niedziela, 27 marca 2016

Intryga w intrydze

Szpicel (Le doulos)
Francja 1962
reż. Jean - Pierre Melville
gatunek: czarny kryminał

To już drugi raz w tym miesiącu, kiedy mam okazję zapoznać się bliżej z filmami francuskiego mistrza kryminału, Jean - Pierre'a Melville'a. Po całkiem dobrym W kręgu zła tym razem cofnąłem się jeszcze o osiem lat do filmu z roku 1962. Zamiast Alaina Delona i Yvesa Montanda na ekranie brylują tacy aktorzy, jak Serge Reggiani i Jean-Paul Belmondo, a więc w połączeniu z nazwiskiem reżysera jest to gwarancja co najmniej filmowej solidności. 


Poznajemy losy złodzieja Maurice'a (Serge Reggiani), który po kilku latach spędzonych w więzieniu wychodzi na wolność i planuje kolejny włam. Zanim jednak do niego dochodzi morduje i okrada pewnego pasera. Narzędzia potrzebne do napadu dostarcza mu jego stary znajomy, Silen (Jean - Paul Belmondo). Jednak napad nie udaje się, a w policyjnym pościgu ginie wspólnik Maurice'a. Szybko okazuje się, że ktoś zdradził plan policji. Męska przyjaźń przestępców zostaje wystawiona na próbę...


Mamy tutaj do czynienia z kwintesencją filmu noire. Klimat budowany przez Melville'a jest czymś szczególnym dla fanów kinematografii spod znaku płaszczy, kapeluszy, dymu tytoniowego, femme fatale i wszechobecnych intryg i spisków. Reżyser po mistrzowsku dozuje wszystkie te elementy stopniowo zanurzając widza w ruchome bagna misternie skonstruowanej intrygi, która z początku nielogiczna z każdą chwilą zaczyna się z każdą chwilą klarować, by w końcu mieć ujście w iście Melville'owym zakończeniu. 
Mamy tu po raz kolejny typowo męski świat, znany z innych dzieł tego przedwcześnie zmarłego reżysera. W środowisku filmu noire świetnie wpisują się zaś główni bohaterowie grani przez Reggianiego i Belmondo, którzy świetnie się czują w roli dystyngowanych przestępców z minionej epoki. Oglądać na ekranie tę dwójkę to dla świadomego widza istny orgazm przez oczy. Dodając do tego dbałość o detale, z jaką Melville odwzorowuje ten świat zbrodni mamy połączenie idealne, wszak każdy fan kina marzy o świetnie napisanych i zagranych bohaterach poruszających się w perfekcyjnie skrojonym środowisku. 
Oczywiście film ma swoje minusy, jest dość archaiczny pod punktem technicznym (np. śmieszące sekwencje jazdy samochodem), przez co ciężko oglądając po latach o bardzo wysoką notę, jednak jeśli lubi się oferowany przez gatunek i reżysera klimat to jest to pozycja obowiązkowa. Melville jako jedyny europejski twórca potrafił zrobić czarny kryminał na najlepszym amerykańskim poziomie, a może nawet czasem go przewyższając. Nie ma co więcej pisać, to trzeba obejrzeć!






Dzika lokatorka

Dama w vanie (The Lady in the Van)
Wielka Brytania 2015
reż. Nicholas Hytner
gatunek: dramat, biograficzny

Nazwisko jednego z dwójki głównych bohaterów tego filmu i zarazem jego narratora, Alana Bennetta zapewne nie jest zbyt znane niedzielnym miłośnikom kina. Obecnie ponad osiemdziesięcioletni aktor i scenarzysta jest autorem scenopisu znanego angielskiego filmu Szaleństwa króla Jerzego. Natomiast w opisywanym właśnie filmie poznajemy jego nietypową znajomość z równie nietypową staruszką.


W filmie poznajemy niecodzienną sytuację z życia pisarza Alana Bennetta (Alex Jennings), na którego osiedlu w latach 70. zaczęła żyć mieszkająca w zdezelowanej furgonetce ekscentryczna starsza pani Shepherd (Maggie Smith). Po pewnym czasie Alan pozwala zatrzymać się kobiecie na swoim podwórku, a z czasem zaczyna pomagać jej mimo woli. Nie spodziewa się jednak, że taki układ przetrwa aż 15 lat.


Mamy do czynienia z typowo angielską produkcją filmową. Film jest dość flegmatyczny, akcja toczy się wolno bez wielkich fajerwerków fabularnych. Chociaż mamy tu od czasu do czasu do czynienia z angielskim humorem to ciężko jednak napisać, że jest to komedia. Historia zdziwaczałej pani Shepherd i odkrywanie jej przeszłości (strasznie wolne odkrywanie) jest mimo dość rozlazłej fabuły dość przyjemne dzięki osobie samej odtwórczyni tej roli. Znana z odgrywania profesor McGonagall w cyklu o Harrym Potterze czy nobliwych szlachcianek w wielu brytyjskich produkcjach tym razem wciela się w rolę ekscentrycznej kloszardki i robi to w sposób naprawdę popisowy. Ponad 80. letnia aktorka wkłada w grę całą siebie i naprawdę widać, że może to być jej najlepsza w życiu rola. Smith świetnie oddaje uczucia swojej postaci od smutku po radość, jest żywiołowa lub przybita w zależności od sytuacji, zgryźliwa lub miła. Aktorstwo to sztuka udawania, a Smith udaje tutaj bardzo wiarygodnie. Sekundujący jej Jennings w roli Bennetta wypada dobrze, jednak jakkolwiek by się nie starał jego wyczyny bledną w porównaniu do swej ekranowej partnerki. 
Film też dotyka problematykę starszych ludzi bezdomnych. Pokazując ich sytuację na przykładzie prawdziwej historii pani Shepherd można stwierdzić, że ich obecna sytuacja nie trwała wiecznie,a w przeszłości mogli być wartościowymi ludźmi, których życie w pewnym momencie potoczyło się inaczej niż powinno. Damę w vanie można obejrzeć, jako trochę przynudzającą ale jednak ciekawą historię o dziwnej zażyłości między dwoma różnymi ludźmi. Poza tym warto podziwiać popis aktorski Smith, która wypadało tu naprawdę okazale. 




sobota, 26 marca 2016

Wędrówki z neandertalczykami

Walka o ogień (La Guerre du feu)
Francja, Kanada 1981
reż. Jean - Jacques Annaud
gatunek: przygodowy, dramat

Od dawna zabierałem się za obejrzenie tego kultowego obecnie filmu Jeana - Jacquesa Annauda Kilka lat przed świetnym Imieniem róży francuski reżyser zabrał się za ekranizację książki belgijskich prekursorów science fiction, braci tworzących pod pseudonimem J.-H. Rosny traktującej o przygodach prehistorycznych praludzi.


W filmie cofamy się o 80 tysięcy lat wstecz. Na mieszkających w okolicy jaskini neandertalczyków napadają przypominające homo erectusa małpoludy doprowadzając do wygaśnięcia przechowywanego w jaskinie ognia. By znaleźć nowe ognisko w świat rusza trójka młodych wojowników (w tych rolach Everett McGill, Ron Perlman, Nicholas Kadi). Wkrótce dołączy do nich uratowana przed kanibalami kobieta z gatunku homo sapiens (Rae Dawn Chong).


