultywuje najgorsze tradycje polskiego aktorstwa dziecięco-młodzieżowego, a za każdym razem, gdy tylko otworzy usta do przemowy przypomina mi się poziom aktorski jasełek w podstawówce. Co gorsza została ona zatrudniona nie poprzez swój wątpliwy talent,a zapewne z racji znanego nazwiska i konotacji rodzinno-towarzyskich. Czyżby nepotyzm? Nie przekonują też do siebie młodzi studenci, których choć jest na ekranie dużo, to żaden niczym się nie wyróżnia. Dobrze wypadają za to w swych rolach Krzysztof Pieczyński i Mariusz Bonaszewski, niestety nie ma ich w filmie zbyt dużo.
Wajda,jak to Wajda zabrał się za swój ulubiony filmowy temat - niszczenie jednostki i społeczeństwa przez władzę ludową. Także wszyscy przedstawiciele i sympatycy PRLu są tutaj brzydkimi szujami, zaś cicha opozycja to piękni i młodzi idealiści bez skazy. Film jest też do bólu klasyczny, prowadzony według starych prawideł sprzed lat. Brak tutaj jakiejś ikry, werwy typowej dla ludzi, którzy chcą wprowadzić do świata filmu innowację. A tutaj widać, że jest to obraz człowieka starego, który jeśli chciał coś dać światu kina zrobił to już dawno temu, teraz wszystko musi być asekuranckie i jak po sznurku. To, co najlepsze zaś w filmie to chyba nie zasługa reżysera, a osoby odpowiedzialnej za zdjęcia. Paweł Edelman znów nie zawiódł, a jego praca stoi na bardzo wysokim poziomie. Także charakteryzacja i efekty specjalne (wygenerowanie kalekiego Lindy czy cofnięcie Łodzi o ponad sześćdziesiąt lat) są na poziomie powyżej przeciętnej dla polskich produkcji. 
Nie jest to dla mnie film dobry, szczególnie na poziomie historii i scenariusza. Sama osoba Strzemińskiego i jego zawirowane życie to idealny pomysł może nie na film, a serial (bo pokazać można przecież burzliwe lata wcześniejsze), choć jako malarz nigdy nie robił on na mnie specjalnego wrażenia. Warto jednak obejrzeć tę produkcję jako swoisty hołd oddany odchodzącemu wraz z napisami końcowymi reżyserowi. Bo z Wajdą kończy się pewna epoka kina. Nie tylko polskiego, ale w pewnym stopniu też światowego.


niedziela, 15 stycznia 2017

W krainie hipsterów

Jak zostać Katalonką (Ocho apellidos catalanes)
Hiszpania 2015
reż. Emilio Martínez Lázaro
gatunek: komedia


Jakiś czas temu opisywałem na blogu film Jak zostać Baskiem, który to był przebojem kinowym w Hiszpanii, a niedawno, po niemal trzech latach od premiery trafił do polskich kin studyjnych jako Hiszpański temperament. Hiszpanie na tyle polubili historię bohaterów, że w rok później powstała kontynuacja. A że i mnie poprzednia część przypadła do gustu, to zdecydowałem się ją zobaczyć.


Rafa (Dani Rovira) bojąc się odpowiedzialności życiowej i ślubu z Amaią (Carla Lago) zostawił ją, jednak wciąż nie może o niej zapomnieć. Gdy ojciec dziewczyny, Koldo (Karra Elejalde) przybywa do niego z informacją, że Amaia ma zamiar wziąć ślub w Katalonii z pochodzącym z tamtego regionu artystom o imieniu Pau (Berto Romero) postanawiają do niego nie dopuścić. Na miejscu spotykają nie tylko stanowczą babkę wybranki córki Kolda, Roser (Rosa Maria Sardà) ale i Merche (Carmen Machi), w której ojciec Amai jest zakochany...


