czwartek, 14 maja 2015

Świat według zombie

World War Z
USA 2013
reż. Marc Forster
gatunek: akcja

Zombie to obecnie jedna z ikon popkultury. Sporą drogę musiały owe potwory przejść od czasów pierwotnych haitańskich wierzeń związanych z voodoo do dzisiejszych mózgożerców, jakich zaserwowały kultowe dziś dla wielu filmy Romero. Opisywany właśnie film oparty jest na książce Maxa Brooksa pod tym samym tytułem. Z literacką pozycją nie miałem się okazji zapoznać, kończąc dotychczasowe przygody z literackimi zombiakami na komiksach z cyklu Żywe trupy (którego serializację bardzo cenię). Jak więc prezentuje się World War Z i czy bliżej mu do filmów Romero czy jednak do Walking Dead? 


Poznajemy życie Gerry'ego Lane'a (Brad Pitt), byłego pracownika ONZ, który zrezygnował z intratnej funkcji, by więcej czasu spędzać z rodziną w postaci żony (znana z głównej roli w serialu Dochodzenie Mireille Enos) oraz dwóch młodych córek. Jednak rodzinna idylla nie trwa zbyt długo, gdyż świat opanowuje dziwna infekcja, która zamienia ludzi w bezrozumne zombiaki. Ze wszechogarniającego chaosu rodzina Lane'ów zostaje ewakuowana na wojskowy lotniskowiec. Tam były przełożony Gerry'ego, Thiery (Fana Mokoena) obiecuje bezpieczeństwo dla jego rodziny jeśli ten podejmie się misji odkrycia źródła wirusa. Nie mając wyjścia Lane rusza na pełną przygód eskapadę obejmującą wiele krajów. Od pewnego momentu pomagać mu będzie izraelska żołnierka, Segen (Daniella Kertesz).


Na początku kilka faktów, które mnie zadziwiły, a przy okazji film dzięki nim zaplusował. Brad Pitt nie gra tu kogoś pokroju Johna Rambo czy Serious Sama. Nie jest nikim w rodzaju jednoosobowej armii, która rozprawia się z masą przeciwników jak to czasem bywało w filmach z nim (i wieloma jemu podobnymi) w roli głównej. Jest tu raczej kimś w rodzaju everymana, który nawet specjalnie nie potrafi posługiwać się bronią, a w razie zagrożenia woli pójść w długą niż stawiać czoło przeciwnością. Od razu dzięki temu jest bardziej ludzki, a mniej hollywoodzki. Poza tym plusem jest obsadzenie Enos w roli jego żony. Nie uważam, że jest ona jakaś brzydka, ale też ciężko uznać ją za piękność. Wreszcie producenci zauważyli, że Pitt też się starzeje i dali mu kogoś choć trochę starszego niż 30 lat do filmowego związku. Dobiegająca czterdziestki Enos i tak jest ponad dziesięć lat młodsza od gwiazdora. Jak dla mnie super, że Pittowi nie partneruje żadna supermodelka. Everyman ma tu po prostu swoją everywoman. 
Co do pytania postawionego na początku tekstu, odnośnie tego, czy tutejszym zombie bliżej do tych z filmów Romero, czy tych z serii Walking Dead wydaje mi się, że te tutaj są po prostu po środku. Każde zombie postromerowskie ma swoje punkty wspólne, lecz wiele przecież zależy od samej fabuły. Nie mamy tutaj do czynienia z romerowskim gore, ale też nie do końca są tutaj pokazane rozterki tych, którzy przetrwali apokalipsę. W świecie żywych trupów bardziej nastawiano się na interakcję międzyludzką, a same zombie były tak jakby tłem. Tutaj jest trochę inaczej. Chociaż i tak całkiem przyzwoicie zrealizowano chaos panujący na ulicach miast (tutaj mam duże skojarzenia z początkową sceną świetnego The last of us). Trochę mniej jest tutaj całej filozoficznej otoczki i pokazania sposobu ludzi na radzenie sobie w takim świecie. Ale i tak w pewnym stopniu mamy to zarysowane. Sam właśnie widzę filmy (i inną twórczość) tego gatunku jako pewną refleksję na temat stanu człowieczeństwa, gdzie same trupy są czymś w rodzaju otoczki, tła. Głównie chodzi o to, jak sobie poradzić w takiej sytuacji i jak zareagują poszczególne jednostki. Czy pomogą sobie w przetrwaniu, czy też będą po trupach (i tych żywych i tych całkiem sztywnych) dążyć do zapewnienia sobie przetrwania. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że w wypadku apokalipsy człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie. Tutaj zabrakło mi tej refleksji w jakimś większym stopniu.
Same truposze zostały potraktowane dość innowacyjnie. Tradycyjny obraz zombie to powolny obdartus, który ślemazarnie porusza się w kierunku najbliższego mózgu. Tutaj też zombie poruszają się w kierunku mózgów, jednak ciężko powiedzieć, że robią to w zwolnionym tempie. One wręcz pędzą na złamanie karku (co niejednokrotnie się dzieje zresztą). Jest to trochę niekanoniczny obraz, jednak wydaje mi się, że ogólnie taka wizja i sama realizacja (super sceny, gdzie zombie spadają z wieżowców czy obijają się szaleńczo o ściany w czasie pościgów) jest okej. 
Samo nakręcenie, produkcja czy gra aktorska także stoją na dobrym poziomie i naprawdę przyjemnie ogląda się ten naładowany non stop akcją dwugodzinny film. Nie jest to może poziom serialu (i komiksu!) Walking Dead jednak niesie ze sobą wiele ciekawych pomysłów, które nie pozwalają się widzowi nudzić. Podobno ma powstać kontynuacja, którą chętnie obejrzę, a tymczasem każdego fana martwiaków i Brada Pitta zapraszam do obejrzenia tej produkcji. Innych już trochę mniej, ale jeśli ktoś chce obejrzeć porządny, choć nie przełomowy film akcji to jak najbardziej może sięgnąć po ten tytuł. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz