wtorek, 21 lutego 2017

Męczennicy

Milczenia (Silence)
Japonia, Meksyk, USA, Włochy, Tajwan 2016
reż. Martin Scorsese
gatunek: dramat
zdjęcia: Rodrigo Prieto
muzyka: Kim Allen Kluge

Film, który właśnie opisuję to podobno najbardziej osobista historia opowiedziana przez Martina Scorsese, było nie było, jednego z najważniejszych reżyserów w historii kina. Mimo że sama opowiadana historia pochodzi z książki Shusaku Endo, która była już ekranizowana w rodzimej Japonii, a opowiada podobno prawdziwą historię. Scorsese zabierał się za ten projekt ponad ćwierć wieku, więc cieszy fakt, że w końcu udało mu się go zrealizować.


Do objętej izolacjonizmem Japonii pierwszej połowy XVII wieku przybywają dwaj jezuiccy księża z Portugalii: Sebastião Rodrigues (Andrew Garfield) i Francisco Garupe (Adam Driver), by odszukać przebywającego w tym kraju swego dawnego mentora, ojca Ferreirę (Liam Neeson), który podobno wyrzekł się wiary i prowadzi żywot buddysty. Docierając z pomocą szemranego przewodnika Kichijiro (Yôsuke Kubozuka) do obcego kraju młodzi księża muszą stawić czoła prześladowaniom ze strony lokalnych władz uosabianych w osobie naczelnika Inoue (Issei Ogata).


Dziwi mnie swoiste milczenie nad tym filmem, jakie zapanowało w Hollywood. Film został niemal całkiem przemilczany jeśli chodzi o oscarowe nominację, otrzymując tylko jedną: dla Prieto za zdjęcia. Zdjęcia, które oczywiście są siłą tego filmu, ale nie jedyną: żeby nie wnikać w samą po części mistyczną i na pewno bardzo refleksyjną fabułę, która zapewne ma na celu tylko przekonanie przekonanych trzeba obiektywnie spojrzeć na inne solidne aspekty produkcji: mamy tutaj świetne, naprawdę dobre scenografię oraz skrupulatnie dobrane kostiumy, jest także urzekająca lokalizacja. Do tego przyzwoita gra aktorska, gdzie spotyka się kilku będących na fali aktorów, którzy mogliby jednak dać od siebie trochę więcej. Partnerują im zaś bardziej lub mniej znani aktorzy japońscy (z co ciekawe uznanym reżyserem Shinya Tsukamoto na czele). Jak na film, który pokazuje zderzenie kultur szkoda, że postawiono tak silnie na język angielski, który jest w domyśle portugalskim. Rozumiem, że zakładany odbiorca amerykański (który i tak na film się zbyt licznie nie wybrał) nie lubi czytać napisów, jednak o wiele lepiej oglądałoby się film zrobiony w stylu Mela Gibsona, gdzie w jego Pasji czy Apocalypto aktorzy używali oryginalnych dla swych postaci języków, nawet jeśli te były już dawno wymarłe. A tutaj przez ten angielski, którego używają też w dużej mierze Japończycy klimat gdzieś ulatuje. 
Całość filmu zaś fabularnie oparta jest na rozważaniach teologicznych oraz zadumie nad ingerencją Boga w ludzkie życie. Księża, którzy trafiają na wrogą wyspę, gdzie wyznawanie innej religii niż buddyzm muszą wystawić swoją wiarę na próbę, wcześniej zaś nieść Słowo Boże dla ludzi, którzy nawet jeśli wierzą i za tą wiarę gotowi są umrzeć nie umieją zrozumieć obcej, europejskiej wiary i jej zasad. Całość zaś dość zgrabnie pokazuje dylematy, przed którymi musieli stawać ludzie tamtej epoki, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Na końcu zaś można postawić sobie pytanie, czy płynąc na obcą wyspę i działając wbrew jej gospodarzą sami nie sprowadzili na siebie takiego losu. 
Film ten jest po części filmem religijnym, który bardziej promuje wiarę katolicką, niż rodzimy dla Japonii buddyzm. Można więc go zaliczyć do grona filmów religijnych, co nawet było widać w strukturze widzów w czasie seansu w kinie: dominowali emeryci i ludzie w sutannach. Nie jest to jednak pokraczny film stawiający od początku do końca jedną tezę (typu: Bóg na pewno istnieje, zrozum to albo pójdziesz do piekła), a angażujący do myślenia i refleksji nad religią, sensem cierpienia za wiarę czy raczej bezsensem śmierci za coś, co może jest, a może niekoniecznie. Mam do produkcji kilka zastrzeżeń, ale generalnie jak najbardziej na plus. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz