USA 2016
reż. Damien Chazelle
gatunek: musical, romans
zdjęcia: Linus Sandgren
muzyka: Justin Hurwitz
O swoim stosunku do gatunku, jakim jest musical informowałem na blogu już niejednokrotnie. Może i pasujący do kiczowatego Bollywood, ale przez swą głupotę nie nadający się do poważanego kina. Zawsze mówiłem, że prędzej wybiorę się do kina na ostre porno niż musical, jednak tak wyszło, że półtora roku temu pojawiłem się na Love, gdzie przyszło mi zobaczyć m. in. wytrysk w 3D więc teraz mogłem spokojnie udać się na musical - szczególnie, że film Chazelle'a zmasakrował konkurencję wygrywając do tej pory chyba wszystkie nagrody, o jakie się starał.
We współczesnym Los Angeles splatają się losy dwóch niepoprawnych marzycieli, chcących poprawić swój los: przybyłej do Hollywood z prowincji pracującej w kawiarni Mii (Emma Stone), która od dłuższego czas bez powodzenia chodzi na wszelkie organizowane w Fabryce Snów castingi aktorskie oraz zwolnionego właśnie z pracy niespełnionego pianisty jazzowego, Sebastiana (Ryan Gosling) - myślącego o założeniu jazzowego klubu w starym, dobrym stylu.
Początek to koszmar każdego antyfana musicali. Zakorkowana podmiejska autostrada, jednak zamiast kumulującej się frustracji uczestniczących kierowców i pasażerów zaczyna się radosny śpiew. Najpierw pojedynczy, później już grupowy. Bohaterowie śpiewem się nie zadowalają, więc wychodzą ze swych aut, niczym Michael Douglas w Upadku, lecz zamiast wyładowywać napięcie zaczynają tańczyć w skomplikowanej choreografii. Oczywiście zewsząd dobiega muzyka z off. Do tego murzyński kwartet uzbrojonych po zęby w muzyczne instrumenty pojawiający się wewnątrz jakiejś furgonetki, który zaraz po swym ujawnieniu zaczyna na maksa grać jakąś melodię. No głupie to i bezsensowne. Nigdy tego typu scen nie rozumiałem. A jest ich w filmie więcej (choć pierwsza jest chyba najdobitniejsza). Jednak to, co zaraz po marudzeniu do mnie dotarło to fakt, że przecież wyprodukowanie tak skomplikowanego układu na środku ulicy i to w jednym (!) ujęciu to naprawdę kupa pracy - nakręcone, odtańczone zostało to świetnie, wizualnie 10/10. Także mimo niestety głupoty jaką wymusza wręcz standardowa konwencja musicalu, gdzie zawsze wszyscy bezbłędnie tańczą i śpiewają szybko byłem w stanie to zaakceptować ze względu na całą resztę (mniej więcej w połowie filmu śpiewania jest mniej, a przez dużą część trwania i tak dominują przyjemne jazzowe kawałki). Do tego pełen pastelowych barw świat, w którym toczy się opowieść wygląda po prostu obłędnie i cokolwiek by nie śpiewano dałoby się to zaakceptować dzięki temu orgazmowi przez oczy.
Chociaż historia jest stosunkowo prosta to miłosno-zawodowe rozterki pary bohaterów jak ulał pasują do filmu, który próbuje może nie zredefiniować klasykę, ale nadać jej pewien powiew świeżości - jak najbardziej. Jednak ta prosta, typowa historia pary bohaterów jest wyjątkowo dobrze przyswajalna dzięki odtwórcą ról - trzeba powiedzieć, że zarówno Gosling, jak i Stone naprawdę wykonali kawał dobrej pracy, dodając do tego naprawdę dobrej jakości śpiew i taniec. Odnośnie muzyki to coś czuję, że płytę z soundtrackiem do filmu nie raz będę w najbliższym czasie włączał od początku - choć część piosenek jest moim zdaniem średnich, to całość muzycznie prezentuje się naprawdę wspaniale. Co do samej banalnej historii to kolejnym jej plusem jest moim zdaniem jedno z lepszych zakończeń w historii - naprawdę ciężko było skończyć opowieść lepiej.
I choć mógłbym po przecinku w nieskończoność wymieniać niedorzeczności zawarte w tej produkcji nie zrobię tego. Bo ten film kupił mnie całym sobą. Jest w nim zawarta cała gromadzona od ponad stu lat magia kina. Nie wiem czy przesadzam, ale Chazelle umiejętnie połączył gatunki - zarówno muzyczne, jak i filmowe oraz przeszłość ze współczesnością. Dodając do tego świetną pracę aktorską, scenografię i dbałość o każdy szczegół mamy tutaj do czynienia z filmem kompletnym. Takim, który zostaje w widzu po seansie jeszcze na długo. Szedłem na pokaz bardzo sceptycznie nastawiony, dziwiąc się trwającemu od dawna hype'owi na tę produkcję. Jednak teraz wiem, że festiwalowi i konkursowi decydenci nie zwariowali - ten film faktycznie jest wielki i zasługuje na większość przyznanych mu nagród! Każdy powinien to zobaczyć - i to nie w domu,a na dużym ekranie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz