czwartek, 29 listopada 2018

Czas honoru

Czas mroku (Darkest hour)
USA, Wielka Brytania 2017
reż. Joe Wright
gatunek: dramat, biograficzny, historyczny
zdjęcia: Bruno Delbonnel
muzyka: Dario Marianelli

Oglądając zwiastun tego nagrodzonego dwoma Oscarami filmu w reżyserii twórcy m.in  ekranizacji Dumy i uprzedzenia pierwsze (i możliwe, że jedyne), co się rzuca w oczy to osoba głównego bohatera. Otóż objawia się nam, niemal jak żywy Winston Churchill, a co najlepsze pod kilogramami charakteryzacji gdzieś tam w środku ukryty jest sam Gary Oldman. I to on robi ten film. 


Fabuła nawiązuje do jednego z kluczowych fragmentów II Wojny Światowej toczonej na Zachodzie, a mianowicie wydarzeń w Dunkierce. Kamera koncentruje się jednak nie na walkach, lecz na sytuacji, w jakiej znalazł się brytyjski rząd i parlament, ze szczególnym uwzględnieniem osoby premiera Churchilla (Gary Oldman), którego obserwujemy zarówno jako polityka, jak i męża Clementine (Kristin Scott Thomas).


Niemal w jednym sezonie do kin wyszyły dwa udane filmy, które koncentrują się na wydarzeniach rozgrywających się w Dunkierce w roku 1940 oraz na operacji Dynamo. O ile jednak film Nolana Dunkierka koncentruje się na alianckim poświęceniu militarnym na lądzie, w powietrzu i na wodzie, to film Wrighta przenosi nas w ciasne, duszne sale parlamentu brytyjskiego i w jego kuluary, gdzie władza ustawodawcza mierzy się z dylematem, co zrobić w sytuacji, jaka spotkała żołnierzy uwięzionych na francuskiej plaży. I co ciekawe mimo tego, że zamiast argumentów siły mamy tu siłę argumentów to film ogląda się w pewnym napięciu (choć siłą rzeczy wie się, jak wszystko się skończy). Zasługa tutaj w bardzo precyzyjnym scenariuszu, który niemal sekunda po sekundzie relacjonuje nam napiętą sytuację polityczną tamtych dni. Ktoś zrobił dobrą robotę korzystając zapewne z materiałów, jakie zostały po owych wydarzeniach w Londynie. Drugim wielkim plusem jest charakteryzacja i scenografia, która wiernie odtwarza wygląd ludzi, jak i wnętrz. Film ten jest swoistym wehikułem czasu, który cofa nas niemal osiemdziesiąt lat wstecz. Kolejnym, może największym plusem jest gra aktorska, głównie Oldmana, który przebija się swą mimiką przez grubą powierzchnię warstw charakteryzacji ale także dobrą robotę robią otaczający go ludzie, ze Scott Thomas czy Ben Mendelsohn w roli króla Jerzego. Reasumując film ten to solidna, dwugodzinna dawka kinowej lekcji historii, która powinna usatysfakcjonować każdego kinomana. 







środa, 28 listopada 2018

Dzieciorób

Wpadka (Knocked Up)
USA 2007
reż. Judd Apatow
gatunek: komedia romantyczna (wg dystrybutora), komedia głupia (wg mnie)
zdjęcia: Eric Alan Edwards
muzyka: Loudon Wainwright III

Kiedy widzicie ze zwiastuna filmu, lub z jego plakatu gębę Setha Rogena chyba już wiecie z jakiego typu produkcją będziecie mieli do czynienia i przed seansem spokojnie możecie zostawić swoje szare komórki, gdyż nie będą one potrzebne podczas oglądania. Jednak jest kilka dni w roku, kiedy taki seans przydaje się w życiu. Sam uznałem, że to idealny film o miłości, w sam raz na Walentynki.


Alison (Katherine Heigl) jest dziennikarką, która na imprezie poznaje niejakiego Bena (Seth Rogen), z którym uprawia przypadkowy seks. Przypomina sobie o tej znajomości, w chwili, w której okazuje się, że jest w ciąży. Zanim zdecyduje się na samotne macierzyństwo postanawia spróbować poznać Bena. Facet okazuje się mocno zdziecinniały i infantylny...


Znany z takich hitów, jak 40-letni prawiczek reżyser Judd Apatow nakręcił tym razem standardową amerykańską głupią komedię, w której na piedestale są żarty kręcące się wokół pierdzenia, organów płciowych i palenia zioła/zażywania narkotyków. Dodając do tego Setha Rogena, czyli twarz gatunku w XXI wieku dostajemy kompletnego przedstawiciela tego gatunku. 
Sądzę, że popyt rodzi podaż więc tego typu filmy muszą się komuś podobać i ktoś zarabia potężne pieniądze kopiując głupie pomysły tworząc kolejne kalki głupich, płytkich filmów, które drenować będą w dalszym ciągu zarówno portfele co niektórych, jak i ogólny poziom kina światowego.
Generalnie jak na podgatunek głupich komedii tą da się oglądać i nawet można ocenić ją pozytywnie (ja na przykład wystawiłem 4/10 na Filmwebie) jednak jako widz wolałbym, by tego typu produkcji powstawałoby jak najmniej.





Pecunia non olet

Podatek od miłości 
Polska 2018
reż. Bartłomiej Ignaciuk
gatunek: komedia romantyczna
zdjęcia: Jan Holoubek
muzyka: Paweł Lucewicz

Nie lubię komedii romantycznych. Chyba już o tym pisałem? Zapewne przy każdym filmie, który definiuje siebie jako komedia romantyczna zaczynam do tego, że jestem do tego gatunku skrajnie uprzedzony (jak na przykład do romansów czy musicali). A jeśli jeszcze przychodzi mi się zmierzyć z polską komedią romantyczną, to już dopiero problem. Jednak po sprawdzeniu, że w tej nie ma ani Adamczyka, ani Karolaka zdecydowałem, że można spróbować.


Klara (Aleksandra Domańska) jest ambitną pracownicą Urzędu Skarbowego znaną z nieustępliwości. Trafia jej się sprawa niejakiego Mariana (Grzegorz Damięcki), który posiada spore sumy z nieopodatkowanej działalności. Kiedy Klara próbuje dowiedzieć się skąd pochodzą zdobyte przez niego pieniądze Marian przyznaje się do bycia męską prostytutką. Kobieta postanawia przyjrzeć się dokładniej jego życiu...


Czego jak czego, ale w komedii romantycznej, przeważnie ugrzecznionej, często konserwatywnej nie spodziewałem się wątków prostytucji. Nie mówiąc już o prostytucji męskiej, o której generalnie w naszym rodzimym kinie zbytnio się nie mówi, ani się jej nie pokazuje. Tutaj też oczywiście nie ma co liczyć na żadne momenty,a i samo jawnogrzeszenie jest tylko przykrywką pod inną działalność ale tematyczne ziarno zostało zasiane w narodzie. 
Film nieznanego mi wcześniej z niczego Ignaciuka ogląda się ku memu zdziwieniu naprawę mocno przyjemnie i nawet typowe dla gatunku schematy nawet jeśli występują to nie są aż tak kłujące w oczy. Dzieje się to między innymi dlatego, że sam scenariusz jest całkiem sprawny i miejscami wymykający się przyjętym ogólnie standardom (oczywiście wszystko balansujące jednak na pograniczu gatunkowej konwencji. Dobrą rolę robią tu także aktorzy. Szczególnie widać chemię między Domańską i Damięckim, których z chęcią zobaczę w kolejnych filmowych produkcjach, bo to jednak aktorzy wciąż nie oklepani w naszym filmowym światku. Warto także podkreślić silne role drugoplanowe np. Michała Czerneckiego czy Zbigniewa Zamachowskiego. Generalnie aktorsko jest naprawę okej.
Wiadomo, że nie jest to dzieło ponadczasowe, które przejdzie do klasyki naszego kina, czy choćby gatunku. Nikt za 30-40 lat nie będzie serwował corocznie tej produkcji w telewizji przyszłości (o ile będzie jeszcze telewizja lub ogólnie cywilizacja), jednak jeśli nie ma się pomysłu na wieczorny seans to warto dać szansę temu filmowi. Swoje założenia i cele spełnia idealnie. 




W potrzasku

Madryt 1987 (Madrid 1987)
Hiszpania 2011
reż. David Trueba
gatunek: dramat
zdjęcia: Leonor Rodríguez
muzyka: Irene Tremblay


Jakiś czas po obejrzeniu Łatwiej jest nie patrzeć, który okazał się całkiem sprawnie nakręconym dziełem postanowiłem sięgnąć po jakiś wcześniejszy film reżysera, Davida Trueby. Wybór padł na powstały dwa lata wcześniej Madryt 1987, który udało się obejrzeć nawet za darmo na jednym z polskich serwisów VOD.


Film pokazuje zdarzenie z życia starzejącego się dziennikarza, Miguela (José Sacristán) oraz początkującej pisarki Angeli (María Valverde). Młoda kobieta liczy na to, że doświadczony i odnoszący sukcesy Miguel pomoże jej w karierze. Gdy akcja przenosi się z kawiarni do mieszkania mężczyzny nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawia, że oboje zatrzaskują się w łazience...


Czytając sam zarys scenariusza, w którym mowa o tym, że w zamkniętym pomieszczeniu niemal nago siedzą głodny być może ostatniego w życiu seksu stary mistrz i chcąca dzięki niemu wystartować z karierą młoda i atrakcyjna dziewczyna nastawiłem się pozytywnie na ten film. Lubię tego typu produkcje, gdzie w zamkniętym pomieszczeniu dochodzi do starcia osobowości, sceny są przegadane ale przegadane inteligentnie, a nad wszystkim unoszą się opary napięcia seksualnego. Nie wymieniając tytułów kilkukrotnie tego typu materiał to przepis na sukces. I przez to miałem całkiem duże oczekiwania co do tego filmu Trueby. Niestety rozczarowałem się tym, co musiałem obejrzeć. Dość mocno męczyłem się przy tym raczej krótkim metrażu, a każda minuta dłużyła się niemiłosiernie. Nie mam nic do przegadanych filmów, a często je lubię jednak jeśli tworzy się tego typu dzieło należy wsadzić w usta postaci coś ciekawego do powiedzenia. Reżyser i scenarzysta w jednym niestety tego nie zrobił i przez te sto minut słuchamy banałów, pseudo intelektualnych monologów, z czego na dodatek duża część jest silnie osadzona w kontekście Hiszpanii połowy lat 80. ubiegłego wieku, przez co niezbyt zrozumiała dla kogoś, kto nie zna kontekstu. Ładna i nawet w kilku momentach roznegliżowana kobieta owszem ratuje ten film, ale nie na tyle, by móc go polecać. Dzięki niej oglądanie nie boli, jednak nie czyni filmy innym niż do zobaczenia i zapomnienia. 






czwartek, 11 października 2018

Poza prawem

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (Three Billboards Outside Ebbing, Missouri)
USA, Wielka Brytania 2017
reż. Martin McDonagh
gatunek: dramat, kryminał, komedia
zdjęcia: Ben Davis
muzyka: Carter Burwell


Kilka miesięcy przed premierą tego filmu przed kinowym seansem innej produkcji wyświetlono zwiastun 3 billboard'ów i ten zlepek scen sprawił, że zapamiętałem ten tytuł (co dzięki jego specyficznej, długiej nazwie nie było zresztą całkowicie trudne). Późniejsze przychylne recenzje wzbudziły we mnie jeszcze większe oczekiwanie na film McDonagh'a. Także po premierze nie kino nie musiało długo czekać na moją obecność na tym tytule.


Film przenosi widzów do zamieszkałego przez redneck'ów tytułowego małego miasteczka na amerykańskiej prowincji. Kilka miesięcy po zamordowaniu córki Mildred (Frances McDormand) policja wciąż nie odnalazła sprawców tej zbrodni. Rozgoryczona kobieta stara się wpłynąć na miejscowych stróżów porządku poprzez zamieszczenie przy wyjeździe z miasteczka prowokacyjne teksty uderzające w szeryfa Willoughby'ego (Woody Harrelson). Sytuacja ta powoduje zamieszanie w miasteczku...


Film reżysera Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj jest praktycznie pozbawiony słabych punktów. Może jako całość nie jest arcydziełem jednak żaden z punktów kinematograficznego rzemiosła u McDonagha nie szwankuje. Twórca ten świetnie w scenariuszu połączył historię dramatyczną, komediową i kryminalną i wręcz genialnie napisał postaci, które pojawiają się na ekranie. Jednak nawet najlepsze dialogi mogą położyć źle dobrani aktorzy. Na szczęście producenci filmu świetnie trafili z osobami występującymi w filmie. Mało kiedy widzi się tak dobrze zagrany przez tak wielu aktorów film. Zarówno wymienieni już McDormad i Harrelson, ale i wcielający się w Dixona Sam Rockwell, Peter Dinklage i nawet Lucas Hedges wypadają w swych rolach przekonująco. Nic dziwnego, że film, jak i jego twórcy zostali zauważeni na ceremonii oscarowej. Mało w tym roku było filmów aż tak absorbujących widza. A że już trochę minęło od jego premiery to tych, którzy jeszcze nie widzieli zachęcam do zapoznania się z tą produkcją.






wtorek, 9 października 2018

Twórca niechciany

Disaster Artist (The Disaster Artist)
USA 2017
reż. James Franco
gatunek: biograficzny, dramat, komedia
zdjęcia: Brandon Trost
muzyka: Dave Porter

Oczekując na premierę tego filmu specjalnie dzień przed jego obejrzeniem obejrzałem sprawcę całego zamieszania, czyli kultowy film - porażkę The Room. Wszystko po to, aby być jak najlepiej przygotowanym na to, co stworzył James Franco.


Film opowiada prawdziwą historię niejakiego Tommy'ego Wisseau (w tej roli sam reżyser) i jego perypetii przy tworzeniu swego magnum opus czyli filmu The Room. Niezbyt utalentowany aktorsko Tommy nie mogąc załapać się na castingu do jakiejkolwiek roli postanawia sam nakręcić film. Pomaga mu w tym dużo młodszy znajomy, Greg Sestero (brat reżysera, Dave Franco).


Nie jestem szczególnym fanem dorobku filmowego Jamesa Franco i całej jego stajni aktorsko-kumpelskiej, w skład której oprócz jego młodszego brata Dave'a wchodzi między innymi Seth Rogen. Panowie choć czasem mają błyskotliwe pomysły kojarzą mi się z tym co może być najgorsze w zwrocie amerykańska komedia. Jednak mając na uwadze, że starszy z braci Franco wciąż stara się działać (z różnym skutkiem) w niekomercyjnych projektach, a sam pomysł zekranizowania biograficzno-komediowej epopei o nakręceniu jednego z najpokraczniejszych filmów w historii wydawał mi się ciekawy uznałem, że na akurat ten film tej ekipy warto czekać. I generalnie rzecz biorąc nie zawiodłem się. Team Franco pokazuje, że może działać w kręgach okołokomediowych bez oklepanych pseudo żartów o pierdzeniu, upalaniu się i analnych żartów. Prezentowany film wydaje się bardzo wyważony pod względem komediowo-dramatycznym. Często jest śmiesznie, czasem smutno i nostalgicznie. James Franco naprawdę przygotował się do roli i niemal staje się odtwarzanym przez siebie bohaterem (nawiasem mówiąc sam Wisseau, któremu ten film dał drugie życie pojawia się na chwilę na ekranie). Nie spodziewałem się wiele, ale dostałem zaskakująco solidny, a nawet dobry film o marzeniach, przyjaźni, dążeniu do celu, pasji i graniczącej z manią. Jamesie Franco, Dave'ie Franco i ty, Seth'cie Roganie! Idźcie tą drogą! Idźcie!






wtorek, 2 października 2018

Antyfilm

The Room
USA 2003
reż. Tommy Wiseau
gatunek: dramat
zdjęcia: Todd Barron
muzyka: Mladen Milicevic

Film The Room to po latach już produkcja kultowa. Uznawana za najgorszy produkt okołofilmowy wszech czasów (choć znalazłoby się wiele godnych konkurentów do tego tytułu, wśród których znalazłyby się tytuły jeszcze gorsze) ma nawet armię fanów, którzy spotykają się cyklicznie na seansach filmu nijakiego Tommy'ego Wiseau. Za sprawą zaś Jamesa Franco i jego zeszłorocznemu filmowi, który odkurzył The Room film ten dzięki swej bylejakości wkroczył na salony światowego kina. Dlatego też będąc chwilę przed premierą filmu Franco wreszcie zdecydowałem się go zobaczyć.


W filmie poznajemy historię przyzwoitego Johnny'ego (w tej roli sam Wiseau), który to spełnia się w pracy zawodowej, jest wzorowym obywatelem, lojalnym kumplem i kochającym narzeczonym. Jednak jego sytuacja życiowa mocno wymyka się spod kontroli, gdy jego narzeczona Lisa (Juliette Danielle) zacznie zdradzać go z najlepszym przyjacielem Markiem (Greg Sestero).


Myślę, że poniekąd trwające zainteresowanie tym filmem może wynikać oprócz z jego antyjakości także z osoby twórcy. Na dobrą sprawę o reżyserze, scenarzyście, aktorze i producencie tego filmu nic nie wiemy. Nie wiadomo skąd wziął (i brawurowo zmarnował) całkiem duże pieniądze na stworzenie tego filmu, skąd pochodzi (istnieje dość prawdopodobny trop wiążący pochodzenie tego człowieka z naszym krajem, choć nie wiem czy to powód do dumy) ani w zasadzie jednego pewnego faktu z jego biografii. 
Sama produkcja jest kiczowata, leży w niej każdy aspekt tego, z czego powinien składać się film. Wiseau uwalił w tym filmie wszystko, co można było uwalić i co gorsza nie zrobił tego za garść dolarów, a zmarnował wiele milionów dolarów niewiadomego pochodzenia (co będzie przedstawione w filmie Jamesa Franco). Brak logiki w scenariuszu, brak logiki w dialogach, fatalna budowa postaci, jasełkowa gra aktorska, dramatyczne CGI (które w sumie nie było potrzebne, ale omnibus Wiseau się uparł, bo w dobrych filmach CGI być musi). Naprawdę patrząc na ten film serio nie ma w nim choćby jednego pozytywnego punktu zaczepienia. A twórca ponoć bardzo poważnie myślał o co najmniej oscarowej nominacji. Jednak jeśli podejdzie się do tego filmu w kategoriach humorystycznych to praktycznie w każdej scenie znajdziemy element, dzięki któremu będzie można się uśmiechnąć. Dlatego warto spędzić te 100 minut na produkcji Wiseau, choćby dla kultowej już sceny na dachu (Hi Mark!), pierwszego dialogu Johnny'ego z Markiem lub nadekspresyjnej gry aktorskiej. Inne filmy o podobnej antyjakości irytują i męczą - The Room nieświadomie dla zamysłu twórcy bawi. Jedyny film, który dostał ode mnie jeden punkt na dziesięć ale za to z serduszkiem. 





