środa, 29 kwietnia 2015

Klasyka z lamusa

Mad Max
Australia 1979
reż. George Miller
gatunek: sensacyjny

W związku z nadchodzącą premierą kolejnej części Mad Maxa oraz zbliżającej się gry o tym samym tytule postanowiłem przypomnieć sobie tą obecnie uznawaną za klasyczną już serię post-apo. Około raz na tydzień więc chcę oglądać kolejne części i przypomnieć je odbiorcom mojego skromnego bloga (wszystkim dwóm). Na pierwszy ogień zgodnie z chronologią idzie pierwsza część przygód Maxa.


Max Rockatansky (Mel Gibson) jest policjantem drogówki na jakiejś ziemi jałowej, gdzie zachowały się jednak resztki cywilizacji i praworządności. Wraz ze swym partnerem Goosem (Steve Bisley) patrolują pustynne bezdroża. Po tym, gdy policjanci ruszają w pościg za zbiegłym z więzienia przestępcą, który w trakcie niej ginie w okolice przybywają jego kumple z gangu motocyklowego. Gdy doprowadzają Goosa do trwałego kalectwa Max decyduje się odejść ze służby, by spędzać czas z młodą żoną (Joanne Samuel) i ich dzieckiem. Jednak gangsterzy pod wodzą demonicznego Toecuttera (Hugh Keays-Byrne) nie dadzą rodzinie wypocząć. 



Oglądając produkcję można śmiało powiedzieć, że film nie przetrwał próby czasu. Serię Mad Max oglądałem jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, jednak już wiem dlaczego za cholerę nie zapamiętałem pierwszej części, tylko te filmy, w których była już konwencja postapokaliptycznego since fiction. Pierwsza część przygód Maxa jest zwyczajnie kiepska. Może przed 36 laty, gdy powstawała robiła wrażenie jednak oceniając ją w dniu dzisiejszym można usiąść i zapłakać. A przecież filmy sensacyjne z tamtego okresu, a nawet starsze (choćby Shaft  i Brudny Harry z roku 1971) zachowują świeżość i świetnie się je ogląda do dziś. Tutaj jednak mamy do czynienia z produkcją klasy C. Film posiada fabułę, którą skomponowałby zapewne każdy uczeń nauczania wczesnoszkolnego, dialogi wołają o pomstę do nieba, a efekty specjalne kuleją, wszystko to ogląda się dość ciężko. Na dopełnienie muzyka, w sumie rodem z filmów tego okresu. Od Terminatora przez RoboCopa po Conana mogliśmy słyszeć coś podobnego Film, dzięki któremu świat usłyszał o Melu Gibsonie po prostu jest słaby. Plusem jest krótki czas trwania tego dzieła, które jest naprawdę słabym startem serii. Mam nadzieję, że kolejne części cyklu okażą się czymś lepszym, niż tylko miłym wspomnieniem z dzieciństwa. 





wtorek, 28 kwietnia 2015

Witajcie w Raju

System (Child 44)
USA, Wielka Brytania 2015
reż. Daniel Espinosa
gatunek : dramat, thriller

Andriej Czikatiło. Nic wam to nazwisko nie mówi? Może to i lepiej. Andrzej znany też jest jako Rzeźnik z Rostowa. Został on oskarżony i skazany na śmierć za 53 morderstwa na dzieciach. Zabijał bo tylko to powodowało u niego erekcję. Jego działalność kryminalna przypada na lata 80. ubiegłego wieku, natomiast opisywany właśnie film dzieje się trzydzieści lat wcześniej. Dlaczego o nim jednak piszę? Ponieważ książkowy Child 44  inspirowany był działalnością tego pana i postawą, jaką władza radziecka przyjęła wobec jego zbrodni. Gdyby ktoś chciał obejrzeć film stricte o Czikatiło musi się więc zabrać za co innego: Obywatel X i Morderca ze wschodu.



Poznajemy losy bohatera wojennego, a obecnie pracownika radzieckiej bezpieki ery stalinizmu, Leo Demidowa (Tom Hardy). Z racji chwalebnej przeszłości i wykonywanego zawodu obraca się wśród elit narodu. Leo jest nieszczęśliwie żonaty z Raisą (Noomi Rapace), którą przełożeni nakazują mu śledzić pod zarzutem szpiegostwa. W pewnym momencie dziecko jego przyjaciela z frontu i pracy - Alieksieja (Fares Fares) zostaje znalezione martwe. Rodzina zmarłego upiera się, że dziecko zostało zamordowane, jednak zgodnie z doktryną państwową w ZSRR nie było morderstw więc sprawa zostaje zakwalifikowana jako wypadek. Gdy Leo nie znajduje haków na swoją żonę zostaje wysłany przez przełożonego majora Kuzmina (Vincent Cassel) do pracy w milicji w prowincjonalnym Wolsku, a jego miejsce w strukturach bezpieczeństwa zajmuje napalony na jego żonę Wasilij (Joel Kinnaman). W Wolsku Demidow trafia pod dowództwo generała Nestorowa (Gary Oldman) i szybko odkrywa, że martwe dzieci w okolicy nie są umierają w wyniku wypadków...


Szedłem na film w przekonaniu, że zaserwują nam twardy kryminał w epoce stalinizmu. Jednak wątek samego śledztwa i spraw morderstw schodzi na drugi, a czasem i na trzeci plan. O wiele bardziej autorzy skupiają się tu na przedstawieniu totalitaryzmu i wniknięciu w samo jądro ciemności ludzkiej duszy. Chociaż nie licząc wiszących gdzieniegdzie portretów wujka Stalina jest to totalitaryzm strasznie niesprecyzowany. Gdyby czerwone gwiazdy zamienić na swastyki, a obrazy Stalina na wizerunek Adolfa Hitlera mielibyśmy w sumie to samo. Jeśli film w głównej mierze ma skupić się na okropieństwach ery totalitaryzmu oczekuje się, że ten totalitaryzm zostanie sprecyzowany i spersonifikowany zgodnie z prawdą. Bardziej od samego śledztwa też będzie tu trzeba słuchać oficjalnych doktryn, wedle których mordowanie to wymysł imperializmu, a w zdrowym społeczeństwie ZSRR jest to nie do pomyślenia. W ogóle zdrowe społeczeństwo ZSRR zostało pokazane jako banda katów, donosicieli i sprzedawczyków. Nie dziwię się, że w Rosji wstrzymano dystrybucję filmu, oni w porównaniu do Polaków nie lubią, gdy przedstawia ich się aż tak jednoznacznie negatywnie. Bohaterowie książki (a potem i filmu, który opisuję) są tak zajęci kapowaniem lub uciekaniem przed oprawcami, że nie mają czasu nawet na rytualne i zwyczajowe w tym kręgu kulturowym picie wódki. A wystarczy obejrzeć chociaż współczesnego Lewiatana, filmu ponoć antysystemowego i również mającego problemy z dystrybucją na terenie Rosji, że Rosjanin na samej wodzie nie pociągnie. Autorom książki jak i filmu zabrakło jednak chyba tej przysłowiowej rosyjskiej duszy, żeby do tego dojść. Co dziwne w obsadzie aktorskiej jest nawet miejsce dla Szwedo - Libańczyka, a zabrakło choć jednego prawdziwego Rosjanina. W rezultacie część postaci brzmi jak Sherlock Holmes, część jak Strażnik Teksasu, a część mówi z lepszym lub gorszym wschodnim akcentem. O ile Tom Hardy daje radę, to niektórzy brzmią jak typowi wschodni oponenci Jamesa Bonda. Dziwi mnie Gary Oldman, który w pewnych kwestiach posługuje się swoją normalną mową, by w kolejnej scenie mówić typowym wschodnim akcentem.
Co do aktorstwa to w sumie nie mam nic do zarzucenia. Główni bohaterowie są przekonujący w swych rolach, zarówno ci wzbudzający sympatię (Fares Fares), jak i antypatię (Kinneman, Cassel). Trochę na uboczu stał jednak wklejony na plakaty Gary Oldman, a szkoda, bo kilka scen miał niezłych. Jeśli jednak on stał na uboczu, to co trzeba powiedzieć o naszej Agnieszce Grochowskiej, której rola sprowadził się do płaczliwego wykrzyczenia swych żalów. Bardzo cieszyła mnie natomiast obecność Charlesa Dance'a i Nikolaja Lie Kaasa. Role drugo, lub nawet trzecioplanowe, ale jednak miło, że się pokazali. Także wielki plus za obsadę. 

Mamy do czynienia z dobrymi aktorami i ciekawą charakteryzacją oraz lokacjami. Niestety bardzo zawiodła mnie sama fabuła. Stereotypowe pokazanie Imperium Zła oraz całkiem nielogiczny i marginalny wątek kryminalny to największe minusy. Książki nie czytałem, ale dowiedziałem się, że tam morderca miał powód do zabijania, zostawiał tropy i był w pewien sposób powiązany z bohaterem. W filmie zmienili to, przez co wyszło jak wyszło. 
W ogóle odnoszę wrażenie, że powstał w rezultacie film polityczny. Główny bohater, który w sumie próbuje walczyć z systemem i jest może nie kryształowy ale przynajmniej stara się być dobry jest Ukraińcem, Putin to obecne wcielenie Stalina, pokazany na wstępie Wielki Głód mógłby się wpisywać w aneksję Kremla i zielone ludziki etc etc. Może to nadinterpretacja i teoria spiskowa, ale tak jakoś mi się to kojarzy wszystko ze sobą.



Wstawiam trailer międzynarodowy, anie polski, gdyż nasz jest wypaczony pod pryzmatem roli Grochowskiej. Oglądając go mamy wrażenie, że ona jest tu pierwszoplanową postacią. Niestety w zwiastunie praktycznie pokazano całość jej roli. Co do samego tytułu to nie wiem czemu Child 44 zamieniono na System. Czyżby wszystko co w nazwie ma 44 zostało zawłaszczone przez Powstanie Warszawskie? 



poniedziałek, 27 kwietnia 2015

niedziela, 26 kwietnia 2015

Gorzej się chyba nie da

Zombie SS (Død snø)
Norwegia 2009
reż. Tommy Wirkola
gatunek: gore, horror

Tym razem przecząc nieco nazwie bloga będzie mniej ambitnie. Całkiem nieambitnie wręcz. I chyba najkrócej ze wszystkich 140 postów.


Film ten ma fabułę, Grupa studentów medycyny jedzie do chatki głęboko w górach. Tam odwiedza ich wędrowiec mówiąc o stacjonującym w okolicy żołnierzach III Rzeczy w czasach II Wojny Światowej. Później młodzi odkrywają w chatce kosztowności z czasów wojny. Wkrótce nawiedza ich oddział zombie-nazistów...


Ciężko mi w ogóle pisać o tym gniocie. Nie wiem jaki to gatunek (horror? komedia? gore?), gra aktorska jest i tyle, fabuła nie istnieje a efekty specjalne wołają o pomstę do nieba. Nagromadzenie absurdów i obrzydliwości jest totalne. Po prostu lepiej trzymać się od tego z daleka. Naprawdę nie warto. Najgorszy film jaki widziałem. Powstała nawet druga część tego dzieła...serio nie wiem po co i dla kogo. I kto na to daje pieniądze?







Uprowadzony?

Nocny pościg (Run All Night)
USA 2015
reż. Jaume Collet-Serra
gatunek: sensacyjny

Mimo że nie oglądam ich nałogowo to jestem całkiem dużym fanem (dobrych!) filmów akcji. Nie tylko jeśli chodzi o przygody Bonda, Terminatora czy Jasona Bourne'a ale też licznych mniej znanych acz wciąż niezłych produkcji. Co ciekawe jednak nie widziałem niczego z serii Uprowadzona. Gdy więc do kin trafił opisywany właśnie film z Liamem Neesonem grającego w zasadzie typowego...Liama Neesona postanowiłem zobaczyć czy ten wiekowy bądź co bądź już aktor naprawdę jest tak dobry jeśli chodzi o gatunek sensacyjny. 


Głównym bohaterem jest zramolały pijak Jimmy Conlon (Liam Neeson), który jednak w przeszłości był cynglem na usługach lokalnego gangstera Shawna Maguire'a (Ed Harris). Obecnie Conlon nie przypomina siebie z przeszłości i dręczony wizjami zabitych przez siebie ludzi zapija smutki w butelce wódki. Tymczasem jedyny syn Maguire'a - Danny (Boyd Holbrook) bierze pieniądze od mafii albańskiej za lobbowanie ich pomysłów u ojca. Gdy stary gangster odrzuca ich propozycję Albańczycy domagają się zwrotu pieniędzy, jakie Danny wziął za realizację zadania. Ten jednak zabija europejczyków, czego świadkiem jest skłócony z ojcem syn Jimmy'ego - Mike (w tej roli znany z roli Holdera z Dochodzenia Joel Kinnaman). Danny próbuje zlikwidować kłopotliwego świadka jednak ginie z rąk Jimmy'ego. To oznacza wyrok ze strony Shawna zarówno dla niego, jak i swojego syna. Maguire wysyła swoich ludzi na polowanie na Conlonów. Co gorsze zatrudnia też profesjonalnego zabójcę Price'a (Common). Rozpoczyna się tytułowy nocny pościg...


Lubię kino akcji, jednak jeśli chodzi w nim trochę o coś więcej niż masę trupów zostawionych na drodze bohaterów. Na szczęscie Collet - Serra nie szafuje zgonami w każdej minucie i  w sumie nie licząc ostatnich kilkunastu minut gwałtowne zejścia można policzyć na palcach jednej ręki. To jak dla mnie bardzo dobrze świadczy o filmie. A samych trupów padnie i tak około dwudziestki, więc jak na dwugodzinny niemal film tego gatunku jest to stonowana liczba.
Mamy też całkiem dobrze wykreowaną fabułę. Scenarzyści przywrócili do filmów akcji jakąś sensowną historię, gdyż w ostatnich latach jakoś tego zabrakło w tych filmach będących sekwencjami strzelanin i pościgów. Tutaj mamy historię dwóch zaprzyjaźnionych gangsterów (bossa i jego faceta od brudnej roboty), których los i kierowanie się honorem zmusza do walki między sobą. Maguire wie o złym postępowaniu swego syna jednak musi pokazać kto tu rządzi. Na innym planie rozgrywa się także gorzkie spotkanie po latach wyrodnego ojca z porzuconym synem. Niesie to za sobą pewien dość spory ciężar lecz obaj panowie muszą wszak współpracować, by dotrwać do świtu. Poza tym widać atmosferę zaszczucia. Bohaterów goni nie tylko rozgoryczony gangster spuszczający ze smyczy swą armię oraz zawodowy supermorderca. Zagrożeniem są też skorumpowani policjanci, a do pościgu szybko dołączą też i ci nie skorumpowani z prawym i sprawiedliwym Hardingiem (Vincent D'Onofrio) na czele. W pewien sposób w różnych którkich przerywnikach reżyser odtwarza znaną z Taksówkarza atmosferę upodolonego, zepsutego miasta. Te obrazki też są na swój sposób bardzo sugestywne. Do tego dochodzą całkiem przyzwoite i nie nużące pościgi samochodowe (chociaż nie tak dobrze zrealizowane i megadynamiczne jak ten z Wolnego Strzelca
Na koniec pozostaje też gra aktorska. Jest fantastyczna! Nie widziałem Uprowadzonej i jej kontynuacji jednak po tym co zobaczyłem tutaj wiem, że Nesson jak nikt inny nadaje się do tego typu ról. Także parnerujący mu Kinnaman wywiązuje się ze swych zadań bez zarzutu. Bardzo dobrze w swej roli wypada też grający lokalnego ojca chrzestnego Harris. Na olbrzymi plus jednak zasługuje też goszczący na ekranie najkrócej z nich Boyd Holbrook. Świetna rola.
I mimo że mamy tutaj do czynienia z wieloma archetypami gatunku Nocny pościg to jeden z lepszych filmów sensacyjnych ostatnich miesięcy, a także jeden z lepszych w 2015 roku w ogóle. Każdemu ceniącemu twarde, ostre kino, które ma jednak do zaoferowania trochę więcej niż wystrzelony ołów polecam. 



piątek, 24 kwietnia 2015

13 wspaniałych

13 zabójców (Jûsan-nin no shikaku)
Japonia 2010
reż. Takashi Miike
gatunek: dramat, przygodowy


Dopiero teraz, oglądając ten azjatycki film dowiedziałem się, że prawidłowo wymowa tego japońskiego urzędu wojskowego to nie znany zapewne większości szogun (od angielskiego słowa shogun), a siogun (zbliżone do oryginalnej japońskiej wymowy). Już za sam ten fakt filmowi należy się mały plusik za doedukowanie mnie. Przeglądając historię siogunatu muszę stwierdzić, że władcy ci, mimo że posiadali cholernie prestiżowe stanowisko nie mieli łatwego życie. A śmierć musieli mieć jeszcze trudniejszą. Wyliczmy: zmuszony do popełnienia seppuku, zamordowany, czterech kolejnych abdykowało,  następny został ścięty z rozkazu konkurenta do stołka, później na przemian abdykacje, mordy, ewentualne harakiri i co ciekawe jedna śmierć z przepicia (w wieku lat 18). Natomiast film przenosi nas do połowy XIX wieku, zmierzch ery samurajów i siogunatu. Żadnego sioguna nie przyjdzie nam spotkać, ale za to poznamy jego wyrodnego brata. 



Mamy rok 1844. Zakończył się czas wielkich wojen i w Japonii nadszedł czas na spokój i harmonię. Trwają właśnie ostatnie lata okresu Edu, a samurajowie powoli przechodzą do lamusa. Jednak okres pokoju może zostać zmącony przez bestialskiego przyrodniego brata sioguna - Naritsugu Matsudaira (Gorô Inagaki). Natirsugu sieje terror na kontrolowanych przez siebie prowincjach, a niebawem ma zostać mianowany doradcą swego brata. Lokalni możnowładcy chcą pozbyć się niechcianego problemu. Zlecają oni doświadczonemu samurajowi, Shinzaemonowi Shimadzie (Kôji Yakusho) zebranie grupy ludzi, którzy odeślą Naritsugu na tamten świat. Shimadzie zbiera garstkę utalentowanych wojowników, w tym znakomitego swego siostrzeńca, szermierza-hazardzistę Shinrokuro (Takayuki Yamada). Garstka 13 zbrojnych zmierza do konfrontacji z o wiele liczniejszymi oddziałami Naritsugu dowodzonymi przez utalentowanego Hanbeia (Masachika Ichimura).


Mamy do czynienia z zapomnianym już trochę i lekko skostniałym podgatunkiem, jakim jest kino samurajskie. Filmy te rządzą się swoimi prawami i konstrukcją mocno podobną do amerykańskich westernów. Z tą różnicą, że zamiast dzielnych (lub podłych) kowboi mamy do czynienia z honorowymi facetami biegającymi z katanami. Konwencja tych produkcji jest taka, a nie inna więc trzeba się pogodzić z pewnym brakiem realizmu. Tak jak garstka rewolwerowców potrafiła w westernie wybić bez problemu pół indiańskiego plemienia, tak tutaj kilku dobrych samurajów jest w stanie rozprawić się z dwudziestokrotnie większymi siłami wroga. A inteligencja tegoż (jeśli chodzi o mięso armatnie, nie kilku głównych niemilców) jest podobna do tej, którą cechowali się kitowcy z Power Rangers. Konwencja konwencją jednak za ten kompletny brak realizmu ocena stosownie niższa. 
W filmie za to bardzo ładnie przedstawione realia Japonii połowy XIX stulecia. Kiedy w Europie czy USA dynamicznie wchodziła w życie rewolucja przemysłowa kraj siogunów to wciąż zaścianek świata. Podziwiamy zacofany kraj rządzony przez feudalnych przywódców. Lokalizacje, które pojawiają się w filmie są dobrze odwzorowane i przyjemnie patrzy się na japońskie osady tego okresu. 
Także plusem jest rozdzielenie filmu na jakby dwie części. Przez pierwszą godzinę dowiadujemy się o sytuacji w kraju. Wtedy praktycznie nie ma walk i popisów samurajskich umiejętności. To ta część przegadana. Później następuje około 20 minutowy fragment przeprawy garstki śmiałków na spotkanie swego wroga. Na końcu mamy godzinną sekwencje walk. Walk może mało realistycznych ale świetnie zobrazowanych. To jedne z najlepszych pojedynków na miecze, jakie widziałem w filmach kiedykolwiek. 
Ciężko mi za to mówić o aktorach, gdyż prawie wszyscy wyglądali identycznie. A i język japoński brzmi w każdej sytuacji jednakowo. Jeśli wcześniej myślałem, że niemiecki jest językiem, w którym nawet słowo motylek brzmi jak nazwa śmiercionośnej broni to muszę zweryfikować swe poglądy. Japoński jest gorszy. Tu nawet czułe wyznanie miłości brzmi jak wezwanie do natychmiastowego seppuku (w filmie wyznań miłości brakuje, są za to dwa seppuku). 
Myślę, że jeśli ktoś chce obejrzeć kino przygodowe umiejscowione w ciekawych realiach historycznych to może poświęcić 140 minut na tę produkcję. Brak realizmu jest tu rekompensowany przez wspaniałe sceny batalistyczne, dobre lokalizacje i kilka niezłych elementów humorystycznych. 







środa, 22 kwietnia 2015

Wady odkryte

Wada ukryta (Inherent Vice)
USA 2014
reż. Paul Thomas Anderson
gatunek: kryminał

Tym razem zabrałem się za film, który od ponad pół roku wciąż czeka na swoją polską premierę. Zaciekawiony plakatem, opisem fabularnym i ładnymi zdjęciami z niego postanowiłem wreszcie obejrzeć tę dwuipółgodzinną produkcję bazowaną na książce Thomasa Pynchona pod tym samym tytułem. Tak więc poniżej kilka słów o tej ekranizacji. 


Przenosimy się do Stanów Zjednoczonych w końcowych latach 60. ubiegłego wieku. Głównym bohaterem fabularnym jest wiecznie zaćpany hipis - detektyw Doc Sportello (Joaquin Phoenix). Dostaje cynk od swojej byłej dziewczyny Shasty (Katherine Waterston) o planowanym porwaniu jej obecnego przyjaciela, potentata budowlanego Michaela Wolfmanna. Niedługo potem znika nie tylko Wolfmann ale i sama Shasta. Policjant "Bigfoot" Bjornsen (Josh Brolin) kieruje swe podejrzenia co do uprowadzenie właśnie  wstronę Sportella. Z opresji wyswobadza go prawnik zajmujący się prawem morskim - Sauncho Smilax (Benicio Del Toro). Po wyjściu z dołka detektyw chce odnaleźć Shastę. Dostaje także zlecenie odszukania saksofonisty Coy'a Harlingena (Owen Wilson).


Jest to jeden z niewielu filmów, w którym oglądając często nie wiedziałem o co w danej chwili chodzi i co się w ogóle dzieje. Ktoś coś robi, jest jakaś akcja albo dialog, jednak niezbyt można się domyślić w jakim celu to jest. Sama intryga fabularna jest mocno pokręcona i zlepiona z szeregu dziwnych, niekoniecznie ze sobą powiązanych rzeczy i ciągów wydarzeń. Może żeby ją zrozumieć trzeba być na wiecznym haju jak bohaterowie, albo ewentualnie przeczytać wcześniej książkę. Sęk w tym, że wątek fabularny z kluczowym dla każdej książki lub filmu tego gatunku śledztwem nie wciąga. Przeważnie w takich produkcjach najważniejsze jest co, gdzie i dlaczego i aby się tego dowiedzieć widz lub czytelnik spędza przy dziele czas. Tutaj totalnie czułem się niezaangażowany w fabułę i to co się stanie dalej. Bohater miotał się od miejsca do miejsca poznając całą galerię dziwnych, pokręconych gości w szeregu odjechanych lokacji. Jednak nie przyciągało mnie to w ogóle. Oglądałem ten film na trzy razy dosłownie zmuszając się do wymęczenia tego do końca. Nie wiem jakbym to wytrzymał jednorazowo w sali kinowej. 
Całe szczęście, że filmy to nie tylko fabuła (chociaż dla mnie ona właśnie jest najważniejsza). Mamy tutaj bardzo dobrze przedstawiony świat hipisów sprzed około pół wieku. Wszystko jest pastelowo kolorowe, tła, lokacje, samochody, ubrania etc. Taśma filmowa, jaką nakręcono produkcję jest także trafiająca się w klimat epoki. Kolejnym plusem jest świetna muzyka towarzysząca poczynanią Spotrella. Słyszymy to co najlepsze w tamtych latach. Do tego bardzo dobra charakteryzacja i niczego sobie gra aktorska. To są rzeczy, które w dużym stopniu ratują ten film. Niestety tylko do jakiegoś momentu. bo bez dobrej fabuły pewnej poprzeczki już się nie przeskoczy. A szkoda, bo mogło być pięknie a wyszło jak wyszło. 





niedziela, 19 kwietnia 2015

Ranking Tygodnia 18

Tym razem cztery filmy, a więc ani dużo ani jakoś specjalnie mało. Przynajmniej uformowało się podium a nawet film, który na nie się nie załapał. Poziom ogólnie całkiem wysoki i nawet film z miejsca numer 4 jak najbardziej można obejrzeć nie tracąc nic na tym. Tak więc zaczynamy:










Ziemie niegościnne

Stare grzechy mają długie cienie (La isla mínima)
Hiszpania 2014
reż. Alberto Rodríguez
gatunek: kryminał 

Wczoraj pisałem przy okazji Jezioraka o filmach z tego gatunku, które odrodziły się pod wpływem skandynawskich autorów. Jednak oglądając opisywaną właśnie produkcję, która to została nagrodzona tegoroczną nagrodą Goya za najlepszy film roku w krajach hiszpańskojęzycznych przypomniałem sobie, że oprócz narodów skandynawskich jest jeszcze kraj, który w ostatnich latach dał filmowemu kryminałowi wiele dobrego. Że przypomnę choćby opisywane jeszcze w zeszłym roku La cara oculta, Trupa czy Słodkich snów. Film Rodrigueza, choć zupełnie inny świetnie wpisuje się w wysoki poziom produkcji tego gatunku na Półwyspie Iberyjskim. 


Mamy rok 1980. Hiszpania otrząsa się po latach dyktatury generała Franco. Policjant Pedro (Raúl Arévalo) zostaje jednak zesłany z Madrytu na prowincję za napisanie krytycznego wobec zmarłego generała listu do gazety. Wraz z innym karnie odesłanym z metropolii do miejsca w Hiszpanii C Juanem (Javier Gutiérrez) muszą stawić czoła zbrodnią do jakich doszło w miasteczku. Kilka dni wcześniej zniknęły dwie nastolatki o reputacji cichodajek. Wkrótce znajdują ich ciała, okaleczone i zgwałcone. Jak się okaże w ostatnich latach zniknęło bez śladu kilka młodych dziewcząt. Wszystkie łączy osoba lokalnego lowelasa, Quiniego (Jesús Castro). Okazuje się też, że ojciec zabitych właśnie dziewcząt (Antonio de la Torre) też ma swoje ciemne sekrety...


Oglądając zmagania dwójki odmiennych policjantów w nieprzychylnym terenie mokradeł, deszczów i skrywających tajemnice ludzi miałem silne skojarzenia z pierwszym sezonem amerykańskiego serialu Detektyw. Tam też Woody Harrelson i Matthew McConaughey poruszali się po niegościnnym terenie, tylko teraz serialową Luizjanę zastąpiła zapadła część Hiszpanii. Klimat jednak pozostał i jest on jednym z najsilniejszych stron produkcji. Wręcz wylewa się z ekranu. Oglądając kilka domów udających miasteczko nad rzeką, która definiuje życie mieszkających tam ludzi, niegościnny klimat, który raczy osadników ciągłymi opadami, wszystko to otoczone polami z jednej i mokradłami z drugiej strony. Nawet mając najmniej lotną fabułę sama lokalizacja robiłaby tu wystarczająco dużo, by zainteresować się filmem. A fabuła jest i to całkiem niezła. Chociaż w wielu miejscach same morderstwa schodzą na drugi plan. Autorzy przenosząc akcję w historyczne realia początku lat 80. ubiegłego wieku rozliczają swój kraj z ery dyktatury, która pochłonęła wiele ofiar. Jednak mimo prób wprowadzenia demokracji kraj wciąż jest podzielony i jego włodarze muszą zastanowić się co dalej. Świetnie to widać na przykładzie dwóch bohaterów. Trafiają oni na zesłanie gdzieś pośrodku niczego. Jeden jest upadłym służalcem poprzedniego systemu, za co zostaje zdegradowany, drugiego zaś degradacja czekała za krytykę owego systemu. Kontrast na kontraście, czego mamy częste dowody, jak choćby to, jak wygląda schowany do szafy przez Pedra krzyż w hotelu czy sceny ze strajkami robotniczymi.
Ogólnie włączyłem ten film i nie oczekiwałem wielkich fajerwerków. Liczyłem, że zobaczę średni film, oby na 6/10 i dość mocno się zaskoczyłem. Rodríguez dał nam produkcję cholernie mocną, dojrzałą i ciężką gatunkowo. Film, który mimo kilku niespójności porywa. Oczywiście nie wyszedł u nas w kinach, bo jeszcze zabrałby miejsce jednemu z Kapitanów Ameryk lub innemu blockbusterowi dla gimbazy. A szkoda. Ja jednak z pełną odpowiedzialnością polecam. 

P.S. Polski tytuł, z jakim ta pozycja figuruje na filmwebie jest dla mnie dość kontrowersyjny. Nie jest to ani przekład dosłowny tytułu oryginalnego, ani też z anglojęzycznego, który to po przetłumaczeniu nosi o wiele odpowiedniejszą nazwę Mokradła. Jednak ktoś w Polsce zdecydował się zatytułować produkcję przydługawym cytatem z Agathy Christie. Można i tak ale według mnie to jakoś tak nie pasuje. 




sobota, 18 kwietnia 2015

Skandynawia w Polsce B

Jeziorak
Polska 2014
reż. Michał Otłowski
gatunek: kryminał

Jeszcze nie tak dawno kryminał zarówno w filmie jak i w literaturze był traktowany mocno po macoszemu. Książki kryminalne przedstawiano jako powieści klasy B, tak samo było w filmach tego gatunku. Często też słusznie, gdyż dzieła te nie należały przeważnie do zbyt wybitnych ni ambitnych. Jednak w ostatniej dekadzie trend ten się zmienił i dzisiaj kryminały nie są już dziedziną, z której oglądania lub czytania wstyd się przyznać. Wielka w tym rola twórców ze Skandynawii, którzy to w XXI wieku redefiniują cały gatunek. Przeważnie filmy kryminalne, które ostatnio możemy oglądać na ekranie są ekranizacją książki. Tak też było ostatnio i u nas, gdzie na ekran przeniesiono Ziarno Prawdy Miłoszewskiego. Ale oprócz tego filmu chwilę wcześniej w naszym kraju ukazał się film kryminalny, który nie jest interpretacją książki. I właśnie o nim teraz będzie.


Bohaterką filmu rozgrywanego na peryferiach Polski B jest policjantka, niejaka podkomisarz Iza Dereń (Jowita Budnik). Pani podkomisarz nie ma łatwego życia. Jest właśnie w zaawansowanej ciąży mnogiej, gdy okazuje się, że przyszły ojciec jej dzieci, także policjant znika w tajemniczych okolicznościach wraz ze swym zawodowym partnerem. Oprócz tego lokalni policjanci muszą się zmierzyć ze sprawą leśnego bimbrownika (Łukasz Simlat) oraz wyłowionymi z tytułowego jeziora zwłok pochodzącej z Ukrainy dziwki przybyłej z Olsztyna. Wkrótce trzeba też zacząć poszukiwania drugiej Ukrainki, uznanej za zaginioną. Wszystkie sprawy, które trapią podkomisarz jak się szybko okaże są ze sobą powiązane. Dereń dostaje do pomocy aspiranta Marca (Sebastian Fabijański) i zaczyna śledztwo, które doprowadzi ją do wielu zaskakujących faktów...


Ulokowanie filmu w ponurych ostępach podiławskiego jeziora oraz przylegających nań zapadłych wioch tworzy specyficzny klimat, który szybko skojarzy się z podobnymi produkcjami rodem ze Skandynawii. Także dużo wzorów reżyser i scenarzysta w jednym czerpie ze świetnego serialu The Killing (który jest swoją drogą remakem serialu ze Skandynawii). Klimat Jezioraka przypomina w tym filmie mroczne Seattle z serialu. Także para bohaterów - policjantów jest jakby wyjęta z tamtego serialu Dereń i Marzec to takie polskie odpowiedniki Sary Linden oraz Stephana Holdera. Z tym wyjątkiem, że Dereń nosi zaawansowany brzuch. To akurat jest ukradzione ze świetnego Fargo braci Coen. Ale w sumie jak już się wzorować to na najlepszych, szczególnie, że to raczej nie plagiat a nawiązanie. 
Swoją drogą irytuje mnie fakt, że pani policjant zawsze biega z wielką odznaką przewieszoną na łańcuchu niczym jakiś Kanye West z równie wielkim złotym dolarem na równie złotym łańcuchu. Dereń nie zdejmuje tego chyba nawet jak śpi. Poza tym męczy mnie fakt, że wszędzie przedstawia się jako Iza. Czy przesłuchując świadków czy dokonując aresztowania wypada używać skróconej, zdrobnionej wersji imienia. Wyobraźmy sobie, że to jednak jest facet, dajmy na to Jacek Dereń. Idzie z przewieszoną odznaką przesłuchać świadka i przedstawia mu się - 'Tu podkomisarz Jacuś Dereń'. No nie na miejscu...
Także na minus zaliczyłbym nagromadzenie przeróżnych spraw i wątków do rozwiązania. Tego wszystkiego jest za dużo, czuć przesyt, przez który widz nawet uważnie oglądając może się pogubić. Mamy tyle tematów, które czekają na wyjaśnienie, że można z tego zrobić dziesięcioodcinkowy serial, a tutaj autor chce zmieścić wszystko w 90 minut. Udaje mu się to...średnio. Jakby zostawić połowę spraw i nimi się zająć w pełni byłoby o wiele lepiej.
Jednak mimo tych braków mamy film, jakiego w Polsce dawno nie było. Kryminał (z wątkiem kryminalnym dość słabo poprowadzonym) z wyśmienitym klimatem, naprawdę dobrze dobranymi lokacjami i mocno przyzwoitą obsadą aktorską, wśród której brak oklepanych twarzy (ojej, jednak da się w Polsce zrobić film bez Szyca, Karolaka, Więckiewicza i Adamczyka) to coś co powinno się obejrzeć. Szczególnie, że to tylko półtorej godziny. Cieszy, że wolno bo wolno ale coraz bardziej coś się w polskiej kinematografii rusza do przodu. Film prawie dobry, wart obejrzenia. 




Było sobie porno

Skandalista Larry Flynt (The People vs. Larry Flynt)
USA 1996
reż. Miloš Forman
gatunek: biograficzny, dramat

Miloš Forman nie robi filmów masowo, rokrocznie. Okres między poszczególnymi produkcjami wynosi przeważnie kilka lat lub nawet całą dekadę. Jednak to jak ze studiem robiącym gry - Blizzard (które to dało światu serie Diablo i Warcraft), każdy kolejny tytuł Formana to gwarancja pewnego określonego poziomu. Z którego reżyser nie zszedł i tym razem. 


Poznajemy historię życia założyciela pisma pornograficznego Hustler, tytułowego Larry'ego Flynta (Woody Harrelson). Wraz z bratem Jimmym (prawdziwy brat Woody'ego, Brett Harrelson) prowadzi on początkowo klub go-go. Poznaje tam miłość swojego życia - Altheę (wdowę po Kurcie Cobainie - Courtney Love), która to tańczy w jego przybytku. By zareklamować swój biznes postanawia wydać gazetkę, która przestawia nagie panie. Jeszcze nie wie, że jego pismo szybko odniesie sukces. Sukces którego ceną będą liczne procesy sądowe, w których będzie mu pomagać młody adwokat Isaacman (Edward Norton).


Nawet w naszym kraju niemal wszyscy znają twórcę i wydawcę innego z bardziej ekskluzywnych pism dla panów, Playboya - Hugh Hefner mimo 90 na karku dzięki viagrze wciąż pozostaje dziarskim dziadkiem. Jednak po Playboyu przyszła pora na coś odważniejszego - Hustler był pierwszym szerokokolportowanym czasopismem pornograficznym. Teraz, gdy w niemal każdym kiosku z witryn witają nas roznegliżowane cycate blondynki zabawiające się na okładce porem lub gaśnicą niemal nikogo to nie dziwi. Przed czterdziestu laty, gdy Larry Flynt startował ze swym pismem wywoływało to wieloletnie protesty i skandale. Dość przewrotnie więc pornograf stał się ikonom walki o wolność słowa w konserwatywnej lecz wciąż mówiącej o wolności Ameryce. To jego procesy i powtarzana przez niego i jego obrońcę jak mantra 1. poprawka do Konstytucji były punktem zwrotnym w historii i stworzyły dość ważny precedens w tamtejszym sądownictwie. O czym dość szczegółowo w filmie, który oprócz procesów pokazuje skrótowo drogę Flynta do sukcesu, cenę jaką musiał za to zapłacić (zamach na jego życie, przez który od wielu lat porusza się częściowo sparaliżowany na wózku), życie prywatne i jego stosunek do świata.
Bardzo spodobała mi się kreacja Woody'ego Harrelsona, który bardzo przekonująco odegrał Flynta (który to pojawia się w drobnej roli sędziego). Na drugim biegunie za to znalazła się odtwórczyni jego żony. Może jestem już za stary na Courtney Love, ale naprawdę nie mogłem znieść jej na ekranie, na którym niestety pojawiała się dość często. Za to minus dla produkcji.
Jednak ogólnie jeśli ktoś chce zobaczyć jak wyglądała najgłośniejsza walka o porno (i wolność jaką to porno ze sobą niosło) to myślę, że jak najbardziej warto poświęcić temu wydarzeniu dwie godziny. 





