niedziela, 30 sierpnia 2015

Ranking Tygodnia 33

W sumie nie jest to ranking tygodnia, a ranking kilku tygodni zebranych do siebie, jednak sierpień jest takim miesiącem, że ciężko jest zebrać się do oglądania dużej liczby filmów i dlatego trzeba poczekać ze statystykami do czasu uzbierania się kilku obejrzanych produkcji. Także lecimy.

1. Kryptonim U.N.C.L.E. (USA, 2015)











Miłość niejedno ma imię

Love 
Francja 2015
reż. Gaspar Noé
gatunek: dramat, erotyczny, melodramat

Jako że wciąż nie mogę zabrać się za ponad dwuipółgodzinne Wkraczając w pustkę jedynym filmem Gaspara Noe, jaki miałem możliwość zobaczyć jest szokująca produkcja z Moniką Bellucci i Vincentem Casselem Nieodwracalne. Po tym filmie znałem już możliwości tego argentyńskiego reżysera i gdy pierwszy raz przeczytałem o opisywanym właśnie filmie wiedziałem, że to co obiecuje będzie prawdą i z niecierpliwością czekałem na premierę. Czy było warto? 


Fabularnie nie ma tutaj fajerwerków. Studiujący w Paryżu Amerykanin Murphy (Karl Glusman) wiedzie nieszczęśliwe życie u boku kobiety, której nie kocha. Wszystko dlatego, że na skutek pękniętej gumy powstało dziecko, którego matką jest nastoletnia Omi (Klara Kristin). Telefon od matki jego dawnej miłości, Elektry (Aomi Muyock) sprawia, że Murphy przypomina sobie chwile spędzone z tą ponętną dziewczyną. 


Swego czasu, jeszcze pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Marek Koterski stworzył film Porno, gdzie główny bohater wracał myślami do swych wielu kochanek. Tutaj do kochanek wraca Murphy i na tym podobieństwa się kończą. Koterski dał światu kiepski pod względem fabuły film softerotyczny (ze słabą erotyką), Noe nakręcił zaś pornola. Artystycznego ale jednak pornola, gdzie wszystkie sceny nieseksu są tylko interludium do pokazania prawdziwej kopulacji w 3D. Od zawsze byłem zdania, że jeśli filmy 3D (lub 4D) mają jakiś sens to właśnie pod kątek pornografii. I w filmie Noego mamy ponad godzinę seksu. Seksu młodych i niebrzydkich ludzi w różnych konfiguracjach (mężczyzna plus kobieta, dwie kobiety, mężczyzna i dwie kobiety, mężczyzna, kobieta i trans), do wyboru do koloru. Jeśli ktoś chce zobaczyć wytrysk w 3D to niech jak najszybciej pędzi do kina. W sumie Noe nie przełamał żadnych barier, nie mamy tu przedstawionych perwersji, sado maso czy innych udziwnień. W sumie to klasycznie, niemal jak Bóg przykazał. Chociaż oczywiście nie ma co liczyć na ten film na TVP1 w przyszłości to także nie było tu nic, co zniesmaczy lub podnieci kogoś wychowanego w erze internetowego porno. Mimo to z kina kilka osób wyszło. Pomijając prostą choć uniwersalną fabułę mamy tu do czynienia z bardzo dobrze zrobionymi scenami seksu w pełnym trójwymiarze, co daje nam możliwość uczestniczenia w orgii z ponętną (do czasu zobaczenia jej zdjęć bez zębów) Aomi Muyock. Jak dla mnie tylko dla tego warto zobaczyć ten film. Film, który ma kilka innych plusów, jak choćby kilka żartobliwych scen, nawiązania do osoby reżysera (który zagrał tu w roli drugoplanowej). Trójwymiarowość daje produkcji znamiona czegoś nowego, czego wcześniej w kinie nie było. I dla tego polecam ten film każdemu, kogo nie rażą sceny ludzkiej kopulacji oraz wytryskujący obficie na widzów penis w 3D. 








Wyliczanka śmierci

Obywatel roku (Kraftidioten)
Norwegia 2014
reż. Hans Petter Moland
gatunek: komedia, sensacyjny, western

Miałem spory problem z klasyfikacją tego filmu. Oznaczyłem go jak widać jako sensacyjną komedię, a w dodatku western. I tutaj mam w sumie kilka wątpliwości związanych z samą fabułą. Czy film, w którym roi się od trupów wykańczanych jeden po drugim mafiozów może być komedią? I czy produkcja tocząca się na mroźnej, zaśnieżonej północy Europy może być uznany za western, który kojarzy się z całkiem innymi warunkami klimatycznymi? Uznałem, że western jednak to nie tylko uwarunkowanie geograficznie ale też przede wszystkim sposób narracji. Tutaj jest on iście westernowy. Nawet jeśli mamy do czynienia z easternem.


Jeżdżący wielką odśnieżarką Nils (Stellan Skarsgård) zostaje uznany za obywatela roku jednego z zapadłych norweskich miasteczek. Spokojną egzystencję jego rodziny burzy wieść, że syn Nilsa zmarł na skutek przedawkowania narkotyków. Jako że mężczyzna nie wierzy w taką możliwość postanawia znaleźć mordercę swego syna. Szybko okazuje się, że syn bohatera zginął przez konflikt z lokalną mafią. Nils rusza więc na vendettę eliminując bandytów i zmierzając do celu, jakim jest lokalny boss, Książę (Pål Sverre Hagen). Książę natomiast o śmierć swych ludzi obwinia konkurencyjny gang Serbów pod dowództwem sędziwego Papy (Bruno Ganz). Zaczyna więc wojnę gangów. 


Film opiera się na dwóch postaciach granych przez Skarsgarda i Hagena. Bardzo sobie cenię ogólny dorobek Szweda, jednak w roli samotnego mściciela, pogromcy mafii nie wygląda zbyt przekonująco. Ponad 60 letni zmęczony every man stawiający czoła (udanie) całej masie wrogów to jednak nie jest rola życia aktora. Szczególnie, że Skarsgard nie przypomina choćby Liama Neesona. Za to Hagen w roli dziedzica mafijnej rodziny prezentuje się świetnie. Starający się być twardym bossem mafijnym ale przy tym wciąż dużym dzieckiem nie mogącym ogarnąć zawiłości funkcjonowania na tak wysokim szczeblu często wygląda na gangstera poziomu Bolca z Chłopaki nie płaczą. W starciu tych dwóch charakterów choć wiemy kto jest dobrym, a kto złym jakoś bardziej z sympatią kierujemy się w stronę postaci Hagena. 
Kolejnym plusem są piękne, majestatyczne ośnieżone krajobrazy oraz dobra muzyka. Także ciekawym pomysłem był sposób przedstawienia i uhonorowania zmarłych w walce gangsterów poświęcając im stosowny symbol religijny i wymieniając z imienia i nazwiska na czarnym tle. Autorzy także umiejętnie śmieją się i snują rozważania na temat kondycji kraju i tego co wpływa na dobrobyt. 
Niestety sam film jest zbyt schematyczny, dużym momentami wieje nudą oraz ma źle dobraną postać główną. Można bez żalu zobaczyć, jednak nie to typowy europejski must watch.





Retro szpiedzy

Kryptonim U.N.C.L.E. (The Man From U.N.C.L.E.)
USA 2015
reż. Guy Ritchie
gatunek: sensacyjny, komedia

Dawne kino szpiegowskie było jedyne w swoim rodzaju. Potrafiło łączyć ciekawą intrygę, wyrazistych bohaterów oraz luźny komediowy styl. W późniejszych latach zarówno kolejne części przygód Jamesa Bonda, Bourne'a czy innych superagentów przybrały iście poważne tony. A konwencja lekkich filmów akcji była przecież strzałem w dziesiątkę i cieszy fakt pojawienia się takich filmów, jak Kingsman czy właśnie opisywanego filmu byłego partnera Madonny.


Intryga filmu nie jest zbyt skomplikowana i przenosi nas w epicentrum Zimnej Wojny, do roku 1963 i zaczyna się we Wschodnim Berlinie. Poznajemy agenta CIA, Solo (Henry Cavill), który dociera do córki niemieckiego naukowca, Gabi (urocza Alicia Vikander), która to ma doprowadzić go do swego ojca mającego gdzieś stworzyć bombę atomową dla włoskich mafiozów. Traf chce, że muszą oni połączyć siły z agentem radzieckiego KGB, Ilją (Armi Hammer).


Pierwsze co rzuca się w oczy, to fakt że film został świetnie nakręcony. Cudownie ogląda się szpiegowski film dziejący się w najlepszej dla szpiegów epoki nakręcony na taśmie dającej retro wrażenie. Do tego udana charakteryzacja bohaterów i lokacji i wszystko wygląda jakby oglądało się pierwsze przygody Bonda. Klimat na poziomie majstersztyku. Szwankuje trochę zbyt prosta fabuła, ale jednak nie jest z nią aż tak źle.
Gra aktorska głównej trójki bohaterów nie pozostawia nic do życzenia. Widać między nimi chemię i od razu do całej trójki czuć sympatię. Wcielająca się w czarny charakter Elizabeth Debicki także odgrywa tu najlepszą ze swych ról i pięknie dopełnia bardziej pozytywnych bohaterów. 
Mamy tutaj typową zabawę z konwencją, tricki montażowe właściwe Ritchiemu oraz naprawdę niemęczące sceny akcji. Wszystko tutaj jest na swoim miejscu i w odpowiedniej ilości, pościgi, strzelaniny, krajobrazy, szermierki słowne i dowcipne sytuacje. Także na plus trzeba zaliczyć, że po raz pierwszy od dawna rosyjski bohater nie jest tutaj klasycznie złą postacią. Ilja Hammera da się lubić, a Ritchie jednakowo nabija się z KGB, jak i z CIA. Wreszcie mamy jaką równowagę w kinematografii opisującej pojedynek tych służb. 
Film ewidentnie nastawiony był na kontynuację, co widać w wielu scenach, z ostatnią włącznie, jednak jego niewątpliwa wtopa kinowa chyba sprawia, że drugiej części raczej nie uświadczymy. W natłoku kolejnych Avengersów, Batmanów i innych Transformersów masowo pojawiających się w kinach szkoda, że naprawdę dobry film gatunkowy nie doczeka się kontynuacji. Ja osobiście polecam udać się do kina i może dołożyć swoją cegiełkę w uratowanie tego projektu.


piątek, 28 sierpnia 2015

Zagraj to jeszcze raz, Sam

Nieracjonalny mężczyzna (Irrational Man)
USA, 2015
reż. Woody Allen
gatunek: dramat 

Generalnie jest tak, że w dobrym guście jest lubić albo chociaż znać filmy Woody'ego Allena. Bo to ponoć mistrzowskie, błyskotliwe dialogi, niebanalny humor, typowo miejska (z pewnymi wyjątkami) akcja i inne takie. Ja osobiście wolę Allena - aktora, niż Allena - reżysera jednak ogólnie świat ceni go za to drugie. W jego najnowszym filmie nie widzimy go jednak na ekranie, gdyż okres produkcji spędził wyłącznie po drugiej stronie kamery. Czy z powodzeniem? 


Główną osią filmu jest postać grana przez Joaquina Phoenixa, czyli wykładający filozofię na amerykańskich uczelniach naukowiec Abe. Przybywa on do nowego ośrodka akademickiego, gdzie jego przybycie wywołuje furorę oraz masę plotek o tym niebanalnym nauczycielu akademickim. Abe szybko wikła się w romans z zamężną profesorką, Ritą (Parker Posey). Zawiera też niezawodową znajomość z własną studentką, atrakcyjną Jill (Emma Watson), która to ma na celu wyrwać profesora. Sam Abe jest jednak przygnębiony i traci chęci do życia...



Nikt chyba nie zarzuci Allenowi tego, że ten robi złe filmy. Dziadzia Allen wszak przecież stworzył całą gamę niezłych lub dobrych produkcji, które to na trwałe wpisały się w kanon kina światowego. Problem z tym reżyserem jest jednak taki, że do jego najnowszych dzieł wdarła się stagnacja. Co film to jednak po raz kolejny nihili novi. Kolejne produkcje amerykańskiego reżysera przypominają kopię poprzednich filmów. A chyba nie o to powinno chodzić. Z każdym kolejnym filmem mamy do czynienia z odcinaniem kuponów od sławy (bo przecież firmowany TAKIM nazwiskiem film musi być dobry) przez swego czasu jednego z wizjonerów kina. Trochę to smutne. Przekonuję się powoli do tezy mówiącej 'widzieć jeden film Woody'ego Allena to tak, jakby widzieć wszystkie'. Neurotyczny bohater, wydłużone do granic możliwości rozmowy, przeważnie o filozofii oraz ciągłe spacery. Brzmi znajomo? Taki też jest ten film. Gdyby powstał dekadę wcześniej można by powiedzieć, że jest nawet dobry, teraz jednak, gdy Allen rokrocznie wypuszcza ze swej stajni podobne dzieła to jednak ma się syndrom odgrzewanego kotleta. Nawet ostatnio często trzeba oglądać miłą dla oka, lecz już mocno oklepaną przez Allena Emmę Watson. Film dla ludzi z zasadą 'lubię tylko te piosenki, które już znam'. Chociaż na Phoenixa i Stone też można popatrzeć.






Sztuka nudzenia

Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (En Duva satt på en gren och funderade på tillvaron)
Szwecja 2014
reż. Roy Andersson
gatunek: dramat, komedia


Gdy po raz pierwszy natknąłem się przed rokiem na sam tytuł tego szwedzkiego filmu (którego oryginalnej nazwy nawet nie próbuje powtórzyć) wiedziałem, że kiedyś będę chciał sobie go obejrzeć. Jako że w Polsce premiera, jak to często bywa z nieblockbusterowymi produkcjami trochę trzeba było poczekać. Jednak zaraz po oficjalnej premierze pełen oczekiwań skierowałem kroki ku kinu. 


Ciężko mówić w tym filmie o jakiejś szczególnej fabule. Andersson pokazuje cykl kadrów z różnych miejsc, w których przewijają się różni ludzie. Najczęściej jednak obserwujemy losy dwojga biznesmenów działających ewidentnie na poziomie 'small business'. Akwizytorzy Jonathan (Holger Andersson) i Sam (Nils Westblom) wędrują po mieście starając się 'dać ludziom trochę radochy' wciskając im zabawne gadżety.


W filmach cenię sobie najbardziej fabułę, lokalizację, charakteryzację, grę aktorską i muzykę. Tutaj jesteśmy pozbawieni praktycznie wszystkiego z tych wyżej wymienionych punktów. Statyczne tła do wydarzeń są tak nudne, że trzeba pilnować się, by nie usnąć, rozmowy bohaterów brzmią drętwo i sztucznie, na ekranie w sumie nic się nie dzieje. Strona komediowa jest tak toporna, że szkoda gadać. W sumie opiera się na dwóch nudziarzach wciskających innym pseudorozrywkowe gadżety z minionej epoki. W domyśle film miał pokazywać ludzką egzystencję i kondycję moralną człowieka, jako gatunku. Jednak ciężko to zaobserwować. Niestety mocno zawiodłem się na tym filmie i ciężko mi go polecić komukolwiek. Kino tak ambitne, że nawet reżyser chyba nie wie o co chodzi i co dokładnie chciał przekazać.


czwartek, 20 sierpnia 2015

Stłuczki małe, nuda duża

Małe stłuczki
Polska 2014
reż. Aleksandra Gowin, Ireneusz Grzyb
gatunek: nie wiem

Gdy około rok temu przeczytałem informacje o opisywanym właśnie filmie stwierdziłem, że może być to całkiem ciekawa produkcja posiadająca intrygujący pomysł i tematykę, stworzona przez młodych zdolnych twórców i okraszona plejadą nieznanych aktorów, co polskiemu kinu mającemu obecnie twarz Adamczyka, Karolaka i Więckiewicza powinno wyjść na zdrowie. I gdy już powoli zapominałem, że ten film w ogóle wyszedł przypadkiem udało mi się go obejrzeć. Niestety. 


Asia i Kasia (jakże oryginalnie swoją drogą, w ich rolach Helena Sujecka i Agnieszka Pawełkiewicz) zajmują się likwidacją mieszkań i domów. To znaczy zabierają rzeczy z tych domów, by później za grosze sprzedawać je na pchlich targach. Tak sobie żyją łącząc czas między pracą a wspólnym mieszkaniem i czas leci im dość wolno, do chwili aż poznają niejakiego (i nijakiego) Piotra (Szymon Czacki), którego akurat opuściła żona. Od słowa do słowa Piotr w pewnym momencie wprowadza się do łóżka młodych kobiet.


Film mógł mieć silny punkt w postaci zawodu wykonywanego przez dziewczyny. Zbieranie przeróżnych papilotów, poznawanie historii przedmiotów, jak i ich właścicieli, targi staroci. Niestety nie zostało to w żaden sposób wykorzystane. Po prostu dziwny element tła. Gra aktorska zarówno posiadających niemiecki typ urody aktorek, jak i ich filmowego partnera pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak i sam scenariusz. Bohaterowie albo milczą, albo rozmawiają na niespecjalnie odkrywcze tematy żywcem wyjęte z przedszkola (i to nie grupy starszaków) lub psychiatrycznego oddziału zamkniętego. Nie da się tego słuchać. Także ich życiowe wybory są dziwne, nijakie i niezbyt pasjonujące. Mało jest trwających 75 minut filmów, gdzie już po niecałej połowie ma się kompletnie dość. Do kadry aktorskiej dokoptowano jednak jakąś znaną twarz, i w epizodycznej raczej roli widzimy Arkadiusza Jakubika, tutaj innego niż zazwyczaj nas do siebie przyzwyczaił. W sumie jego obecność jest na plus, jednak nie wiem czemu pogorszył sobie aktorskie CV występem w takim czymś. W sumie jedyne co było w tym filmie dobre to kilka kadrów przedstawiających polską przyrodę. Nic więcej. Zdecydowanie nie polecam.





poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Ranking Tygodnia 32

W 32 już rankingu tygodniowym cztery filmy. Generalnie dobre, oprócz jednego, ale cóż, nie każdego dnia jest wigilia.

1. Eskorta (USA, 2014)











Zgubne skutki picia wódki

Pod mocnym Aniołem
Polska 2014
reż. Wojciech Smarzowski
gatunek: dramat

Smarzowski w swym ostatnim filmie jako kolejny z polskich reżyserów pochylił się nad jednym z naszych problemów narodowych, czyli nad dobrze wszystkim znanym alkoholizmem. Inspirowany niemal autobiograficzną książką Jerzego Pilcha o tym samym tytule film może śmiało stawać w szranki z produkcją  Marka Koterskiego o podobnej tematyce, czyli z Wszyscy jesteśmy Chrystusami.


Fabuła filmu nie jest zbyt zawiła i skomplikowana. Poznajemy znanego w całym kraju pisarza Jerzego (Robert Więckiewicz), który swe życie przeplata dwoma okresami, czasem intensywnego picia do porzygu i trzeźwieniu w ośrodku terapii uzależnień alkoholowych. W czasie pobytu na detoksie w ośrodku doktora Granady (Andrzej Grabowski) uczestniczy w spotkaniach alkoholików i poznaje historię innych ludzi borykających się z tym problemem (między innymi Arkadiusz Jakubik, Jacek Braciak, Kinga Preis, Marian Dziędziel). 


Ciężko tutaj mówić o fabule w pełnym tego słowa znaczeniu. Po prostu przyglądamy się życiu głównego bohatera oraz uczestniczymy w retrospekcjach słuchając opowieści bohaterów pobocznych. Życie Jerzego przypomina, jak to u alkoholików błędne koło i widać to właśnie w fabule. Mamy czas odwyku, później czas wzmożonego picia, po którym następuje terapia, po której bohater wraca do butelki. Jak zwykle u Smarzowskiego mamy tutaj pokazane dosadnie, jak alkohol wpływa na ludzki organizm i zachowanie. I reżyser daje nam naprawdę mocny film, chociaż pozbawiony krwi i flaków. Obrazowo pokazane ciągi alkoholowe z nieodłącznymi wymiotami, delirium czy licznymi mimowolnymi defekacjami, często publicznymi jest tu na porządku dziennym. Szokujące sceny odgrywane są tutaj przez aktorów znanych z innych filmów tego reżysera. Oprócz wydawać by się mogło występującego obecnie w każdym polskim filmie Więckiewicza (tak jak to kiedyś nie tak dawno wrażenie miało się podobne z ekranową obecnością Adamczyka, Szyca czy Karolaka) mamy tu Jakubika, Dziędziela, Braciaka, a nawet w szeregowych rolach Bartłomieja Topę czy Eryka Lubosa. W sumie ci jednak używani przez Smarzowskiego aktorzy (dodać można jeszcze Kiersznowskiego, Gołębiewskiego czy Dyblika) są tak wyraziści i pasujący do roli upadłych alkoholików, że nie potrzebują żadnej charakteryzacji. 
Film pokazuje też, że alkohol to nie jest tylko domena środowisk patologicznych. Owszem, tam tego jest najwięcej, ale przecież sam główny bohater to osoba z wyższego kręgu, znany literat, gość poważnych telewizji, osoba ceniona w kraju. A jednak i jego nałóg doprowadza na samo dno. 
I choć daleko mi do piania z zachwytu nad tym filmem to polecam obejrzeć ten film ku przestrodze. Gwarantuje, że po seansie choć na chwilę każdy będzie miał dość jakiegokolwiek alkoholu.



niedziela, 9 sierpnia 2015

Japońskie gore

Ichi Zabójca (Koroshiya 1)
Japonia 2001
reż. Takashi Miike
gatunek: gangsterski, czarna komedia, gore

W Polsce za klasykę gangsterskiej komedii od kilku dobrych lat uchodzi zrealizowany w 2000 roku film Olafa Lubaszenki Chłopaki nie płaczą. Mimo kilku rzuconych w tej produkcji kurew czy gróźb karalnych mamy w tym filmie jednak bardziej niemal familijną komedię niż brutalne porachunki gangów. W rok po filmie Lubaszenki Japończycy nakręcili swoją komedię gangsterską, która dziś uchodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni za kultową. Jednak jest to już zupełnie inna historia niż dzieje naszych swojskich Freda i Gruchy.


Jeden z bossów miejscowej yakuzy ginie. Wraz z nim ginie też spora suma pieniędzy. Jego podwładny, sadomasochistyczny Kakihara (Tadanobu Asano) stara się odnaleźć swojego szefa oraz pieniądze gangu. Przeprowadza brutalne śledztwo, w czasie którego wychodzi na jaw, że szef został zabity przez psychopatycznego mordercę, Ichiego (Nao Ômori), który ponoć wkrótce ma zapolować również na Kakiharę...



Włączając film miałem nadzieję na obejrzenie fajnego filmu gangsterskiego toczącego się w realiach brutalnej azjatyckiej yakuzy, Niestety w czasie seansu przypomniałem sobie, że to jest Japonia, a Japonia to jednak stan umysłu i nic nie jest tu normalne. I owszem brutalna yakuza tutaj jest (szczególnie w osobie samokaleczącego się i marzącego o swej krwawej śmierci Kakiharze), jednak te wszystkie sceny gore przykryły całą resztę fabuły. Jeśli jest się więc fanem podwieszania na hakach, wbijania długich szpil w skórę, przypiekania ludzi, odcinania sobie języków czy innych często groteskowych scen gore to pewnie film może się spodobać. Jednak przy Ichim nawet najostrzejsze sceny z Ludzkiej stonogi mogą ujść za artystyczne. Do tego na kanwie fabularnej film całkowicie kuleje. Początkowe wyobrażenie Ichiego, jako mrocznego mściciela pryska, gdy pierwszy raz go widzimy. Mazgajowaty chłopak w dziwnym wdzianku superherosa z napisem 1. Nie wiem nawet jak to nazwać, ale Japończycy odpłynęli. Do tego jakieś ostrza w butach, którymi Ichi sieje spustoszenie kąpiąc się w krwi swoich wrogów (przy okazji płacząc). Oczywiście bywa też przy tym nieśmiertelny i cierpi na niezaspokojoną ciągle erekcję. Masakra. Film ma kilka dobrych momentów, postać Kakahiry jest całkiem sprawnie zrealizowana, ale jednak całościowo rozczarowuje. Liczyłem na o wiele więcej. 




sobota, 8 sierpnia 2015

Szalony Zachód

Eskorta (The Homesman)
USA 2014
reż. Tommy Lee Jones
gatunek: western, dramat

W ponad rok po światowej premierze do Polski dotarł wreszcie czwarty reżyserski film znanego chyba wszystkim aktora Tommy'ego Lee Jonesa, który wystąpił w nim po obu stronach kamery. Trochę to smutne, że gdy na świecie zdążyli już pewnie zapomnieć o produkcji, ta debiutuje dopiero w naszym kraju. Biorąc pod uwagę fakt, że cotygodniowo nasze kina szturmowane są przez masę gniotów to trochę dziwi. Jednak jak to się mówi: lepiej późno niż wcale. 

 

Przenosimy się do roku 1855, gdzieś w zapadłe tereny Dzikiego Zachodu. Wśród pustkowi znajduje się kilka oddzielonych o kilka kilometrów od siebie chatek, których ludzie tworzą pewną społeczność. Gdy na skutek nieprzyjemności losu trzy kobiety odchodzą od zmysłu lokalny duchowny wpada na pomysł przetransportowania ich do specjalnego miejsca odosobnienia, które to jednak znajduje się na drugim końcu kraju. Żaden mężczyzna nie decyduje się zawieźć szalonych niewiast do miejsca przeznaczenia, więc sprawy w swoje ręce bierze stara panna silna i niezależna Mary Bee Cuddy (Hilary Swank). Pomagać jej będzie tytułowa eskorta w osobie uratowanego przez Mary Bee awanturnika George'a Briggsa (Tommy Lee Jones).


Jest to chyba pierwszy tak sfeminizowany western jaki oglądałem. Oczywiście były już wcześniej filmy osadzone w realiach Dzikiego Zachodu z główną rolą kobiecą, jak Królowe Dzikiego Zachodu czy o zgrozo Sexipistols jednak rola kobiet w tych produkcjach polegała na szczuciu widza cycem (co samo w sobie nie jest złe, ale jednak nie podkreśla tej siły i niezależności w takim stopniu, jak choćby tutaj). Tommy Lee Jones stworzył moim zdaniem bardzo dobry film niekomercyjny z całkiem niezłą obsadą, bo oprócz siebie samego i Hilary Swank obsadził też w drobnej roli samą Meryl Streep. I oczywiście milionów dolarów na koncie mu przez to nie przybyło, jednak na pewno może mieć poczucie dobrze wykonanej roboty. 
Samo tempo produkcji jest dość wolne. Powiedzieć, że często dzieje się mało to tak, jakby rzec, że Waldemar Pawlak jest troszeczkę sztywny. Ślemazarną fabułę jednak ciągnie kilka naprawdę dynamicznych akcji, jak choćby scena walki z porywaczem czy druga wizyta Briggsa w hotelu. Reszta to psychodrama rozgrywająca się na rozległych terenach zachodniej prerii. Na szczęście zdjęcia do filmu są tak dobrze zrobione, że ogląda się to z dużą satysfakcją. 
Film jest na podstawie prozy, co skłania do refleksji, że obecnie scenarzyści przeżywają kryzys. Większość dobrych rzeczy jest zaczerpnięta z książek lub opowiadań. Ale to dowodzi, że według wielu już anachroniczna literatura jest potrzebna, choćby po to, by być wielkim zapleczem twórczym dla przemysłu filmowego. 
Co do gry aktorskiej to jest dobrze lub nawet bardzo dobrze. Szczególnie podobała mi się rola Jonesa, który naprawdę oddał bardzo dobrze swoją postać. Także obdarzona raczej urodą silnych i niezależnych kobiet Swank wpasowała się idealnie w rolę babochłopa, który jednak chce za wszelką cenę wyjść za mąż (dwie sceny, gdzie odbywa się właśnie takie swatanie mają naprawdę duży potencjał komediowy). Aktorki grające wariatki też są bez zarzutu. Kiedy trzeba zawodzą, wyją lub wpatrują się pustym wzorkiem przed siebie. 
Na pewno nie jest to film dla wszystkich. Wiele osób uzna go za nudny, i w istocie w pewnych momentach tak też jest. Jednak jeśli szuka się w filmie czegoś innego niż akcji i efektów specjalnych to jest to film, który wypada zobaczyć. 





środa, 5 sierpnia 2015

Indiana Jones w wersji soft

Przygody Tintina (The Adventures of Tintin)
USA 2011
reż. Steven Spielberg
gatunek: animowany, przygodowy

I oto nadeszła wiekopomna chwila, po prawie roku od powstania bloga powstaje pierwsza (ale już teraz mogę powiedzieć, że nie ostatnia) notka dotycząca animacji. Jest to animacja nie byle jaka, gdyż zabrał się za nią sam Steven Spielberg, a opowiada ona o losach Tintina, czyli bohatera komiksowej serii autorstwa belgijskiego twórcy  Herge. Bohater więc jest animowany, ale na pewno nie anonimowy, a i reżysera zbytnio przedstawiać nie trzeba. Tak więc coś akurat na debiut.


Nastoletni dziennikarz Tintin (Jamie Bell) kupuje na targu za niską cenę replikę XVIII statku. Chwilę później spotyka Sakharin'a (Daniel Craig), który oferuje mu o wiele więcej za model. Tintin odmawia, a zaciekawiony historią statku dowiaduje się o jego historii i otoczonym legendą kapitanie łajby - niijakim Haddocku. W rezultacie zawiłej intrygi Tintin oraz jego niodłączny pies Snowy (w Polsce znanym jako Miluś) poznają potomka żeglarza, również kapitana, wiecznie pijanego Haddocka (Andy Serkis) i postanawiają razem stawić czoło rodowej legendzie.


Film opiera się na komiksie Tajemnica Jednorożca, chociaż nie mamy tu do czynienia z przeniesieniem w skali 1;1. Fabuła, tak jak cała saga Tintina jest pokierowana zmyślnie i sensownie. W sumie mamy do czynienia z takim Indiana Jones'em lub Nathanem Drakiem z konsolowej serii Uncharted w wersji dla dzieci i młodzieży. Jeszcze teraz, w moim już dość zaawansowanym jak na takie filmy wieku potrafiłem czerpać z tego satysfakcje, a co dopiero gdybym był o połowę młodszy (wszak targetem filmu jest właśnie taki przedział wiekowy) to uznałbym to za najlepszą produkcję, jaką widziałem. Film przeładowany jest akcją, ciągle coś się dzieje, nie ma miejsca na nudę. Twórca kina nowej przygody udanie zadebiutował w animacji i zrobił to z właściwym sobie rozmachem. 
Oddzielny akapit należy się animacji. Jest olśniewająca i z wszech miar fantastyczna. Wyrzucając irytujące, nieco kartoflowe nosy niektórych postaci mielibyśmy do czynienia z ideałem. Gdy widzimy tylko tło, bez bohaterów często można się złapać na tym, że wygląda to jak prawdziwe życie, a nie kreska grafików. To co graficy, czyli w sumie wydawać by się mogło, że zwykli informatycy przygotowali to prawdziwa poezja, dzięki której można mieć orgazm przez oczy. A montaż wszystkiego też jest tak wspaniały, że może uchodzić za małe dzieło sztuki. Mistrzostwo. 
Oczywiście, jako że jest to film dla dzieci wzorowany na komiksie dla dzieci nie ma tutaj wulgaryzmów, krwi etc, a niektóre komediowe sceny mogą rozśmieszyć co najwyżej 8 latka albo moją babcie ale trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że taki był target. Dlatego jeśli przymknie się czasem oko to dostanie się naprawdę dobry film dla osób w każdym wieku. Polecam na wakacje.





niedziela, 2 sierpnia 2015

Ranking Miesiąca 7

I oto nadchodzi podsumowanie za cztery pierwsze wakacyjne tygodnie.



Ranking Tygodnia 31

Bardzo skromnie ale tak już to może być w wakacje.






The Beatles: Genesis

John Lennon. Chłopak znikąd (Nowhere Boy)
Wielka Brytania, Kanada 2009
reż. Sam Taylor-Johnson
gatunek: biograficzny, dramat, muzyczny

Popularni do dziś, 45 lat po swoim rozpadzie Beatlesi nie mieli jakiegoś większego filmu poświęconego fabularyzowanemu pokazaniu ich historii. W zalewie filmów biograficzono - muzycznych opisujących każdego od Ritchy'ego Valensa, Jima Morrisona, Hendrixa czy Casha zespół, który wpłynął na przebieg całej dekady w Zachodnim (choć nie tylko) świecie nie doczekał się czegoś takiego. I ten film także nie przybliży nam historii zespołu. Ale rzuci trochę światła na jego kreację. 


Fabuła kręci się wokół tytułowego chłopaka znikąd, Johna Lennona (Aaron Taylor-Johnson), którego poznajemy jako wychowywanego przez konserwatywną ciotkę Mimi (Kristin Scott Thomas) zbuntowanego wobec świata nastolatka, którego głównym idolem jest Elvis Presley. Lennon postanawia po latach odnowić znajomość z matką, mocno hipisową Julią (Anne-Marie Duff), co doprowadza do niezadowolenia ciotki. Matka wprowadza go w świat muzyki rock'n rollowej, co inspiruje Johna do założenia zespołu rockowego. Wkrótce poznaje 15 letniego Paula McCartneya (Thomas Brodie-Sangster).


Szczerze mówiąc oczekiwałem po tym filmie trochę czego innego. Mając przed oczyma wizerunek muzycznego wizjonera - pacyfisty film rozwalił go niemal całkowicie serwując nam cynicznego, wulgarnego gówniarza nie stroniącego od używek. Do tego zmarginalizowano sam motyw muzyczny dotyczący rodzenia się muzycznej pasji i zakładania najpopularniejszego zespołu wszech czasów. Produkcja skupia się na rozterkach egzystencjalnych młodego Johna oraz jego relacjach z patologiczną matką i jej całkowitym przeciwieństwie w postaci ciotki, z którą mieszka Lennon. To także odkrywanie przez niego swojego pochodzenia oraz wiele ckliwych scen, które mają za zadanie doprowadzić niewiasty do płaczu. Biorąc pod uwagę fakt, że reżyserką jest autorka ekranizacji samych 50 twarzy Graya zbytnio nie dziwi. Dziwi natomiast, że mający podczas premiery filmu grający Lennona Aaron poślubił szybko 48 letnią obecnie reżyserką, z którą już w 2010 miał pierwsze dziecko. No ale nikt nie ogarnie realiów show biznesu nim do niego nie wskoczy. Sam film ma mimo kilku drobnych błędów (typu picia piwa ze szklanek, których jeszcze pod koniec lat 50. nie wynaleziono) całkiem dobre ukazanie realiów epoki, za co duże brawa, czujemy się jakby po przeniesieniu w czasie o ponad pół wieku. Nie jest to jakieś wybitne kino, ku mojej rozpaczy skupia się na relacjach rodzinnych, ale dzięki niemu niedzielny fan twórczości Lennona i jego zespołu może wyłowić kilka ciekawostek. Tak więc w sumie to warto zobaczyć.