niedziela, 31 maja 2015

Ranking Miesiąca 5

Najsłabszy z comiesięcznych rankingów. Nie dość, że mało filmów które się w przez te 30 dni obejrzało, to jeszcze ich jakość nie zawsze zachwycała. Dlatego nie dziwi obecność w dziesiątce produkcji, które normalnie nie załapałyby się pewnie do dwudziestki miesiąca. Oby następne miesiące były pod tym kontem lepsze.






























Ranking Tygodnia 24

Kolejny ranking z tylko dwoma filmami na koncie. Mam nadzieję, że następne rankingi tygodniowe będą już zawierały więcej obejrzanych produkcji...






Zbrodnia i kara

Zabójcy bażantów (Fasandræberne)
Dania 2014
reż. Mikkel Nørgaard
gatunek: kryminał, thriller

W rok po zekranizowaniu Kobiety w klatce Mikkel Nørgaard wydał kolejną część przygód członków Departamentu Q. Ciesząca się sporym zainteresowaniem w Skandynawii, wydana także w Polsce seria kryminałów Jussiego Adlera - Olsena została godnie zaprezentowana na dużym ekranie dzięki pierwszemu filmowi z cyklu. Oczekiwania względem kolejnego filmu były więc duże. Czy reżyser sprostał zadaniu? O tym w krótkiej notce dowiecie się poniżej.


Ponownie śledzimy losy skromnego Departamentu Q, którego za zadanie jest zamykać stare sprawy. Dowódca departamentu, Carl Mørck (Nikolaj Lie Kaas) wracając z policyjnej imprezy natyka się na pijanego mężczyznę, który prosi go o przeczytaniu wysłanych przez niego listów. Mający dużo zadań na głowie Carl spławia go, jednak gdy nad ranem dowiaduje się, że ów mężczyzna był dawnym inspektorem policji, a obecnie leży w wypełnionej krwią wannie po popełnieniu samobójstwa zajmuje się dręczącą tego mężczyznę sprawą. Okazuje się, że chodzi o zamordowanie dwójki dzieci policjanta przed dwudziestu laty. W sprawie tej jest wiele niejasności, a zmarły policjant na prowadził w tej kwestii własne śledztwo. Z jego ustaleń wynika, że zamieszany w zbrodnię może być obecnie wpływowy biznesmen Ditlev Pram (Pilou Asbæk), a prawdę o zajściu może znać niejaka Kimmie Lassen (Danica Curcic). Kobiety tej jednak nie widziano od momentu popełnienia zbrodni. Mørck wraz ze swym partnerem Assadem (Farres Farres) i nową sekretarką (Johanne Louise Schmidt) zamierzają wyjaśnić tę sprawę.


Warstwa fabularna rozgrywa się dwutorowo. W czasie postępów w dokonywanych przez Departament Q poznajemy w retrospekcjach losy bohaterów zajścia sprzed dwudziestu lat, które doprowadziły do mordu. I o ile od początku wiemy mniej więcej kto jest winny temu feralnemu zdarzeniu i tak z ciekawością oglądamy film, gdyż nie zawsze jednak chodzi o to 'kto' ale też 'dlaczego' i 'jak'. Oś fabularna kręcąca się wokół poszukiwanej Kimmie stanowi naprawdę mocny punkt produkcji. Zanim poznamy jej późniejsze losy oglądamy bohaterkę tę w czasach szkolnych (w młodą Lassen wciela się świetnie Sarah-Sofie Boussnina). Fabuła tej części wydaje mi się lepsza od tego, co widzieliśmy w Kobiecie w klatce.
Rasowy kryminał wiąże się też z posiadaniem kilku wyrazistych archetypów postaci. Mamy detektywa - policjanta. Mający ciężkie życie prywatne Mørck jest postacią iście Chandlerowską. W długim płaszczu i z papierosem wygląda jak nowsza wersja Philipa Marlowe'a. Od początku do końca mamy do czynienia z bohaterem, który jest jedynym sprawiedliwym w świecie wypełnionym złem i występkiem. Towarzyszący mu Assad w świetnej kreacji Faresa Faresa wprowadza pewien minimalny luz i pewną dawkę humoru do produkcji, która jednak niesie ze sobą bardzo negatywne przesłanie. Sama sceneria mówi nam co to za typ produkcji. Mamy do czynienia z wieloma odcieniami szarości i czerni, zarówno w budownictwie i oświetleniu, ale także w ubiorze i ludzkich duszach. 
Jest to specyficzny kryminał, który na skandynawską modłę toczy się raczej nieśpiesznie, wolno. Jednak z każdym dialogiem jesteśmy bliżej wyjaśnienia sprawy. Mamy kilka zwrotów akcji, w których widzimy jak zaszczuta jednostka potrafi zmienić się ze zwierzyny w łowcę. I ruszyć w swój bój, choćby ostatni.
Bardzo podoba mi się rola Lie Kaasa, który sprawnie potrafi lawirować między kreacjami twardych policjantów, jak tutaj, a brutalnych troglodytów spod ciemnej gwiazdy, jak na przykład w Drugiej szansie. Czekam na więcej filmów z nim w rolach głównych. A Zabójców bażantów z czystym sercem polecam każdemu, kto ma ochotę na mocną produkcję pozbawioną optymistycznego przesłania. 








środa, 27 maja 2015

Ostatnia stonoga

Ludzka stonoga 3 (The Human Centipede III (Final Sequence)
Holandia, USA 2015
reż. Tom Six
gatunek: gore

Tym razem na tapetę wziąłem jedną z najbardziej kontrowersyjnych serii filmowych nie tylko ostatnich lat, ale zapewne i w całej historii kina. Zapewne większość osób o ile miała (nie)przyjemność oglądać pierwszą część to prawdopodobnie nawet nie dokończyła seansu. Później wyszła jeszcze część druga, która już takiego szumu nie zrobiła, a powielała tylko dość nietypowo pewne schematy. Po kilku latach autor zdecydował się powrócić z finalną wersją stonogi, przy okazji zapraszając do tego ostatniego akordu głównych aktorów poprzednich części.


Przenosimy się do jednego z amerykańskich więzień, ulokowanego gdzieś na pustyni. Odbywających tam karę agresywnych więźniów nadzoruje despotyczny, brutalny maniak seksualny Bill Boss (wcześniej będący szalonym lekarzem w pierwszej części tej produkcji Dieter Laser). Dyrektorowi pomaga jego zastępca Dwight Butler (znany z drugiej części obleśny Laurence R. Harvey). Załogę personelu stanowią jeszcze sekretarka Bossa Daisy, będąca przy okazji jego seks maszyną (aktorka, którą znamy z innego typu kinematografii - Bree Olson) oraz więzienny lekarz (Clayton Rohner). Sadystyczne metody temperowania więźniów nie pomagają dyrektorowi w zaprowadzeniu ładu w placówce. Zagrożony straceniem posady Boss postanawia skorzystać z jeszcze bardziej brutalnych sposobów wprowadzaniu porządku. Gdy jednak ani średniowieczne tortury i nawet mające obniżyć poziom testosteronu kastrowanie nie pomagają idąc za radą Butlera postanawia stworzyć w placówce ludzką stonogę złożoną z wszystkich więźniów.


Wbrew pozorom w żadnej z części filmów Six samo tworzenie i funkcjonowanie stonogi nie zalicza się do głównych elementów filmu. Owszem, często o niej się mówi, ale samo wykonanie i działanie na ekranie widzimy raczej krótko. I tym razem jest tak samo. Co nie znaczy, że nie obejrzymy mocnych, krwawych elementów (bo raczej dla nich ogląda się ten film, nie dla fabuły). I psychopaci nie zawiodą się. Film zawiera wiele mocnych scen (jak choćby detalicznie pokazaną kastrację czy zrobienie długopisem dziury w brzuchu, by później tę dziurę zgwałcić). Dla sporej większości osób wydawać się będzie to niesmaczne i niemoralne. Ja te sceny obejrzałem przy obiedzie. W sumie nie broniąc walorów artystycznych tej produkcji trzeba jasno powiedzieć, że jak ktoś krytykuje ten film za chore sceny i ma za złe, że jest krwawo i kontrowersyjnie to chyba się pomylił z amebą na rozumy. Po to się ogląda filmy tego typu, by podobne sceny były. Chyba nikt nie oczekiwał tutaj ckliwego love story? 
Ogólnie myślałem, że film będzie słabszy. A zaskakująco nie jest to według mnie produkcja typu 1 czy 2 na 10. Faktem jest, że jest to film bardzo przeciętny ale jednak ma jakieś plusy (jeśli oczywiście znajdzie się w sobie zaparcie by to obejrzeć). Myślę, że godzina czterdzieści to za długo, i czasem wieje nudą. Skrócenie produkcji o dwadzieścia minut dałoby lepszy rezultat. Także gra aktorska jest na bardzo nierównym poziomie. Czasem jest naprawdę fajnie, czasem jednak topornie (reakcje kastrowanego więźnia na przykład). 
Myślę, że przy to najlepszy film z całej serii. Nie na tyle dobry by nazwać go średniakiem ale też dało się go obejrzeć bez większych problemów. Z racji swojego gatunku ciężko uznać go za dobry, nawet średni, ale i tak nie jest to najgorsza produkcja, z jaką spotkałem się w ostatnich tygodniach. Film Sixa jest produkcją dla nielicznych, na pewno nie jest to produkcja na familijne spotkanie czy seans z dziewczyną. Jednak mimo to powinien znaleźć pewne grono odbiorców, którzy wyniosą z niego 2-3 mocne sceny. Nic więcej, ale chyba też nigdy ta seria nie aspirowała do czegoś wyżej.






niedziela, 24 maja 2015

Ranking Tygodnia 23

Tak jak przewidywałem, w tym tygodniu ciężko o dużą liczbę filmów. Tylko dwie produkcje, moim zdaniem dość średnie.  W sumie przez liczbę obejrzanych filmów w tym miesiącu, a także ich jakość myślę, że ranking miesiąca za tydzień nie będzie zbyt okazały zarówno pod względem jakości jak i samego wyboru produkcji. Ale zapraszam na aktualny mini ranking :)









Strachy z szafy

Babadook (The Babadook)
Australia, 2014
reż. Jennifer Kent
gatunek: horror

Od jakiegoś czasu zabierałem się za ten film i jakoś ciężko mi było w natłoku innych produkcji siąść i poświęcić na niego w sumie niedużo, bo tylko 90 minut. Jednak po kilku miesiącach udało mi się obejrzeć filmowy debiut australijskiej reżyserki. Film ten zebrał skrajne oceny i zaliczył z tego co udało mi się przeczytać całkiem różne opinie. Także chciałem się przekonać na własnej skórze czy jest to film aż tak dobry, jak twierdzą niektórzy, czy jednak aż tak słaby, jak uważają inni. I muszę powiedzieć, że jest to produkcja z gatunku tych, które nie wiem jak ocenić po seansie. 


Historia jest dość prosta. Poznajemy samotną matkę, Amelię (Essie Davis), która wychowuje siedmioletniego syna Samuela (Noah Wiseman). Chłopiec nie może złapać kontaktu z rówieśnikami, nie dogaduje też się z matką. Wszystko to za sprawą tego, że uważa on, że w ich domu grasują potwory. Samuel tworzy wymyślne konstrukcje, by zapobiec potwornej inwazji na swój pokój. Sceptyczna co do postawy chłopca zmienia zdanie po tym, gdy czyta synowi tajemniczą książkę o potworze zwanym Babadook. 


Film przedstawiany jest jako horror i faktycznie posiada kilka elementów, które predysponują go do tego gatunku. Jednak według mnie o wiele lepiej radzi sobie jako dramat i gdyby zrezygnować z kilku chwytów - straszaków na rzecz innych rzeczy wyszłoby mu to na dobre. Bo nie jest to produkcja o potworach, strachach czy paranormalnej grozie, a o tym co siedzi w nas samych. Główna bohaterka przeżywa siedmioletnią traumę od czasu śmierci wiozącego ją na porodówkę męża. Cicho wini za jego śmierć syna, który to też czując że coś jest nie tak z relacjami pogrążą się w swych fobiach, alienuje przejawiając agresję. Dla mnie i tak nie jest to horror, tak jak się go przedstawia a jednak mocny film o stanach depresyjnych. I jako taki zyskuje u mnie dużą ocenę. Jednak autorzy poszli też w stronę horroru, i to z gatunku typowego straszaka. O ile horror psychologiczny robić można za naprawdę małe pieniądze, to taki w którym trzeba wytoczyć cięższe armaty trzeba mieć solidny budżet. A tutaj tego zabrakło (fundusze zbierano m.in. przez Internet). Widać to w montażu i pewnych niezbyt dobrych scenach tzw. akcji. Za stronę horrorową  ocena o wiele niższa. Wtedy widzimy to co w wielu produkcjach, ale gorzej zrealizowane. Film jednak warto obejrzeć patrząc na dokładną wiwisekcję paranoi, której stadia obserwujemy. I początkowo uważamy, że problem ma mały Samuel, jednak im dalej w las tym bardziej zauważymy, że to jednak z jego matką jest coś nie tak. Sposób w jaki ukazano upadek tej postaci jest świetny. Pochwalić można też postać Samuela, który wyraźnie czerpie z doświadczeń pewnego pozostawionego w domu Kevina. Podołał także sam Wiseman, który wcielił się w młodego bohatera. Wygląda tu naprawdę realistycznie. 
Po obejrzeniu filmu wiem już czemu niektórzy film pokochali, a inni znienawidzili. Ja jednak nie stanę po żadnej ze stron. Film ma swoje zalety i wady, które się wyrównują. Jak dla mnie więc typowy średniak.






piątek, 22 maja 2015

Rok szmacenia

Młoda i piękna (Jeune & Jolie)
Francja 2013
reż. François Ozon
gatunek: dramat

Tak to już jakoś bywa, że filmowcy często sięgają w swych dziełach po ukazywanie najstarszego zawodu świata oraz ogólnie seksualność człowieka (nie liczę tu produkcji z Bree Olson czy Tori Black, które seksualność tą pokazują w całej swej okazałości lecz dziwnym trafem ich gatunek filmowy nijak nie zyskuje dla siebie miejsca w głównym nurcie). Mieliśmy więc tylko w ostatnich latacg głośną i lansującą się na skandaliczną opowieść von Triera w Nimfomance, zapomniany już Dziennik nimfomanki, czy nasze polskie Galerianki i Sponsoring. Przed dwóch laty reżyser wchodzącego niedawno do naszych kin filmu Nowa dziewczyna stworzył swoje dzieło na temat prostytucji, co zaowocowało wystąpienie w głównym konkursie festiwalu w Cannes (gdzie wtedy wygrało też w dużej mierze seksualne Życie Adeli).


Śledzimy w tym filmie rok z życia siedemnastoletniej Isabelli (tytułowa młoda i piękna Marine Vacth), którą poznajemy w czasie nadmorskich wakacji, które spędza w towarzystwie rodziców i brata. Wtedy też poznaje młodego Niemca, z którym traci dziewictwo. Gdy wraca do domu rozpoczyna karierę jako prostytutka. Jej stałym klientem zostaje podstarzały Georges (Johan Leysen).


Film Ozona jest bardzo niespójny. Normalna historia ciągnie się z punktu A do punktu Z, czasem od punktu Z do punktu A, lub pomieszanie typu C, G,B, Z, A. Tutaj niby mamy fabułę płynącą od początku do końca, jednak z olbrzymimi wyrwami. Jest jakiś początek, w którym Iza daje po raz pierwszy. Nie jest to dla niej zbyt przyjemne ani ekscytujące. Potem kolejna scena to już profesjonalne usługi, które dziewczyna świadczy ogłaszając się poprzez francuski odpowiednik naszej Roksy. Nie poznajemy żadnej motywacji, jakiegoś bodźca, który ją na tą drogę jawnogrzesznictwa hmm posunął. No okej, można i tak - pomyślicie może, że ona daje bo lubi? Otóż nie. Z tego co widzimy szmacenie się nie daje jej żadnej większej satysfakcji, a do klientów zazwyczaj idzie jak do kata na ścięcie. Czy więc może kluczowe są względy finansowe? Też nie. Isabelle pochodzi z zamożnej rodziny i ma wszystko czego chce. W sumie chomikuje zarobione swym nierządem pieniądze do torebki ukrytej w szafie, ale nie wydaje ich na nic. Pomyślicie, że może zbiera na coś ważnego i drogiego jak auto czy ewentualnie operacja zmiany płci? Gdzie tam, ona kolekcjonuje forsę niczym Smaug z Hobita, byle tylko mieć i nikomu nie oddać (o ile w przypadku smoka byłoby to zrozumiałe, bo i ciężko mu byłoby iść tę kasę wydać na mieszkanie, alkohol lub kobiety to u 17 latki jest podejrzane). Reasumując mamy do czynienia z bardzo niewiarygodną kreacją tytułowej bohaterki, co w moim  mniemaniu bardzo osłabia cały film. Można się dopatrywać jej postawy jako traumy po rozbitym małżeństwie rodziców, ale nie jest to specjalnie przekonujące. Dziewczyna mieszka z matką (Géraldine Pailhas) i jej nowym mężem (Frédéric Pierrot), którzy nie zamienili jej życia w piekło. W dodatku posiada przyrodniego brata (Fantin Ravat) z którym dość dobrze się dogaduje. Oś fabularna, której w tego typu filmie się oczekuje na poziomie powyżej średniej leży i kwiczy. Tak samo psychologia postaci strasznie kuleje. Dobrze, że chociaż sceny seksu nie są zrealizowane z porno manierą prezentując ginekologiczne ujęcia. Widać coś dużo za co plus, jednak wszystko ze smakiem.
Reasumując jednak film ten zawiódł me oczekiwania. Był nijaki i pozbawiony wyrazistego zakończenia. Tak samo jak jego główna bohaterka, której plusem był fakt, że może się komuś podobać. Sama aktorka jednak jest o cztery lata starsza niż grana przez nią postać, co zabiera trochę realizmu. Nie jest to film, którego się nie da oglądać, co to to nie, jednak nie jest też to dzieło, które w jakimkolwiek momencie wzlatuje ponad przeciętność. Kontrowersyjny temat niewiele to zmienia. A szkoda.