środa, 15 kwietnia 2015

Trudne sprawy

Lęk pierwotny (Primal Fear)
USA 1996 
reż. Gregory Hoblit
gatunek: dramat, thriller

Kontynuując zapoznawanie się z filmami, które mimo wysokich ocen, nagród i klasyczności jakimś cudem pominąłem do tej pory przyszedł czas na obejrzenie dużoekranowego debiutu uhonorowanego za ten film oscarową nominacją za najlepszą drugoplanową rolę Edwarda Nortona. Czy film po dwudziestu latach od premiery przetrwał próbę czasu i jest wart obejrzenia? O tym poniżej.


Brutalnie zamordowany ginie ceniony i szanowany przez lokalne społeczeństwo biskup. Szybko zatrzymany zostaje uciekający z miejsca popełnienia przestępstwa członek kościelnego chóru - młody Aaron (Edward Norton). Niemal natychmiast nazwany przez prasę Rzeźnikiem chłopak oczekuje na proces, w którym nie ma zbyt wiele szans na sukces, a na szali jest jego życie. W celu zdobycia rozgłosu jego obrony podejmuje się ceniony adwokat Martin Vail (Richard Gere). Vail ma też inny powód, by stanąć po stronie Aarona - prokuratorem w tej sprawie jest jego była kochanka - Janet Venable (Laura Linney).



Film ten mimo dwudziestu niemal lat od swej premiery nie zestarzał się i nadal ogląda się go dobrze. Porusza on kwestie bardzo ponadczasowe, więc nie będzie tak, by widz zastanawiał się o co w nim chodziło. W sumie akcja produkcji dzieje się nie licząc kilku przelotnych lokacji w trzech miejscach - na sali sądowej, w celi aresztu oraz w biurze adwokackim Vaila. Ascetyczność i skromność lokacji daje nam bardzo intymny, osobisty wymiar produkcji. Nie ma tu wielkich terenów, fajerwerków postprodukcyjnych etc. Wszystko jest stonowane i bardziej właściwe teatrowi niż filmowym superprodukcją. Akcji jest tutaj mało, ważniejsze są dialogi oraz mimika, To co dla jednych jest wielkim plusem, dla innych okaże się być nie do zaakceptowania. Ale nie od dzisiaj wiadomo, że jedni lubią pomarańcze, a inni jak im nogi śmierdzą. 
Klasą samą w sobie jest tutaj gra wówczas 27. letniego Nortona, który wcielał się w rolę 19 letniego zamkniętego w sobie i zamkniętego w skorupie traumatycznych wspomnień Aarona. Norton przyćmił tutaj innych aktorów tym, w jaki sposób odegrał kilka różnych osobowości. Realizm jego postaci kwalifikuje go z miejsca do aktorskiego Olimpu. Przyćmił swą drugoplanową rolą wszystkich, w tym bardzo dobrego tutaj Gere'a. 
Mamy do czynienia z filmem, który wymaga od widza ale też wiele w zamian daje. Filmem, od którego oczekiwać trzeba nie wartkiej akcji lecz całkiem czego innego. Filmu, który warto obejrzeć i samemu wyrobić sobie o nim zdanie, Dla samego Nortona warto, gdyż w sumie jego rola jest tu kluczowa. Bez niego byłby to po prostu film jakich wiele.




poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Ranking Tygodnia 17

Bardzo biednie w tym tygodniu. Mam nadzieję, że zawsze będzie już choć trochę lepiej niż teraz pod względem nie poziomu, a obejrzanych produkcji. Jednak tydzień się skończył, niebawem ranking miesiaca więc trzeba jakoś uwzględnić filmy z ostatnich 7 dni.







niedziela, 12 kwietnia 2015

Gruba sprawa

Grubasy (Gordos)
Hiszpania 2009
reż. Daniel Sánchez Arévalo
gatunek: komedia, dramat


Otyłość, która według naukowców może skrócić życie o średnio osiem lat nazywana jest epidemią XXI wieku. Co ciekawe wbrew obiegowej opinii procentowo najwięcej grubasów nie zamieszkuje jednak w USA i Meksyku lecz w krajach leżących na wyspach Pacyfiku. Co ciekawe aż 75% obywateli Samoa Zachodniego cierpi na tą dolegliwość. Nieco mniej w Nauru i na Wyspach Cooka. W Europie najgrubszą nację stanowią zaś nasi ceniący tłuste jedzenie i piwo sąsiedzi Czesi, z 30% liczbą grubasów. Polska zajęła miejsce w średniej europejskiej z 25% liczbą otyłych, czyli na poziomie podobnym do Hiszpanii - kraju, który dał światu film Gordos opisujący na swój sposób to zjawisko.



Śledzimy losy uczestników jednej z grup wsparcia dla ludzi walczących z otyłością. Prowadzący ją terapeuta Abel (Roberto Enríquez) wsłuchuje się w problemy kilku swoich podopiecznych: Enrique (Antonio de la Torre), Andrés (Fernando Albizu), powstrzymywana przez swego ultrakatolickiego partnera (Raúl Arévalo) Sofia (Leticia Herrero) i Leonor (María Morales) mimo różnic, jakie ich dzielą mają jeden wspólny problem - nadwagę. Każdy z nich ma też inną motywację do zbicia wagi.


Film rozpoczyna się sceną, która powinna być dobrze znana miłośnikom telezakupów (o ile w ogóle są tacy). Bohater prezentuje w telewizyjnym studio nowy super specyfik pozwalający schudnąć, wygłasza także mowę motywującą do działania i zaakceptowania samego siebie. Wstawka z telemarketingowego studia będzie się pojawiała na przestrzeni kilka razy, każdy etap walki z otyłością, jaki wymieni prowadzący będzie ilustrowany historią z życia bohaterów. Jednym z tych bohaterów jak się szybko okaże będzie też prezentujący ten specyfik.
Mamy tutaj do czynienia nie z jedną spójną fabułą koncentrującą się na jednej lub dwóch sprawach lecz kilka osobnych historii osób spotykających się na spotkaniach oraz fragmenty z ich życia. Punktem spójnym będą oczywiście problemy wagowe, jednak jak się potem okazuje nie raz to nie waga jest źródłem problemów, których sedno znajduje się całkiem gdzie indziej. Nawet sam terapeuta będzie miał swoją ciemną stronę w związku z problemem otyłości. 
Tych historii jednak jest zbyt wiele i reżyser miotając się z punktu do punktu gubi rytm i spójność opowiadania i prowadzenia fabuły. Niektórych wątków jest za dużo, inne są ale jakby ciągnięte na siłę i traktowane po macoszemu. Lepiej byłoby chyba skupić się na jednym z wątków, inne pokazując pobieżnie. 
Film jest ogólnie mocno nierówny. Momenty dobre, zabawne lub skłaniajace do refleksji przeplata ze sztampą, nudą czy dłużyzną. Może też rozzłościć konserwatywną część widowni w sposób, w jaki ukazuje seks (seks grubasów - wcześniej temat tabu), nawet narażając się osobą religijnym (kopulacje i masturbacje przy wielkim krzyżu wiszącym na ścianie mają swój wymiar). Ja ani nie polecam, ani nie odradzam. Myślę, że warto to zobaczyć i wyrobić swoje własne zdanie,





czwartek, 9 kwietnia 2015

Polowanie

To nie jest kraj dla starych ludzi (No Country for Old Men)
USA 2007
reż. Joel Coen, Ethan Coen
gatunek: dramat, thriller

Cormac McCarthy jest obecnie jednym z najbardziej poczytnych wciąż żyjących literatów amerykańskich. Popełnił szereg książek, z których to masa została przeniesiona z dość dobrym skutkiem na wielki ekran. Doceniając jego kunszt sam nigdy nie mogłem przekonać się do twórczości tego autora. Styl pisania, szczególnie wszystkie skąpe dialogi w formie strony biernej to dla mnie mur nie do przeskoczenia. Tak więc jedyny sposób, by zapoznać się w jakiś sposób z jego dziełami to obejrzeć filmowe ekranizacje. 


Poznajemy rednecka o dziwnym imieniu Llewelyn (Josh Brolin), który to będąc na polowaniu na teksańskiej pustyni napatacza się na pozostałości po gangsterskiej strzelaninie. Oprócz zmasakrowanych ciał, ostrzelanych samochodów z transportem heroiny znajduje także walizkę z dwoma milionami dolarów w środku. Nieopatrzenie łasy na łatwe pieniądze zabiera je ze sobą. Jednak gangsterzy szybko wrócą po otrzymane pieniądze. Llewelyn będzie zmuszony odprawić swą młodą żonę Carlę Jean (Kelly Macdonald) do matki, a samemu próbować szukać schronienia. W ślad za nim ruszy psychopatyczny płatny morderca  - Anton Chigurh (demoniczny Javier Bardem) oraz mniej psychopatyczny płatny morderca Carson Wells (Woody Harrelson). Roztaczającą się przy meksykańskiej granicy falę zbrodni rozwikłać próbować będzie odchodzący powoli na emeryturę policjant Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones).


W filmie mamy zderzenie kilku bardzo dobrze zarysowanych postaci. W sumie dobroduszny Llewelyn po wplątaniu się w aferę będzie robił wszystko, by pozostać przy życiu ale też nie rozstawać się z przygarniętymi dolarami. Jego główny antagonista to kierujący się swoim własnym kodeksem socjopata wykorzystujący dość niekonwencjonalne metody mordu i dostawania się do zamkniętych pomieszczeń. Starzejący się policjant to zaś domorosły filozof zastanawiający się nad kondycją współczesnego świata i zmian w nim zachodzących.
Mimo żelaznych prawideł logiki rządzącej tym światem podejrzewając jak to wszystko może się zakończyć z niepokojem oczekujemy każdej kolejnej sekwencji z tej zabawy w kotka i myszkę. Nie będąc zapoznanym z ksiażkowym pierwowzorem wciąż głowimy się jak potoczą się losy bohaterów i jak to wszystko się zakończy. Naprawdę film trzyma w napięciu niemal do końca, niestety dość moim zdaniem niemrawego. 
Całość jest podana niemal ascetycznie. Surowe, choć niezaprzeczalnie piękne krajobrazy, w jakich toczy się akcja, spokojne, dystyngowane i powolnie niemal majestatyczne ruchy postaci, skąpe lecz treściwe i mądre dialogi, a wszystko to oprawione w ciszę, gdyż nie uświadczymy tu zbytnio muzyki (tutaj melodię odgrywają wystrzały z przeróżnej broni). 
Mamy do czynienia z dobrym filmem, który dzięki maestrii twórcy literackiego pierwowzoru, reżyserów i głównych aktorów z dość prostego fabularnie kina, jakiego wiele puka do bram kina sztuki przez wielkie S. I nawet jeśli bramy te nie zostają mu koniec końców uchylone to produkcję braci Coen warto zobaczyć. Kawał niezłego neo - westernu. 






poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Ranking Tygodnia 16

A teraz poświąteczny ranking tygodnia opatrzony numerem szesnastym. Filmów opisanych na blogu systematycznie (chociaż nie tak imponująco, jak niekiedy) przybywa, więc spróbujmy ocenić, co było najlepsze w ostatnich siedmiu dniach. 








 

Sztywna podróż

Ciało
Polska 2003
reż.  Tomasz Konecki, Andrzej Saramonowicz
gatunek: komedia, czarna komedia

  Są filmy, które chce się obejrzeć od czasu ich premiery i nie ma się zbytnio nigdy okazji żeby to zrobić. Tak było u mnie z tą produkcją, którą teraz bardzo krótko opiszę. Od obejrzenia zwiastuna, przed około dwunastoma laty wiedziałem, że chcę zobaczyć ten film i ciągle nie było mi z nim po drodze. Na szczęście przyszły mi z pomocą nudne święta u babci oraz Kino Polska, gdzie w świąteczną noc uraczono widzów tym odgrzewanym kotletem. Ku mojej wielkiej uciesze.


Drobny złodziejaszek Goldi (Tomasz Karolak) wracając pociągiem do zleceniodawcy ze średnio udanego włamu siada do przedziału, w którym podróżuje sztywny mężczyzna - Wolter (Rafał Królikowski). Przy gwałtownym zahamowaniu pociągu walizka Goldiego spada uderzając Woltera. Złodziej bojąc się, że jest odpowiedzialny za śmierć współpasażera zabiera go do meliny, gdzie już czeka jego zleceniodawca - bliźniaki syjamskie. Mocodawca nakazuje pozbyć się ciała, co jak przekonają się Goldi z Dizlem (Zbigniew Zamachowski) okaże się trudnym zadaniem. Chwilę później dowiemy się w jaki sposób Wolter opuścił ziemski padół oraz trafił do pociągu. Duża w tym zasługa niejakich Julka (Robert Więckiewicz) oraz Cezara (Cezary Kosiński).


Film ten posiada jedną dużą wadę. Cierpi na przesyt. Spory przesyt wszystkiego. Jak na trochę ponad 90 minutową produkcję mamy tutaj za dużo wątków, za dużo postaci, za dużo zwrotów akcji. Często wiele wątków jest pociętych i nielogiczne momenty znikają z ekranu pozostając w sferze domysłu. A jak tutaj tą misterną intrygę brać na poważnie i realnie, skoro tak wiele rzeczy kuleje? Naprawdę w kilku wypadkach wiele rzeczy za bardzo nie trzymało się kupy.
Gdyby nie to zbytnie nagromadzenie wątków oraz braki logiczno-fabularne to dałoby się to oglądać z dużą satysfakcja. Mamy tu galerię ciekawych postaci, część intrygi układa się w sensowną całość (szkoda, że druga część już nie) a przy tym obserwujemy kilka dość zabawnych sytuacji. 
Dlatego jeśli ktoś nie oglądał może zmierzyć się śmiało z tym filmem. Myślę, że jeśli przymknie się oko na wiele nieścisłości to albo zobaczy się, zależnie od oceny własnej film bardzo dobry lub straszny gniot. Ja uważam, że raczej ani to, ani to, jednak mamy do czynienia z taką produkcją, że trzeba to naprawdę zobaczyć samemu żeby wystawić cenzurkę. 


Złodzieje specjalnej troski






Kradnąc Rembrandta (Rembrandt)
Dania 2003
reż. Jannik Johansen
gatunek: komedia kryminalna 

Pamiętacie całkiem nieźle oceniany polski film z 2004 roku pod tytułem Vinci? Juliusz Machulski nakręcił komedię kryminalną opowiadającą o planach kradzieży najcenniejszego dzieła sztuki znajdującego się w naszym kraju, czyli leżakującej za pancerną szybą w Muzeum Czartoryskich Damy z Łasiczką. Na pomysł filmowej kradzieży cennego malowidła wpadł też rok wcześniej od naszego reżysera Jannik Johansen, co zaowocowało dość nieszablonowym włamem do jednego ze skandynawskich muzeów, w celu nielegalnego pozyskania obrazu Rembrandta.



Mick (Lars Brygmann) jest nieudacznikiem. Prowadzi życie zatwardziałego kryminalisty, jednak nigdy nie może pochwalić się zawodowymi sukcesami. Za to często musi zostawić swoją partnerkę - byłą gwiazdę porno z powodu kolejnych kilkumiesięcznych odsiadek. Przy wyjściu z więzienia mija przeważnie swojego akurat opuszczającego zakład penitencjarny syna, równie nieporadnego w gangsterce Toma (Jakob Cedergren). Pewnego razu  kuzyn Micka, Jimmy (Nicolas Bro) opowiada im o prostym zleceniu dotyczącym kradzieży pewnego obrazu wiszącego w lokalnym muzeum. Jako że wartość obrazu jest niewielka, a sam obiekt słabo chroniony to wyzwanie wydaje się niezbyt trudne do realizacji. Mick zabiera na akcję kolegę - nałogowego hazardzistę Kennetha (Nikolaj Coster-Waldau) jednak mężczyźnie przez pomyłkę kradną nie ten obraz, co trzeba. Okazuje się jednak, że skradli jedyne znajdujące się w Danii dzieło Rembrandta, warte kilkanaście milionów. Zaczynają więc szukać kogoś, kto odkupi od nich obraz na poszukiwanie którego wyrusza miejscowa policja.


Złodzieje i gangsterzy przeważnie nie sprawiają zbyt miłego wrażenia i nie są osobami, które warto spotkać na swej drodze. Jednak z głównymi postaciami tego filmu jest zupełnie inaczej. Od początku kibicujemy tym fajtłapom, którzy mimo że stoją na bakier z prawem nie są z natury złymi ludźmi. Z bardzo dużą satysfakcją ogląda się ich nieporadne działania oraz słucha historii ich życia.
Warstwa fabularna nie zawsze jest dopracowana do perfekcji i bywają momenty dłużyzn czy spłycenia humoru, jednak ogólnie te 100 minut spędza się szybko i z pewną satysfakcją z seansu. 
Mamy tutaj prawie wszystko co powinno być w filmie tego typu. Dające się lubić, wiarygodne postaci główne, groteskowego gangstera, zdeterminowane służby prawa, ciekawy scenariusz i kilka innych tego typu rzeczy. Szkoda, że nikt nie przygotował do tej pory żadnych napisów do tego filmu, mimo już 12 lat od jego powstania.
Nie jest to broń boże żadne wielkie kino, o którym będzie się mówiło przez lata, jednak warto sobie zobaczyć ten obraz, gdyż to kawałek sympatycznego kina gatunkowego z kraju, gdzie naprawdę potrafią robić solidne filmy. 




piątek, 3 kwietnia 2015

To nie jest kraj dla feministek






Dziewczynka w trampkach (Wadjda)
Arabia Saudyjska, Niemcy 2012
reż. Haifaa Al-Mansour
gatunek: dramat

Arabia Saudyjska nie jest zbyt przyjaznym miejscem dla Europejczyka. W ogóle rzadko zdarza się aby ktoś nie będący muzułmaninem mógł bez wyraźnego powodu zawitać do tego kraju. Jak jednak mu się to uda (choćby dlatego, że jest się łakomym na petrodolary piłkarzem chcącym zaszczycić swą grą tamtejszą ligę) spotka go szereg wielu rozczarowań. Nie natknie się w sklepie na jakikolwiek alkohol (nawet Karmi 0,2 %), nie spotka na ulicy kobiet (nie mogą one wychodzić same z domu, co najwyżej w towarzystwie ojca, męża lub brata zakryte w szczelny hidżab), a w wolnym czasie nawet nie będzie mógł wybrać się do kina lub teatru. W kraju tym bowiem nie ma pozwolenia na powstawanie takich instytucji. Tak więc Arabia Saudyjska jawi się nam jako kraj - koszmar. I właśnie wciąż czekający u siebie na kinową premierę film z tego kraju teraz opiszę.


Poznajemy około dziesięcioletnią Wadjdę (Waad Mohammed), która żyje sobie w rodzinnym Rijadzie wraz z całkiem ładną matką (Reem Abdullah) i rzadko pojawiającym się w domu ojcem (Sultan Al Assaf). Uczęszcza ona do okolicznej madrasy, w której jej niezbyt konserwatywne zachowanie jest piętnowane przez nauczycielkę, Pannę Hussę (Ahd). Wadjda przyjaźni się z posiadającym rower Abdullahem (Abdullrahman Algohani). Dziewczynka sama chciałaby też mieć własny rower, jednak żyjąc w kraju, gdzie zabronione jest kobietą prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu oprócz odkurzacza jest to strasznie utrudnione. Gdy w szkole ogłoszony jest konkurs na recytację wersów z Koranu dziewczyna postanawia w nim uczestniczyć i zgarnąć okrągłą sumę za wygranie, by dzięki temu zebrać pieniądze na upragniony rower. Tymczasem ojciec zamierza znaleźć sobie drugą żonę, co niepokoi matkę Wadjdy.


Mamy do czynienia z filmem - balladą. Jego rytm toczy się bardzo spokojnie, bez efektownych wstawek i nagłych zwrotów akcji. Jednak nikt chyba oglądając go nie oczekiwał wizualnych wodotrysków. Szczególnie, że mamy do czynienia z aktorskimi debiutantami. Także i reżyserka jest debiutantką. Mamy do czynienia z pierwszym filmem nakręconym przez kobietę w Arabii Saudyjskiej i jednym z w ogóle pierwszych filmów fabularnych w tym kraju w ogóle. Jako że obowiązujące tam prawo szariatu zabrania przebywania kobiety w jednym miejscu z mężczyznami spoza jej rodziny reżyserka w czasie kręcenia wielu scen zamiast na planie produkcji siedziała w furgonetce oglądając aktorów na monitorze i kontaktując się za pomocą zapomnianego już w Polsce walki-talkie. 
Sama fabuła nie jest jakoś specjalnie odkrywcza, jednak jest tłem do pokazania realiów społecznych, jakie panują w tym kraju. Bohaterka stara się przemycać jakieś zachodnie wzorce, jak tytułowe trampki, słucha głośnej zachodnio zgniłej muzyki etc. Wszystko to wbrew panującym w tym społeczeństwie zasadą. To co zobaczyłem jeśli chodzi o role kobiet w tamtym społeczeństwie zatrwożyło mnie, a co dopiero, gdy zobaczą to zatwardziałe feministki. Zawał serca murowany. 
Życie w teokratycznym państwie i do tego bycie kobietą to duże nieszczęście. Po seansie cieszę się, że żyję tu gdzie żyję i mogę się cieszyć wszystkimi tego plusami. W filmie widzimy naprawdę wiele ładnych Arabek, które przed wyjściem z domu muszą zakładać strój będący połączeniem worka na ziemniaki z czarną zasłoną. Jak dla mnie to straszne marnotrawstwo. Mimo naszego dość katopaństwa mam nadzieję, że u nas nie wprowadzą czegoś podobnego.
Ciężko opisać sam film w kilku zdaniach, jednak myślę, że każdy powinien sobie to obejrzeć i zobaczyć jak to jest żyć w kraju rządzonym przez religijnych fanatyków.

P.S. Ojciec bohaterki w pewnym momencie gra na playstation w Polską grę - Dead Island :)