poniedziałek, 1 października 2018

Ciężki dzień

Moo-deom-kka-ji gan-da
Korea Południowa 2014
reż. Seong-hun Kim
gatunek: kryminał, thriller

Chyba każda osoba interesująca się kinem trochę bardziej, niż śledzenie hollywoodzkich superprodukcji trafiła kiedyś na film azjatycki. Wtedy dość prawdopodobne jest natknięcie się na film pochodzący z Korei Południowej. Seans filmu z tego kraju może zakończyć się na dwa sposoby: całkowite odrzucenie kinematografii tego kraju lub rozpoczęcie trudnej miłości lub przynajmniej szorstkiej przyjaźni z tytułami z południowej części Półwyspu Koreańskiego. Sam zaliczyłem się do tej drugiej grupy i wciąż staram się eksplorować te orientalne rejony kina. Z różnym skutkiem lecz z wciąż dużą dawką przyjemności. Bo kino z tego kraju potrafi zaskoczyć jak żadne inne. 


Policyjnego detektywa Geon-soo Go (Seon-gyun Lee) poznajemy w niezbyt szczęśliwych dla niego okolicznościach - mężczyzna zmierza na pogrzeb swojej matki. Jednak śmierć i pochówek rodzicielki to tylko początek jego kłopotów tego dnia - podążając na pogrzeb staje się sprawcą wypadku. Co gorsza niedługo potem ktoś zaczyna go szantażować...


Film Seong-hun Kima tak jak to ma w zwyczaju duża część produkcji południowokoreańskich jest dziełem transgatunkowym, w którym to widoczny jest duży synkretyzm form. Mamy tu częste w Korei połączenie komedii, dramatu, kina akcji i chyba w perspektywie całości najbardziej dominujące elementy kryminału i thrillera. Jeśli ktoś nie lubi mieszania scen śmiesznych, groteskowych z pełnymi napięcia to oznacza, że zdecydowana część popularnego kina z Kraju Spokojnego Poranka jest nie dla niego.
Mnie pechowa historia Geon-soo Go wciągnęła i oglądałem ją z ciekawością starając się ogarnąć i przyswoić wszystkie trudności, których scenarzysta i reżyser w jednym nie szczędzi bohaterowi. Tak jak w podobnych produkcjach z tego kraju trochę nie po drodze było mi z pewnymi przerysowaniami fabularnymi i częściowym brakiem logiki, która gubiła się w zawiłościach fabuły i przerysowanymi scenami akcji. Jednak niestety jest to nieodłączne dobrodziejstwo inwentarza tej kinematografii.
Reżyser Tunelu tworzy kolejne (a właściwie linearnie patrząc ten film jest wcześniejszy) dzieło, które ma równie dużo mocnych stron, co punktów słabszych jednak film wciąga i na pewno jest wart obejrzenia. 


czwartek, 27 września 2018

Beatlemaniak

Łatwiej jest nie patrzeć (Vivir es fácil con los ojos cerrados)
Hiszpania 2013
reż. David Trueba
gatunek: dramat
zdjęcia: Daniel Vilar
muzyka: Pat Metheny

Za sprawą kilku reżyserów oraz aktorów i innych sprawnych twórców stanowiących obecną generację hiszpańskiej kinematografii bardzo lubię współczesne kino rodem z Hiszpanii. Pełen wachlarz gatunkowy, jaki oferuje w ostatnich latach oferują twórcy z Półwyspu Iberyjskiego potrafi zaspokoić wymagania najwybredniejszych widzów. Dlatego też, gdy nadarzyła się okazja zobaczyć film będący laureatem sześciu nagród Goya (najważniejsza hiszpańska nagroda filmowa) nie mogłem jej nie wykorzystać. 


Poznajemy lekko podstarzałego samotnika Antonia (Javier Cámara) - nauczyciela angielskiego, który przy okazji jest wielkim fanem zespołu The Beatles oraz Johna Lennona. Gdy dowiaduje się, że znany brytyjski muzyk przybywa do jego kraju, by w Almerii kręcić film rusza na spotkanie ze swoim idolem. W czasie podróży zabiera ze sobą dwoje autostopowiczów - Juanjo (Francesc Colomer) i Belén (Natalia de Molina).


Produkcja ta, która w tytule ma fragment tekstu z piosenki Strawberry Fields Beatlesów jest typowym filmem drogi i jako kino drogi spełnia on swoje wszystkie założenia. Mamy podróż z punktu A do punktu B, wartościowy cel czekający na końcu podróży oraz różne zdarzenia występujące po drodze. Owładnięty pewną obsesją Antonio spotyka się z mającymi pewne problemy ludźmi, a spotkania te wywrą ślad zarówno w nim, jak i w napotkanym nastolatku oraz młodej kobiecie. I chociaż dramatyczno - komediowa oś fabularna filmu nie zawsze trzyma równy poziom i czasami, jak to w filmach drogi w zwyczaju za dużo tu slow cinema to dzięki sympatycznym bohaterom i pięknym górskim widokom seans nie dłuży się aż tak bardzo. Plusem jest też pewien kontekst epoki generała Franco i jego opozycja względem osoby Lennona i poglądów, jakie głosił artysta. Całościowo sprawia to, że mamy do czynienia z sympatyczną, całkiem niezłą produkcją. Chociaż nagrodzenie jej w aż sześciu kategoriach na rodzimym rynku to moim zdaniem duża przesada. 



Feministyczne wychowanie

Kobiety i XX wiek (20th Century Women)
USA 2016
reż. Mike Mills
gatunek: dramat
zdjęcia: Sean Porter
muzyka: Roger Neill

W ubiegłym roku do pełnoprawnej kinowej dystrybucji trafiło 355 filmów z czego 45 z nich pochodziło z Polski. Daje to więc średnią około 30 premierowych tytułów, które każdego miesiąca trafiały do multipleksów i/lub kin studyjnych. To całkiem duża liczba jednak biorąc pod uwagę ile rocznie filmów kręci się na świecie to na nasze ekrany trafia tylko nieliczna cząstka tego, co jest produkowane we wszystkich krajach (w samym Nollywood,czyli nigeryjskiej wersji Hollywood powstaje przeszło tysiąc produkcji rocznie). Ograniczona liczba filmów trafiających do Polski powoduje to, że wiele wartościowych filmów nie trafia do polskich kin kosztem mało ambitnych filmów. Opisywanemu właśnie filmowi też nie dane było trafić do naszych kin, jednak moim zdaniem nikt zbytnio na tym nie stracił.


Film przenosi nas w czasie do Stanów Zjednoczonych lat 70. ubiegłego wieku, gdzie w miejscowości Santa Barbara dzieje się jego akcja. Starzejąca się hipiska, rozwiedziona Dorothea (Annette Bening) nie radzi sobie z właściwym wychowaniem swojego dorastającego syna, Jamie'go (Lucas Jade Zumann). Kobieta prosi więc mieszkającą w pobliżu Abbie (Greta Gerwig) oraz starszą przyjaciółkę Jamie'go Julie (Elle Fanning) o pomoc wychowawczą syna. 


Film przenosi nas do kolorowych lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, które to zostały sprawnie odtworzone przez filmowców. Generalnie zarówno charakteryzacja, jak i odpowiednie lokalizacje odwzorowane zostały solidnie, co jest jednym z plusów filmu. Technicznie ciężko cokolwiek zarzucić filmowi Millsa, gdyż wszystko tu jest rzemieślniczo poprawne. Także gra aktorska postaci z Gerwig, Fanning i grającego konkubenta matki bohatera Billy'ego Crudup'a nie budzi zastrzeżeń. Niestety scenariuszowo moim zdaniem ten film kuleje. Niby mamy tutaj ważne tematy społeczne, takie jak schyłek ery hippisów, rozkwit feminizmu, czy potrzeba wzorca męskiego w zrównoważonym rozwoju nastolatka, jednak niezbyt dobrze zostało to wkomponowane w język filmowy. Niestety sprawia to, że film nie angażuje widza, jest po prostu nudno. Wszystko to sprawia, że całość jest co najwyżej poprawna.




środa, 26 września 2018

Szczyt narodu

Północna ściana (Nordwand)
Niemcy, Austria, Szwajcaria 2008
reż. Philipp Stölzl
gatunek: dramat, przygodowy
zdjęcia: Kolja Brandt
muzyka: Christian Kolonovits

Co jakiś czas słyszy się o próbach śrubowania rekordów w alpinizmie. Niestety przeważnie głośno robi się nie wtedy, gdy komuś uda się spektakularne wejście lecz wtedy, gdy wydarza się tragedia wspinacza lub wspinaczy. O nieudanych próbach powstają książki i kręci się filmy, podczas gdy udane często pozostają w cieniu. Ta europejska koprodukcja pokazuje retro próbę zdobycia szczytu Eiger od niedostępnej wcześniej dla człowieka strony.


Alpy Berneńskie, rok 1936. Dwóch bawarskich alpinistów (Benno Fürmann i Florian Lukas) planuje wejść najtrudniejszym szlakiem - tytułową północną ścianą na górę Eiger. Nikt przed nimi nigdy nie dokonał tego wyczynu. Ewentualny sukces tej dwójki będzie propagandowo oddziaływać, jako sukces aryjskiej rasy i całej III Rzeszy. Losy alpinistów śledzi przybyła z Niemiec dziennikarka, Luise (Johanna Wokalek).


Dużo jest filmów katastroficznych tego typu, które opowiadają o próbach zdobywania wysokich gór i tragicznych reperkusjach tegoż zdobywania. Wiele z nich jest jednak dość wtórnych, ukazują podobny okres, podobne problemy i generalnie podobne sytuacje. Opisywany właśnie film jednak trochę wyróżnia się wśród natłoku analogicznych tytułów. To co cechuje pozytywnie Północną ścianę  jest data akcji filmu. Lata trzydzieste ubiegłego wieku to (abstrahując od klimatu politycznego) epoka romantyczna alpinizmu, gdzie ludzie musieli pozostać niemal sami przeciw sile gór. Klimat retro i historyczne konotacje to duże, jeśli nie największe plusy tej produkcji. Realizatorzy także nieźle poradzili sobie z odwzorowaniem tej wyprawy, przez co z ciekawością widzowie mogą cofnąć się o ponad osiemdziesiąt lat. Także jeśli ma się ochotę na niesztampowy film o górach to jest to jak najbardziej pozycja warta uwagi. 






Choróbsko

I tak cię kocham (The Big Sick)
USA 2017
reż. Michael Showalter
gatunek: komedia romantyczna
zdjęcia: Brian Burgoyne
muzyka: Michael Andrews 

Jestem wielkim antyfanem gatunku filmowego, jakim jest dość popularny wśród niedzielnych widzów komedia romantyczna. Zazwyczaj są to sztampowe, infantylne produkcje wychodzące jak od kalki (zarówno scenariuszowej, jak i o zgrozo ekipy aktorskiej). Dlatego zawsze miłą niespodzianką jest, gdy trafi się godny uwagi film, który można przypisać do tej kategorii. I taką produkcją jest opisywany właśnie film.


Pochodzący z tradycyjnej pakistańskiej rodziny zamieszkałej w Stanach Zjednoczonych Kumail (Kumail Nanjiani) prowadzi odmienne od reszty familii żywot próbując swych sił jako stand upowy kabareciarz. Podczas jednego z występów poznaje Emily (Zoe Kazan), z którą wikła się w romans. Związek po pewnym czasie się rozpada, jednak gdy Kumail dowiaduje się, że dziewczyna zapada w tajemniczą śpiączkę postanawia czuwać u jej boku...


To co na pewno wyróżni tę produkcję wśród zalewu innych pozycji wydawanych w ramach tego samego gatunku jest fakt, że generalnie jest to historia oparta na faktach. Wiele dramatów czy filmów wojennych zostało stworzonych w oparciu o fakty, jednak wśród komedii romantycznych to chyba jeden z niewielu wyjątków. Co ciekawsze grający główną rolę Nanjiani wciela się w...samego siebie, gdyż jest to jego własna życiowa historia zmodyfikowana na potrzeby filmowe. 
Jako że film jest zasadniczo oparty na oryginalnej historii nie ma tu tyle infantylizmu, jak w przypadku wielu podobnych produkcji. Scenariusz naprawdę angażuje i na każdą kolejną scenę czeka się jak na gwiazdkę. Zasługa w tym lekkiego, niewulgarnego i nie natarczywego humoru oraz barwnych, dających się lubić postaci. Dobrze swe role odegrali Holly Hunter, Ray Romano czy aktorzy wcielający się w rodziców Kumaila. 
Wszystko to sprawia, że niemal dwugodzinny seans filmu mija bardzo szybko. Dlatego jeśli szukacie do obejrzenia czegoś łączącego fajną historię, dobry humor oraz mądre przesłanie to chyba pozycja w sam raz. Choćby dla chyba najlepszego filmowego dowcipu około jedenastowrześniowego, jaki dotychczas powstał.









poniedziałek, 21 maja 2018

Dwa światy

Gosford Park
USA, Wielka Brytania, Włochy 2001
reż. Robert Altman
gatunek: dramat, kryminał
zdjęcia: Andrew Dunn
muzyka: Patrick Doyle

Lubię utrzymane w starym, dobrym stylu kryminały brytyjskie, w których postaci pokroju Sherlocka Holmesa, panny Marple czy Hercules Poirot rozwiązują zawiłe sprawy mordów, kradzieży i szantaży wśród dawnych wyższych sfer tamtejszego społeczeństwa. Literacko podobało mi się też przeniesienie tego typu intryg do carskiej Rosji przez Borisa Akunina i jego bohaterów Erasta Fandorina i siostry Pelagii. Dlatego gdy wpadł mi do rąk film z nowszych już czasów, lecz oparty klimatem na klasycznych dziełach uznałem, że to pozycja w sam raz dla mnie.


Do tytułowej posiadłości Gosford Park zjeżdża się cała okoliczna śmietanka towarzyska, by wspólnie bankietować oraz wziąć udział w polowaniu. Nad tym, by wszystko szło sprawnie,a wyższe sfery mogli bez przeszkód próżnować czuwa cały tabun służby. Wszystko idzie wytyczonym torem, aż do czasu, gdy gospodarz imprezy (Michael Gambon) zostaje znaleziony martwy w swojej pracowni.


Dziwny to kryminał. Bo praktycznie pytanie kto zabił. A jednak w klasycznych działach kryminalnych w stylu brytyjskim to było dość istotną sprawą. Tutaj zaś scenarzyści skupiają niemal całość uwagi na odwiecznym konflikcie między uprzywilejowanym światem bogaczy i podrzędną rolą usługujących ich ludzi. Obie te grupy żyją obok siebie, mieszkają w tych samych budynkach i stykają się przez całe swe życie jednak nie ma między nimi choćby grama porozumienia - są różni jak woda i ogień, mają inne cele, aspiracje i sposób postrzegania. I właśnie o tych różnicach, tych dwóch światach jest ten film. Więc jako pokazanie społecznych różnic między tymi dwoma różniącymi się klasami społecznymi film Altmana zdaje egzamin. Dramatyczna strona filmu jest ukazana jak najbardziej okej. Szkoda, że twórcy z takimi detalami nie odwzorowali wątku kryminalnego. 
Producentów należy za to pochwalić za to, jaką kadrę aktorską udało się zebrać w tym filmie. Na ekranie pojawiają się naprawdę mocne nazwiska brytyjskiej sceny filmowej: Maggie Smith, Emily Watson, Charles Dance, Kristin Scott Thomas, Helen Mirren czy Kelly Macdonald. Warstwa aktorska więc jest tutaj naprawdę dobrze wykonana. Tak samo jak dobrze odwzorowana posiadłość i stroje z epoki. Także jeśli nie nastawia się na opowieść kryminalną to jest to film, który można jak najbardziej obejrzeć.





wtorek, 10 kwietnia 2018

Ranking Miesiąca 85

A to ranking miesiąc za styczeń tego roku:




























Egipt noir

Morderstwo w hotelu Hilton (The Nile Hilton Incident)
Dania, Niemcy, Francja, Szwecja 2017
reż. Tarik Saleh
gatunek: thriller, kryminał
zdjęcia: Pierre Aïm
muzyka: Krister Linder

Odkąd dowiedziałem się o tym filmie chciałem go obejrzeć. Niestety zajęło mi całkiem sporo czasu, aby wreszcie dobrać się do ekranu, na którym wyświetlana była ta dziejąca się w Egipcie koprodukcja (co ciekawe bez udziału Egiptu oraz nawet planu filmowego w tym kraju). Całe szczęście, że film okazał się wart czekania na  seans. 


Egipt chwilę przed rewolucją. Młoda kobieta zostaje znaleziona martwa w egipskiej franczyzie tytułowego hotelu Hilton. Śledztwo w tej sprawie zaczyna prowadzić skorumpowany policjant Noredin (Fares Fares). Wielu osobom byłoby na rękę przekonać go, by ukręcił łeb sprawie...


Przed seansem spodziewałem się obejrzeć film bardziej zbliżony w swej tonacji do kryminału noir. I choć noir w tej produkcji jest bardzo obecny to aspekty gatunkowe należące do stricte kryminałów są tylko ledwie zaznaczone. Wszystko przez to, że w stereotypowym, czystym gatunkowo filmie kryminalnym ważne są pytania kto i dlaczego zabił (lub porwał, szantażował, ukradł etc). W filmie urodzonego w Szwecji Saleha pytania te (i odpowiedzi na nie) schodzą na dalszy plan. Autorzy filmu pokazują pewien upadek moralny i degrengoladę społeczną Egiptu i Egipcjan, która widoczna jest  niemal w każdym elemencie filmu. Przeżarty korupcją system na ekranie zostanie zmieciony przez rewolucję, jednak czy rewolucja ta zmieni upadłe społeczeństwo?
Ciekawi dobrze zagrana przez Faresa Faresa postać śledczego Noredina - jest to swoista reinkarnacja postaci zapoczątkowanej przez Philippa Marlowa, z tym zastrzeżeniem, że przydarzyło mu się urodzić i działać w Egipcie. Z ciekawością zwiedzamy wraz z nim Kair - od pełnych blichtru hoteli i klubów, po slumsy i meliny. Poznajemy z nim inny, ten skrajnie nieturystyczny fragment kraju (nawet jeśli Egipt jest symulowany przez Maroko). Choć nie jest to film idealny, często gubi kryminalne wątki to i tak warto spędzić z nim niespełna dwie godziny trafiając w niezbyt eksploatowane rejony światowego kina. 




czwartek, 1 marca 2018

Kochać to nie znaczy zawsze to samo

Tamte dni, tamte noce (Call Me by Your Name)
Brazylia, Francja, USA, Włochy 2017
reż. Luca Guadagnino
gatunek: melodramat
zdjęcia: Sayombhu Mukdeeprom

Obecnie mamy już zmierzch tegosezonowych przedoscarowych emocji, gdyż już niebawem rozdanie najbardziej cennych dla wielu (a dla wielu innych równie bardzo przereklamowanych) statuetek filmowych na świecie jednak gdy sezon przedoscarowy był w pełni w kinach nastąpił wysyp filmów nominowanych lub kandydujących do nominacji do tej amerykańskiej nagrody. Jednym z filmów, który wówczas zawitał do polskich kin był też i ten. 


Lata 80. na włoskiej prowincji. Do willi mieszkającego tam profesora Perlmana (Michael Stuhlbarg) przybywa na naukowe wakacje jego amerykański doktorant Oliver (Armie Hammer). Mężczyzna powoli zaczyna fascynować nastoletniego syna Perlmana, Elia (Timothée Chalamet)...


Zapewne wielu z was pamięta film Lolita na podstawie prozy Vladimira Nabokova. Tutaj mamy oczywiście całkiem inny schemat fabularny oraz wiek i motywacje postaci jednak jest też kilka punktów wspólnych, dzięki którym można próbować bronić tezy, że produkcja Guadagnino i rola (świetna swoją drogą) Chalameta to taka Lolita w spodniach. 
Autorzy filmu (opierając się na wcześniejszej książce) serwują nam tutaj pewien miks gatunkowy opierający się na wakacyjnym romansie oraz opowieści inicjacyjnej. Jednak główny bohater Elio nie jest tutaj zwykłym bohaterem tego typu fabuł - miota się bowiem pomiędzy swoimi uroczymi przyjaciółkami, a męskim, sportretowanym na wzór antycznych posągów Oliverze zagranym przez Hammera (który jest portretowany na zasadzie wcześniej właściwej dla kobiecych seksbomb). Także to, co uderza w tym filmie to pewien mocny kontrast pomiędzy inteligenckim towarzystwem, przeintelektualizowanymi rozmowami i czynnościami bohaterów z dość hmm odważnymi homo scenami, które bardziej pasowałyby do filmów innego włoskiego reżysera - Pasoliniego. Czasem niestety homo sceny przekraczają granice dobrego smaku poprzez swój mocno obsceniczny charakter. Jednak należy pochwalić aktorskie kreacje Hammera i Chalameta, którzy sprostali temu niełatwemu zadaniu (zakładam, że obaj są hetero). Generalnie też film broni się stroną techniczno-audiowizualną. Mamy pięknie skomponowane kadry, zapadającą w pamięć muzykę oraz dobre aktorstwo. Zarówno już znanych i lubianych aktorów, jak także stawiających początkowe ekranowe kroki młodych zdolnych. Także w rezultacie tego wszystkiego dostajemy całkiem niezły film, który ze względu na tematykę (oraz to jak została ona pokazana) przypadnie do gustu. Tym niemniej sądzę, że warto go obejrzeć i samemu się o tym przekonać. 







niedziela, 25 lutego 2018

Showtime

Król rozrywki (The Greatest Showman)
USA 2017
reż. Michael Gracey
gatunek: musical, biograficzny
zdjęcia: Seamus McGarvey
muzyka: Joseph Trapanese, John Debney

Przy każdej możliwej okazji podkreślam, że nie jestem zwolennikiem filmowych musicali. Jednak dodaję też, że są pewne wyjątki, które polubiłem (jeden nawet został moim ulubionym filmem poprzedniego roku!) więc nie jest tak, że podchodzę do tego gatunku z uprzedzeniem. Dobry film obroni się sam, bez względu na gatunek. Dlatego też z pewną dawką optymizmu wybrałem się na ten film.


Trafiamy do Ameryki XIX wieku i poznajemy historię biednego P.T. Barnuma (Hugh Jackman), który zamierza zarabiać pieniądze na masowej rozrywce. Wspierany przez swą żonę Charity (Michelle Williams) oraz pogardzany przez krytyków z wyższych sfer zaczyna przyciągać klientelę dzięki pokazom dziwaków. Pełny sukces osiąga jednak dzięki kontaktom z wpływowym utracjuszem Phillipem Carlyle'em (Zac Efron) oraz europejską piosenkarką Jenny Lind (Rebecca Ferguson)...


P.T. Barnum stworzył podwaliny współczesnej rozrywki masowej i tego, co dzisiaj nazywamy cyrkiem. Także już za samo to jego postać zasługiwała na film biograficzny. Dodając do tego ciekawe życie osobiste i fakt, że jest do dzisiaj rozrywkową ikoną Stanów Zjednoczonych wydawałoby się, że film powinien być dobry. Patrząc na oceny recenzentów i widzów zobaczyłem wielki entuzjazm. Ludziom ten film się ewidentnie podobał. A ja od niego odbiłem się jak od ściany.  Mogę docenić ładne kostiumy czy po hollywoodzku dobrą stronę techniczną i często dobre aktorstwo w scenach gadanych jednak niczym innym dla mnie ten film się nie broni. Jako musical powinien mieć kilka wpadających w ucho piosenek. I mimo że jakiś motyw z filmu dostał nawet oscarową nominację to według mnie żadna piosenka nie była chociażby dobra. A co szczególne żadna nie została w pamięci dłużej niż chwilę po jej odśpiewaniu przez aktorów. Wszystkie były jakieś takie nijakie oraz generalnie bardzo podobne do siebie. Ogólnie było też za dużo śpiewania. Te musicale, które lubię opierają się na podziale między sekwencjami taneczno-wokalnymi, a normalnie mówionymi. Tutaj niestety prawie wszystko jest odśpiewywane. Niestety. Dodać do tego należy też podejście do postaci po macoszemu. Fabuła filmu jest zbyt cukierkowa, nie oddaje prawdziwego życia postaci i nawet przy założeniu, że takie są prawa gatunku jakim jest musical to nie jest to film aspirujący do bycia czyjąś biografią. Także wszystkie dziwaki zostały przedstawione płasko, jednowymiarowo. Niestety duża negatywna niespodzianka według mnie. 




środa, 21 lutego 2018

Kaznodzieja z karabinem

Wandeta (Brimstone)
Belgia, Francja, Holandia, Niemcy, Szwecja, USA, Wielka Brytania 2016
reż. Martin Koolhoven
gatunek: western, thriller
zdjęcia: Rogier Stoffers
muzyka: Junkie XL

Od dziecka lubię westerny. Jakiś czas temu wydawało się, że jest to mocno skostniały gatunek, który wymarł gdzieś ostatecznie na początku lat 90. ubiegłego wieku, a swoje złote czasy zakończył wraz z latami 60. zeszłego stulecia jednak w ostatnich czasach filmy tego gatunku zanotowały pewien renesans. Czasem wychodziło lepiej, czasem gorzej lecz cieszę się, że westerny powoli wracają na ekrany kin. Kolejnym przedstawicielem tego gatunku jest opisywany właśnie film. 


Do małego miasteczka gdzieś na Dzikim Zachodzie, które to  zamieszkałe jest przez społeczność imigrantów z terenów Holandii przybywa nowy kaznodzieja (Guy Pearce), który ma objąć tutejszą świątynię. Jego przyjazd wprawia w przerażenie mieszkającą wraz z rodziną w okolicy niemą położną Liz (Dakota Fanning)...


Chociaż film wpisuje się w ramy gatunkowe westernu poprzez osadzenie fabuły na XIX wiecznym Dzikim Zachodzie, przedstawia kilka klisz gatunkowych tego rodzaju filmowego (strzelaniny, kowboje, saloony etc) to jednak sztafaż gatunkowy, który jest swoistym tłem dla opowieści, której bliżej jest do thrillera (z elementami gore) niż do klasycznych westernów. Patrząc na listę państw kolaborujących z twórcami tego filmu dojdziemy do wniosku, że w jego produkcję zaangażowała się połowa zachodniego świata. Jednak nijak nie przełożyło się to na ogólną jakość filmu. Naprawdę jedyne co można pochwalić to ładne zdjęcia oraz gra aktorska kilku postaci ze szczególnym uwzględnieniem Guya Pearce'a. Film jest niezbyt logicznym krwawym festiwalem brutalności i robienia bliźniemu co sobie nie miłe. Mamy tu morderstwa dzieci, powieszenie delikwenta na wcześniej wyprutych mu flakach, podpalenia, okaleczenia, duszenie oraz inne tego typu atrakcje pokazane w dość naturalistyczny sposób. Niestety jest to krwawa sztuka dla sztuki, bo całościowo większość działań bohaterów jest niezbyt angażujących a samo odkrywanie historii bohaterów jest mocno nieangażujące. Film jest dość długi (około dwie i pół godziny) i mimo wielu krwawych atrakcji wielokrotnie wieje w nim nudą. Producentom udało się zgromadzić ciekawych aktorów (na przykład znanych z Gry o tron Kita Harington i Carice van Houten) jednak nie dano im zbyt dużo możliwości do pokazania talentu. Zawiodłem się tym filmem. 




niedziela, 18 lutego 2018

Inny wymiar kina

Dziesięć czółen (Ten Canoes)
Australia 2006
reż. Peter Djigirr, Rolf De Heer
gatunek: przygodowy
zdjęcia: Ian Jones

Jedną z tych rzeczy, za które kocham kino jest możliwość podróży w czasie i przestrzeni (nie odrywając się z miejsca). Dzięki filmom można odwiedzić wiele niedostępnych miejsc i poznać odległe kultury. Tak też jest w opisywanym właśnie filmie, który przenosi widza wprost do fascynującego świata Aborygenów sprzed wielu, wielu lat.


Narrator historii (David Gulpilil) opowiada widzom o dziejących się w odległych czasach wydarzeniach w pewnej aborygeńskiej wiosce. W historii tej poznajemy dwóch braci: starszy mieszka w wiosce wraz z trzema  żonami, młodszy zaś zamieszkuje poza nią wraz z innymi kawalerami. Mimo że młodzieniec zakochany jest w najmłodszej żonie swego brata musi poczekać z małżeństwem do czasu, aż brat umrze. Dopiero wtedy może przejąć wszystkie jego żony...


Film ten jest pierwszym znaczącym dziełem filmowym stworzonym w pradawnym języku Aborygenów. Doczekał się też szeregu nagród, w tym nagrodę specjalną na festiwalu w Cannes i kilka statuetek na australijskich festiwalach. I wydaje mi się, że całkiem słusznie, bo jest to w mojej opinii film niezwykły. Dla wielu może okazać się to produkcją o niczym, jednak jeśli wpadnie się w nieśpieszny rytm snutej historii i spróbuje przestawić na myślenie podobne do sposobu życia i wierzeń Aborygenów odkryje się prawdziwą filmową perełkę. 
Urzeka klimat całości. Piękne zdjęcia pokazujące rytm życia mieszkańców Australii kontrastują z pociesznie amatorskim (choć nie słabym) aktorstwem. Jakiś czas temu pisałem o nominowanej do zeszłorocznego Oscara Tannie dziejącej się bardziej współcześnie na jednej z wysp Vanuatu i trochę przypominającej tej film. Dziesięć czółen jest jedna według mnie filmem lepszym. Dlatego tym, którzy szukają w filmie czegoś innego niż non stop akcję, pragną spojrzeć inaczej na świat to polecam z czystym sercem ten film.