Mam pewien sentyment do tej mini serii. Chociaż są to filmy bazujące na zrozumiałych w głównej mierze dla Hiszpanów stereotypach połączone z (o zgrozo) czymś w rodzaju komedii romantycznej uważam, że ogląda się to wszystko bardzo miło i przyjemnie. Bardzo duża w tym zasługa zarówno lekkiego, przyjemnego humoru (słownego i sytuacyjnego) z naprawdę miłymi, sympatycznymi bohaterami, których bardzo szybko dało się polubić już we wcześniejszej części, a teraz bardzo przyjemnie jest do nich wrócić. Oczywiście, jako że mamy do czynienia z sequelem dostajemy niemal to samo, co wcześniej tylko w obowiązkowym schemacie więcej tego samego. Oprócz znanych i lubianych postaci dochodzą więc kolejne ekscentryczne, lecz w sumie pocieszne postaci, jednak podłoże humoru, jak i jego jakość pozostaje ta sama. Tym razem ciężar dowcipu przenosi się znacznie z Kraju Basków do Katalonii oraz jej niepodległościowych zapędów. Dochodzą do tego postaci rdzennie zamieszkujące ten region z Pauem na czele. Jest on ukazany jako standardowy hipster, a większość mieszkańców regionu można zaliczyć do podobnego grona. Naprawdę ciężko to opisać, jednak ta konwencja hmm hipsterska jest przyczyną wielu zabawnych sytuacji i skłoni do subtelnego uśmiechu. 
Chociaż niektóre żarty są nieśmieszne i niepotrzebne, część jest w ogóle niezrozumiała to spodobał mi się ten film jako całość. Jego sympatyczna, luźna konwencja, świetni bohaterowie, niezobowiązujący humor. Jest to więcej tego samego więc siłą rzeczy poprzedniczkę oceniam trochę lepiej, jednak i ten film śmiało mogę każdemu polecić na weekendowy wieczór przed ekranem.




piątek, 13 stycznia 2017

Droga, z której się nie wraca

Konwój
Polska 2016
reż. Maciej Żak
gatunek: thriller
zdjęcia: Michał Sobociński
muzyka: Antoni Łazarkiewicz

Od obejrzenia dwóch zeszłorocznych filmów Patryka Vegi, czyli dwóch części Pitbulla:: Nowych porządków i Niebezpiecznych kobiet miałem ochotę odreagować jakimś polskim filmem, gdzie twardzi faceci w mundurach zostaną pokazani w całkiem innej konwencji, niż w głupkowato-prymitywnych obrazach Vegi. Jak się okazało nie trzeba było zbyt długo czekać, gdyż z początkiem roku wyszedł film budzący nadzieję. Tak więc kilka słów o nim.


Z więzienia, którego dyrektorem jest Nowacki (Janusz Gajos) do szpitala w innej części kraju ma zostać przetransportowany niebezpieczny więzień (Ireneusz Czop). W Polskę rusza konwój, którego dowódcą zostaje sierżant Zawada (Robert Więckiewicz), który do pomocy ma Berga (Przemysław Bluszcz), antyterrorystę Maciąga (Łukasz Simlat) oraz młodego zięcia Nowackiego, Feliksa (Tomasz Ziętek). 


Pomysł zamknięcia w pędzącej po kraju metalowej puszce kilku czołowych polskich aktorów różnych pokoleń i skonfliktowania ich ze sobą był o równie dobry, co prosty i niewykorzystany. Jednak wreszcie przybył niszowy reżyser Maciej Żak i zdecydował się coś takiego nakręcić. Pierwsze, co rzuca się w oczy to naprawdę niezła, duszna i gęsta atmosfera, która zaczyna się tworzyć od początku podróży. Dzięki temu, że film jest dość krótki, a akcja zostaje zawiązana bardzo szybko niemal od razu jesteśmy wraz z bohaterami wrzuceni do furgonetki Służby Więziennej. Zamknięci w niej bohaterowie, choć nie wiemy od nich zbyt dużo wypadają przekonująco (może z wyjątkiem idealistycznego Feliksa, który pasuje do reszty ekipy, jak pięść do nosa), co jest zasługą naprawdę dobrze wypadających aktorów. Klaustrofobię całości świetnie oddają zdjęcia najmłodszego z klanu Sobocińskich. Zarówno klimat panujący w podróży, jak i zdjęcia śmiało mogłyby pasować do kolejnego filmu Tarantino, gdyby ten chciał zrealizować podobny temat. 
Niestety bardzo dobry początek, równie dobra atmosfera i gra aktorska znajdują swoją przeciwwagę  w miałkim scenariuszu i niezbyt wiarygodnych postawach bohaterów (szczególnie pod koniec filmu). Akcja filmu początkowo prowadzona niemal wzorowo w drugiej części filmu po prostu się sypie, a pod koniec nawet nie udaje, że jeszcze stoi na nogach. Niestety, fabularnie w pewnym momencie robi się nieprzekonująco, nielogicznie i po prostu głupio. Cały ciężki klimat (mimo dość mocnej akcji w końcówce) leci na łeb, na szyje. A szkoda. Jednak mimo tych braków fabularnych jest to wciąż niezły, mocny polski film, gdzie przez półtorej godziny oglądamy rzucających mięsem spoconych facetów z naładowaną bronią. Przyzwoite męskie kino made in Poland. Można,