poniedziałek, 18 maja 2015

Ranking Tygodnia 22

W tym tygodniu znowu tylko trzy filmy. Niestety pora roku, jak i obowiązki (żółwiowe tempo zmagań z magisterką) nie sprzyjają do oglądania tylu rzeczy jak zimą (wtedy to czasem 10 pozycji na tydzień). Myślę, że po taka ilość utrzyma się do końca czerwca (dochodzi jutrzejsza premiera Wiedźmina) ale od lipca powinno być już trochę lepiej. Film Droga dodałem już w poniedziałek na blogu, jednak udało mi się go zobaczyć w nocy niedzielnej więc może pełnoprawnie być zaliczony do tego rankingu.









I nie było już niczego

Droga (The Road)
USA 2009
reż. John Hillcoat
gatunek: dramat, sci-fi

Postapokaliptycznych filmów powstały dziesiątki, jeśli nie setki. Opowiadają o wielu różnych powodach, przez które świat zmienił się nie do poznania. Czasem wszystko przez epidemię zombie (jak w World War Z), kiedy indziej chodzi po prostu o kryzys gospodarczy na szeroką skalę (Rover) czy kataklizm naturalny (masa filmów katastroficznych). W każdym jednak przeważnie dowiadujemy się o jakimś powodzie zagłady świata. W tym filmie opartym na podobno jeszcze o wiele lepszej książkowej wersji Cormaca McCarthy'ego nie wiem dowiadujemy się absolutnie nic o powodzie degeneracji świata. Ale to przecież i tak nie jest najważniejsze. 


Kilka lat przed akcją filmu świat uległ zagładzie. Opary dymu i mgieł zasłoniły Słońce, zwierzęta wymarły, ziemia przestała nadawać się pod uprawę, a cała cywilizacja zawaliła się jak domek z kart. W tym pozbawionym przyszłości jesteśmy świadkami wędrówki dwojga ludzi - ojca (Viggo Mortensen) i syna (Kodi Smit-McPhee), którzy zamierzają dotrzeć na wybrzeże, a później szukać schronienia przed chłodem na południu. Unikając ludzi, którzy po zagładzie świata zdziczeli i stali się gorsi od zwierząt próbują poradzić sobie z sytuacją, w jakiej się znaleźli. Chłopak nie zna świata sprzed zagłady, natomiast ojciec często wraca myślami do czasów, w których żyła jeszcze jego żona i matka dziecka (Charlize Theron). Wędrowcy napotykają przed sobą obraz nędzy i rozpaczy lecz trwale dążą do celu podróży.


Mamy do czynienia z typowym kinem drogi, który jednak ze względu na okoliczności, w jakich trwa akcja daje niespotykaną atmosferę lęku, niepokoju, zaszczucia i ogólnej beznadziejności. Bohaterowie podróżują, chowają się po lasach, szukają pożywienia, napotykają grupy zbrojnych kanibali, oraz pozostawionych w beznadziejnej sytuacji samotnych wędrowców. Film na podstawie prozy McCarthy'ego tak jak większość produkcji poapokaliptycznych snuje rozważania na temat kondycji człowieczeństwa i tego, co może wyjść z ludzi, gdy zabraknie kogoś, kto pilnuje zasad. I po raz kolejny okazuje się, że nie jest z nami jako gatunkiem najlepiej. 
Film ten nie tętni akcją, jest bardzo skromny, wręcz ascetyczny. Skąpe dialogi, w których przeważnie widzimy ojcowsko - synowską więź nie są specjalnie odkrywcze. W ogóle ciężar filmu spoczywa na dwójce głównych aktorów. O ile o Mortensena można było być spokojnym, gdyż jest świetnym aktorem, który potrafił wyjść z łatki Aragorna, który był jego rolą życia (świetny zarówno tu, jak choćby we Wschodnich obietnicach) to były uzasadnione obawy co do młodego Smita- McPhee, który jednak całkiem nieźle sobie poradził, dzięki czemu wciąż zatrudniany jest w kolejnych rolach, już nie dziecięcych. W trzecim planie pojawiają się dobrzy aktorzy, jak choćby Guy Pearce i Robert Duvall, którzy także radzą sobie dobrze. Jeśli mam się do czegoś przyczepić to sama kreacja postaci dziecka. Wychowany w tak nieprzyjaznym świecie nie powinien być taką płaczliwą pizdą. Po prostu nie i tyle. Nie wiem czy to wymysł scenarzysty, czy tak przedstawił go sam pisarz, ale dla mnie to mało wiarygodne.
Największym plusem filmu nie są jednak ani dobrzy aktorzy, ani dość sztandarowa fabuła lecz sam klimat produkcji. Wszystko jest tak złowieszcze i niebezpiecznie wręcz naturalne, że oglądając ma się wrażenie przebywania w tym beznadziejnym świecie. Wszechobecna beznadzieja wylewa się z ekranu zarówno patrząc na zachowanie bohaterów, ich świetnie dopasowany wygląd i przede wszystkim cudownie zrealizowane lokacje. To oraz świat przedstawiony w świetnej grze The Last of us uznaje za najlepiej przedstawione światy postapokaliptyczne. Naprawdę wielkie brawa dla charakteryzację i scenografię. Aż dziwne, że nie doczekało się to nominacji oscarowej. W sumie w Polsce nawet nie doczekało się seansów kinowych (u nas wolą pokazywać w kinach bajki, które obecnie każdego tygodnia stanowią połowę wszystkich seansów). Dla niektórych może być to film nudny, pozbawiony akcji, strzelanin, jednak jego plusów nie należy szukać w sensacyjności treści, a w klimacie, budowaniu relacji między bohaterami, ascetycznym pokazie świata w ruinie. Solidne kino poapokalityczne. 






czwartek, 14 maja 2015

Świat według zombie

World War Z
USA 2013
reż. Marc Forster
gatunek: akcja

Zombie to obecnie jedna z ikon popkultury. Sporą drogę musiały owe potwory przejść od czasów pierwotnych haitańskich wierzeń związanych z voodoo do dzisiejszych mózgożerców, jakich zaserwowały kultowe dziś dla wielu filmy Romero. Opisywany właśnie film oparty jest na książce Maxa Brooksa pod tym samym tytułem. Z literacką pozycją nie miałem się okazji zapoznać, kończąc dotychczasowe przygody z literackimi zombiakami na komiksach z cyklu Żywe trupy (którego serializację bardzo cenię). Jak więc prezentuje się World War Z i czy bliżej mu do filmów Romero czy jednak do Walking Dead? 


Poznajemy życie Gerry'ego Lane'a (Brad Pitt), byłego pracownika ONZ, który zrezygnował z intratnej funkcji, by więcej czasu spędzać z rodziną w postaci żony (znana z głównej roli w serialu Dochodzenie Mireille Enos) oraz dwóch młodych córek. Jednak rodzinna idylla nie trwa zbyt długo, gdyż świat opanowuje dziwna infekcja, która zamienia ludzi w bezrozumne zombiaki. Ze wszechogarniającego chaosu rodzina Lane'ów zostaje ewakuowana na wojskowy lotniskowiec. Tam były przełożony Gerry'ego, Thiery (Fana Mokoena) obiecuje bezpieczeństwo dla jego rodziny jeśli ten podejmie się misji odkrycia źródła wirusa. Nie mając wyjścia Lane rusza na pełną przygód eskapadę obejmującą wiele krajów. Od pewnego momentu pomagać mu będzie izraelska żołnierka, Segen (Daniella Kertesz).


Na początku kilka faktów, które mnie zadziwiły, a przy okazji film dzięki nim zaplusował. Brad Pitt nie gra tu kogoś pokroju Johna Rambo czy Serious Sama. Nie jest nikim w rodzaju jednoosobowej armii, która rozprawia się z masą przeciwników jak to czasem bywało w filmach z nim (i wieloma jemu podobnymi) w roli głównej. Jest tu raczej kimś w rodzaju everymana, który nawet specjalnie nie potrafi posługiwać się bronią, a w razie zagrożenia woli pójść w długą niż stawiać czoło przeciwnością. Od razu dzięki temu jest bardziej ludzki, a mniej hollywoodzki. Poza tym plusem jest obsadzenie Enos w roli jego żony. Nie uważam, że jest ona jakaś brzydka, ale też ciężko uznać ją za piękność. Wreszcie producenci zauważyli, że Pitt też się starzeje i dali mu kogoś choć trochę starszego niż 30 lat do filmowego związku. Dobiegająca czterdziestki Enos i tak jest ponad dziesięć lat młodsza od gwiazdora. Jak dla mnie super, że Pittowi nie partneruje żadna supermodelka. Everyman ma tu po prostu swoją everywoman. 
Co do pytania postawionego na początku tekstu, odnośnie tego, czy tutejszym zombie bliżej do tych z filmów Romero, czy tych z serii Walking Dead wydaje mi się, że te tutaj są po prostu po środku. Każde zombie postromerowskie ma swoje punkty wspólne, lecz wiele przecież zależy od samej fabuły. Nie mamy tutaj do czynienia z romerowskim gore, ale też nie do końca są tutaj pokazane rozterki tych, którzy przetrwali apokalipsę. W świecie żywych trupów bardziej nastawiano się na interakcję międzyludzką, a same zombie były tak jakby tłem. Tutaj jest trochę inaczej. Chociaż i tak całkiem przyzwoicie zrealizowano chaos panujący na ulicach miast (tutaj mam duże skojarzenia z początkową sceną świetnego The last of us). Trochę mniej jest tutaj całej filozoficznej otoczki i pokazania sposobu ludzi na radzenie sobie w takim świecie. Ale i tak w pewnym stopniu mamy to zarysowane. Sam właśnie widzę filmy (i inną twórczość) tego gatunku jako pewną refleksję na temat stanu człowieczeństwa, gdzie same trupy są czymś w rodzaju otoczki, tła. Głównie chodzi o to, jak sobie poradzić w takiej sytuacji i jak zareagują poszczególne jednostki. Czy pomogą sobie w przetrwaniu, czy też będą po trupach (i tych żywych i tych całkiem sztywnych) dążyć do zapewnienia sobie przetrwania. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że w wypadku apokalipsy człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie. Tutaj zabrakło mi tej refleksji w jakimś większym stopniu.
Same truposze zostały potraktowane dość innowacyjnie. Tradycyjny obraz zombie to powolny obdartus, który ślemazarnie porusza się w kierunku najbliższego mózgu. Tutaj też zombie poruszają się w kierunku mózgów, jednak ciężko powiedzieć, że robią to w zwolnionym tempie. One wręcz pędzą na złamanie karku (co niejednokrotnie się dzieje zresztą). Jest to trochę niekanoniczny obraz, jednak wydaje mi się, że ogólnie taka wizja i sama realizacja (super sceny, gdzie zombie spadają z wieżowców czy obijają się szaleńczo o ściany w czasie pościgów) jest okej. 
Samo nakręcenie, produkcja czy gra aktorska także stoją na dobrym poziomie i naprawdę przyjemnie ogląda się ten naładowany non stop akcją dwugodzinny film. Nie jest to może poziom serialu (i komiksu!) Walking Dead jednak niesie ze sobą wiele ciekawych pomysłów, które nie pozwalają się widzowi nudzić. Podobno ma powstać kontynuacja, którą chętnie obejrzę, a tymczasem każdego fana martwiaków i Brada Pitta zapraszam do obejrzenia tej produkcji. Innych już trochę mniej, ale jeśli ktoś chce obejrzeć porządny, choć nie przełomowy film akcji to jak najbardziej może sięgnąć po ten tytuł. 


środa, 13 maja 2015

Radykalna codzienność

Timbuktu
Mauretania, Francja 2014
reż. Abderrahmane Sissako
gatunek: dramat

Rzadko można w Polsce obejrzeć film z Mauretanii. Zaryzykuję stwierdzenie, że i w Mauretanii rzadko ma się okazję zobaczyć film z Mauretanii (jak i skądkolwiek indziej). O tym kraju wiemy nie wiele. W sumie jakby zrobić szybką sondę to pewnie większość ludzi nie wiedziałaby o co chodzi, nie mówiąc już gdzie to jest na mapie. W sumie trudno się dziwić, gdyż nie jest to zbyt ciekawy kraj. Sam posiadam jakąś szczątkową wiedzę o tym miejscu tylko dzięki notce na Wikipedii oraz z książki Wróblewskiego Do ciepłych krajów (polecam, facet przejechał przez dużą część Afryki na rowerze i to w ciekawy sposób opisał). Sam film zaś, który Mauretańczycy nakręcili przy pomocy Francuzów nie dzieje się w ich kraju, a w egzotycznym Timbuktu w Mali. Ot taka internacjonalistyczność.


Ciężko mówić w tym filmie o jakiejś wielkiej, złożonej fabule. Mamy przedstawione afrykańskie miasteczko Timbuktu, w którym sobie żyją spokojnie autochtoni. W pewnym momencie do Timbuktu przybywają uzbrojeni w nieśmiertelne kałasznikowy dżihadyśći pod wodzą Abdelkrima (Abel Jafri). Przejmują oni władze nad okolicą i wprowadzają ciężkie prawa szariatu. Od teraz mieszkańcy miasta nie mogą słuchać muzyki, grać w piłkę czy oglądać telewizji, a kobiety muszą obowiązkowo nosić hidżaby i rękawiczki. Restrykcyjna władza dociera także do wypasającej na krowy na pustyni skromnej, żyjącej w namiocie rodziny Beduinów, której głową jest Kidane (Ibrahim Ahmed).


Zamiast fabuły jako takiej mamy pokazany rytm życia miasta, w jaki wpada ono po zajęciu go przez najeźdźców. Jesteśmy świadkami różnych scen, które pokazują jak fanatyzm religijny dżihadystów wpływa na życie innych. Dla wielu tego rodzaj narracji może okazać się zbyt ciężki do zaakceptowania i nie znajdą w tym filmie nic dla siebie. Sam mogę przyznać, że jak dla mnie to film nudny, jednak nie ogląda się go dla ogromu akcji czy przeładowanych dialogów (od tego są inne produkcje). Brak ścieżki fabularnej jest tu rekompensowany poprzez dokładną, przekrojową wiwisekcję losów tego podobnych miejsc. Śmiem twierdzić, że nominację oscarową film otrzymał właśnie dzięki aktualności tematu, gdyż w wielu miejscach na świecie obecnie panoszą się tego typu ugrupowania, które z miłości do swojego boga przynoszą ludziom tylko ból i cierpienie, dobrym przykładem może być przecież działalność Boko Haram czy całego ISIS. 
Sami dżihadyści (bo terrorystami ich ni jak nazwać nie można) stanowią zlepek narodowości i mieszankę kulturowo-językową, którym głównym spoiwem jest radykalny islamizm. Wygląda to komicznie, gdy dogadują się przez tłumaczy nie tylko z ludnością tubylczą, ale i między sobą (bo to ktoś nie zna nie tylko urzędowego w Mali francuskiego, lokalnego języka ale co gorsza arabskiego, wtedy pozostaje tak nienawidzony łamany angielski). Radykalni bojownicy wprowadzają szereg zakazów, jak na przykład zakaz oglądania czy gry w piłkę, choć nie przeszkadza im to toczyć między sobą długich sporów o futbolu. Sam prowodyr islamistów zakazał palenia papierosów, lecz sam wyjeżdża na pustynie oddać się spokojnemu paleniu. Wszędzie kontrast i sprzeczności. 
Jak dla mnie film nie musi być dobry, żeby można było go zapamiętać. Tutaj przy całej ciężkości produkcji i mocno wolnego tempa i wartości ukazanych na ekranie (właściwego właśnie dla krajów, które dopiero uczą robić się kino) muszę przyznać, że są dwie takie sceny, dzięki którym film zaplusował u mnie. Sceny, które zapamiętam na długo. Pierwsza z nich przedstawia młodych chłopaków grających w piłkę. Niby nic specjalnego. Ale gra w piłkę została zakazana więc oni grają na pustynnym piachu w piłkę bez piłki. Proste, piękne i wzruszające zarazem. Druga taka scena to moment kamienowania młodej pary za życie w konkubinacie. Nie emanuje brutalnością jednak jest w tej scenie wielka siła oddziaływania. Naprawdę mocne. 
Sama realizacja pozostawia w sumie pozytywne uczucia. Montaż co prawda kuleje (nieporadność doskonale widać w kilku scenach) ale mamy za to świetne widoki pustynne oraz całość egzotycznego miasta położonego na skraju kultur, także aktorzy wyglądają w swych strojach bardzo naturalnie, to nie są kukły poprzebierane przez kostiumologów. 
Film ten jest kolejną nominowaną do Oscara produkcją zagraniczną za ostatni rok, którą udało mi się obejrzeć. Tym samym widziałem już wszystkie i muszę jeszcze raz stwierdzić, że zwycięzca jak dla mnie jest niewłaściwy. Timbuktu także nie powinien zgarnąć tej statuetki, ale on bardziej od walorów stricte filmowych ma pewne przesłanie ideowe. Film zdecydowanie nie dla wszystkich, wręcz powiem, że dla nielicznych. Sam polowałem na obejrzenie go przez długi czas, oczekiwałem czegoś innego ale i tak cieszę się z możliwości obejrzenia. Mimo że mnie nie porwał (a raz prawie zasnąłem) ale to nie było jego celem.







niedziela, 10 maja 2015

Szkolni gnębiciele

Spijt! 
Holandia 2013
reż. Dave Schram
gatunek: dramat


Tym razem zdecydowałem się obejrzeć film z gatunku tych, których zbytnio nie przepadam. Opowieść o szkole, przemocy, gnębieniu i tego typu sprawach. Wiele już takich było. Nihil novi sub sole. Jednak tego typu opowieści są tak uniwersalne, że podobny film ten mógł być nakręcony w USA, w Polsce czy w jakimś kraju afrykańskim i nie straciłby zapewne na swej aktualności. Ten jednak jest produkcji holenderskiej, co mnie osobiście cieszy, gdyż nie miałem jeszcze przyjemności opisywać filmu z tego kraju. Także 151 wpis na blogu dotyczyć będzie produkcji z kraju tulipanów.


Głównym bohaterem filmu jest otyły i przygaszony Jochem (Stefan Collier). Chłopak ten chodzi do jednego z holenderskich liceów (lub odpowiednika tej jednostki dydaktycznej w tym kraju). Z powodu swej tuszy i wyalienowanego charakteru cierpi on przez nieustanne szykany ze strony rówieśników. Szczególnie dają mu się we znaki Sanne (Charlotte Bakker) i jej dwaj pomocnicy. Klasowy wychowawca (Dave Mantel) nie zwraca uwagi na gnębionego chłopaka. Jego losem zaczynają się interesować Vera (Dorus Witte) oraz David (Robin Boissevain).


Mamy tutaj film pokazujący spiralę przemocy (zarówno psychicznej jak i fizycznej) jaka spotyka biednego, poruszającego się z gracją słonia Jochema. Chłopak swą postawą jednak tylko prowokuje co agresywniejszych rówieśników do spuszczenia mu manta. Każdy kto tylko zaliczył gimnazjum wie, że jednostki o osobowości Jochema nie miały łatwego życia w placówce dydaktycznej. Grubas tu z całkowitą ignorancją podchodzi do każdej złośliwości jaka go spotyka. Później odreagowuje to w stylu 'Popłacz sobie emo' pisząc pamiętniki, tnąc żyletką i przypalając się petem. Typowa ofiara. Co ciekawe nie jest on terroryzowany przez kiblujących w szkole zakapiorów, którzy ostatni raz do następnej klasy zdali przed zburzeniem muru berlińskiego, a przez pyskatą dziewczynę i dwóch jej pomagierów o posturze Norka z Miodowych lat. Cały ten terror odbywa się przy cichej aprobacie reszty klasy. Nie podoba się to tylko dwóm uczniom, lecz David najwyraźniej nie ma jaj żeby się postawić, a Vera przestaje się wtrącać po tym, gdy wypowiedziała 'zostawcie go' i została przez tą wielką trójkę terroryzmu przezwana 'dziewczyną tłuściocha'. Sam Jochem ma oczywiście bogate życie wewnętrzne, wielkie talenty i dobre serce, ale o tym reszta społeczeństwa nie wie. 
W sumie więc dostajemy film podobny, jeśli nie identyczny, jak inne oparte na podobnym schemacie. Ma to w widzu zbudować pewien przekaz moralny i zbudować wzorzec zachowań poprzez ukazanie różnych typów zachowań. Jak dla mnie bardzo oklepany temat, w sumie też w wielu miejscach nieżyciowy. Chyba, że ci nachodzący Jochema nie są dresami (jakich u nas pełno po szkołach się buja) tylko normalnymi chłopakami specjalnie, by pokazać - gnębiciel nie musi mieć zakazanej mordy, to w sumie normalny koleś, jak ty i ja. Jak dla mnie film do bólu sztampowy, jednak może warto go pokazywać w szkołach poniżejlicealnych (choć pewnie nic to nie da). Zawsze lepiej obejrzeć półtoragodzinny film fabularny, niż jakiś program typu Przemoc rodzi przemoc, jakimi katowano w gimnazjach za moich czasów. Więc jeśli nie jesteś gimbazą możesz sobie ten film odpuścić. 



P.S. Nie wiem skąd w tej szkole tyle (stosunkowo) ładnych dziewczyn. Chyba z całej Holandii musieli najlepsze zwozić.




sobota, 9 maja 2015

Odkrywanie Ameryki

Nebraska
USA 2013
reż. Alexander Payne
gatunek: dramat, przygodowy

Długo zabierałem się za obejrzenie tego filmu. Zaintrygował mnie w nim fakt, że z jednej strony został on przecież mocno doceniony w postaci sześciu nominacji do Oscara, pięciu do Złotych Globów, trzech nominacji do BAFTA, dwóch do Złotych Palm w Cannes czy sześciu do Critic's Choice, a przy tym jednocześnie równie mocno przegrany zgarniając tylko jedną statuetkę - Złotą Palmę dla Bruce'a Derna. Jaki więc jest ten film?


Fabuła filmu Payne'a jest prosta jak budowa cepa. Podstarzały alkoholik Woody Grant (Bruce Dern) otrzymuje zawiadomienie o wygranej miliona dolarów. Choć wszyscy próbują go przekonać, że padł on ofiarą marketingowego oszustwa staruszek za wszelką cenę chce przemierzyć dwa stany i odebrać swą nagrodę. Pomóc mu w tym decyduje się jego syn, poczciwy David (Will Forte), który nie bacząc na słowa zgyźliwej matki, Kate (June Squibb) wyrusza wraz z ojcem w podróż. Podróż w czasie której przemierzą szmat drogi, w rodzinnym mieście Woody'ego napotkają galerię ciekawych postaci, a David dowie się wiele o przeszłości swej rodziny...


Mamy do czynienia z filmem dość nietypowym i raczej mocno niedzisiejszym. I to nie tylko ze względu na rzadko już obecnie stosowaną czarno - białą kliszę. Jeśli można określić film jednym słowem, to ten nazwałbym nostalgicznym. Jest to piękny i ujmujący film drogi, w którym nie należy się spodziewać wizualnych fajerwerków czy szalonych twistów fabularnych. Linia fabularna snuje się tu swoim własnym rytmem. Powiedzieć, że powolnym to tak, jakby nazwać Billa Gates'a dość zamożnym. Nie każdemu może się spodobać wolne tempo tej produkcji, ale w sumie na tym polega między innymi siła tego filmu. Nie każdemu się spodoba, ale jeśli zaakceptujemy ten rodzaj narracji będziemy bardzo usatysfakcjonowani. 
Aktorzy w filmie wypadają bardzo przekonująco i naturalnie. Nie zobaczymy tutaj wielkich nazwisk i hollywoodzko pięknych twarzy, jednak wszyscy odgrywają swe role na odpowiednio dobrym poziomie. Bardzo przypadła mi do gustu para aktorska grająca główne małżeństwo. Dern i Squibb wypadają wręcz wspaniale. Cieszy fakt, że aktorzy - seniorzy nie są pomijani i wciąż jest dla nich miejsce w odpowiedniej klasy produkcjach. Przy czym i ten przypadek, jak i na przykład świetna rola Robeta Duvall'a w filmie Sędzia pokazują, że starzejący się aktorzy wcale nie są skazani na granie parodii samych siebie w filmach pokroju Niezniszczalnych.
Świetnie pokazane są też realia peryferyjnej Ameryki. Nie mamy tu do czynienia z eksploatowanym szeroko w tamtejszym przemyśle filmowym Nowego Jorku, słonecznej Kalifornii, tudzież deszczowego Seattle czy Chicago. Za to widzimy tą brzydszą część kraju. Która stanowi przecież większość. Prowizoryczne chałpy, melinowate bary i przepite rednecki stanowią dużą część tego kraju. 
Film ten pokazuje też w nieskomplikowany, prosty ale przy tym bardzo szczery sposób alienację ludzi starszych i schorowanych. Woody Grant powoli zaczyna tracić kontakt ze światem, żyje w cieniu apodyktycznej żony, która wyżywa się na nim za pomocą niezbyt stosownych inwektyw i nieustannie grożąc wysłaniem do domu starców, a synowie mają go wyłącznie za starego pijaka. Na podstawie jego historii autorzy pokazują, że w ludziach starszych też tkwi jakaś historia, często chwalebna, a nie zawsze byli tylko tymi, jakimi są dzisiaj. 
Nie jest to może kino, które zapamięta się na długie lata, będzie do niego wracać corocznie jak na bożonarodzeniowego Kevina. Jednak wcale też nie musi taki być. Warto obejrzeć go raz i wryć sobie pewien przekaz, jaki płynie z seansu. Ja osobiście jak najbardziej polecam każdemu fanowi dobrego kina. Choć wiem, że dla jednych będzie to film o niczym, mimo że jest to po prostu film o życiu. I nie udaje niczego innego.







wtorek, 5 maja 2015

Strasząc szpetotą

Silent Hill: Apokalipsa (Silent Hill: Revelation)
USA, Kanada 2012
reż. Michael J. Bassett
gatunek: horror

Silent Hill jest uznaną marką komputerowo - konsolowych horrorów. Co prawda najlepsze, początkowe części cyklu są już dawno za nami i w ostatnich latach trwa w najlepsze odcinanie kuponów po Piramidogłowym i przyjaciołach to wciąż Ciche Wzgórza uchodzą za synonim dobrej (i strasznej) horrorowej wirtualnej zabawy. W 2006 roku popełniono ekranizację serii, nawiązując trochę fabularnie do pierwszej części gry. O dziwo film ten i jako eGRAnizacja jak i straszak prezentował się dobrze i miał kilka naprawdę niezłych, klimatycznych momentów. Dlatego z dużym oczekiwaniem zasiałem przy drugiej filmowej opowieści z Silent Hill. Niestety.


Poznajemy losy nastolatki Heather (Adelaide Clemens), która wraz z ojcem (Sean Bean) tuła się od miasta do miasta. Dziewczynę nawiedzają koszmary, w których wciąż powtarza się nazwa miejscowości Silent Hill. Ojciec jednak przestrzega ją przed odwiedzinami tego miejsca. W nowej szkole dziewczyna poznaje Vincenta (Kit Harington znany lepiej jako Jon Snow). Chłopak przejawia duże zainteresowanie Heather. Gdy tajemnicze siły porywają jej ojca postanawia odszukać go przy pomocy Vincenta w tytułowym mieście. Tam dowiaduje się o sobie wiele ciekawych rzeczy...


Fabularnie film w pewnym sensie bazuje na bohaterce trzeciej części gry. Filmowa Heather wygląda podobnie do Heather growej oraz nawet podobnie się ubiera. Fabuła tego filmu jest. Jest i...jest głupia. To najwłaściwsze określenie. Nie ma potrzeby nawet się rozpisywać nad tym tematem. W porno zdarzają się lepsze scenariusze. Serio.
Także gra aktorska jest często drewniana i sztywna niczym pielęgniarki ze szpitala w Silent Hill. A wydawałoby się, że obsada aktorska jest niczego sobie. Niektóre teksty głównej bohaterki są tak drętwe, że swym poziomem dorównują podstawówkowym jasełkom. 
Sam horror w tym filmie ogranicza się do prezentowania wszelkiej obleśności i szkaradności. Jest to szpetne,ale nie wiem czy specjalnie straszne. Raczej nie. 
Sam film może nie jest 1/10, ale jednak nie warto się tym zajmować. Są o wiele lepsze filmy gatunku. Ewentualnie zagrać w Silent Hill 3.