Do filmu pod żadnym pozorem nie należy podchodzić jak do filmu historyczno - dokumentalnego. Zarówno obyczaje, jak i porozumiewanie się bohaterów nie jest specjalnie udokumentowane, także samo występowanie obok siebie społeczności gatunków ludzkich na tak odmiennych stopniach rozwoju jest dyskusyjne. Jednak film ten nie aspirował zapewne do bycia poszerzeniem podręcznika prehistorii, a za zadanie miał dobrze bawić. Z tego zaś wywiązuje się znakomicie. 
Pierwsze co rzuca się w oczy podczas seansu to fakt, że film ten w ogóle się nie zestarzał. Laureat Oscara za charakteryzację ma już 35 lat, jednak wciąż olśniewa i zachwyca swym wyglądem. To żywy dowód na to, że da się zrobić wyglądający realistycznie film bez masy tanich efektów specjalnych, czym karmi nas większość nowoczesnych produkcji, Mamuty tu wyglądają jak żywe, choć nie zostały wyprodukowane komputerowo. Do tego świetnie wypadają plenery wykorzystane podczas kręcenia. 
Uhonorowana wieloma nagrodami charakteryzacja też stoi na poziomie wykraczającym swoje czasy. Pomijając Rona Perlmana, który raczej żadnej charakteryzacji do roli nie potrzebował to jakość i dbanie o detale, by przystosować wygląd bohaterów do realiów prehistorycznych jest zdumiewająca. Także pokazanie ich stopnia rozwoju, w sposób trochę edukacyjny został pokazany bardzo dobrze (choć nie powiem, że wiarygodnie). Z radością oglądałem wędrówkę neandertalczyków po wrogim świecie, gdzie wszystko chce człowieka zabić i zjeść. Samo patrzenie na ich niezbyt inteligentne oblicza dostarcza masę satysfakcji. 
Film z pewnością nie jest dla wszystkich, dialogów tu praktycznie nie uświadczymy (a nawet jeśli za takie uznamy pokrzykiwania praludzi to i tak nikt tego nie przetłumaczy), prehistoryczne kino drogi też może nie zachwycić każdego, dla mnie to jednak powiew świeżości i temat niewyeksploatowany w filmografii. Dla mnie to naprawdę dobre kino i polecam wszystkim cofnięcie się dziesiątki tysięcy lat w czasie, aby poznać historię walki o ogień. 




czwartek, 24 marca 2016

Morskie opowieści

W samym sercu morza (In the Heart of the Sea)
Australia, Wielka Brytania, USA 2015
reż. Ron Howard
gatunek: dramat

Obejrzałem będąc w kinie zwiastun tego filmu kilkukrotnie i za każdym razem nie porwał mnie on zbytnio. Dlatego też minęło trochę czasu od oficjalnej premiery, nim zdecydowałem się przystąpić do seansu. Spodziewałem się filmu luźno opartego na Moby Dicku Hermana Melville'a, XIX wiecznego klasyku literatury światowej. Jednak w trakcie samego seansu okazało się, że choć postać Melville'a pojawia się w filmie to jest on bardziej wzorowany na losach załogi statku wielorybniczego Essex, które opisał wcześniej załogant Owen Chase, a historycznie do sprawy podszedł też niejaki Nathaniel Philbrick w niewydanej w Polsce książce. 


W połowie XIX wieku do domu Toma Nickersona (Brendan Gleeson) przybywa pisarz Herman Melville (Ben Whishaw) przekonując go do opowiedzenia mu historii wyprawy statku wielorybniczego Essex sprzed trzech dekad. Nickerson niechętnie wraca do tamtych czasów wspominając o swoim pierwszym rejsie pod dowództwem kapitana Pollarda (Benjamin Walker) i pierwszego oficera Owena Chase'a (Chris Hemsworth) oraz konsekwencji spotkania się z białym wielorybem...


Ciężko mi jest ocenić ten film jednoznacznie. Z jednej strony naprawdę dobrze mi się oglądało, opowiedziana w nim historia była wciągająca (a co najlepsze - prawdziwa), a aktorstwo stało na wysokim poziomie. Z drugiej zaś strony wszystko, co według Howarda i producentów miało stanowić o sile filmu moim zdaniem nie zagrało tak, jak powinno. Zaczynając od bardzo sztucznie wyglądających scen kręconych przy użyciu blue screenu, po zbyt częstą patetyczną muzykę, która towarzyszy bohaterom niemal na każdym kroku, czy naprawdę przesadną częstotliwość używania spowolnienia czasu. Niestety sceny efektów specjalnych wyglądają strasznie nienaturalnie i po prostu widać, że są robione metodą komputerową. Postaci snujące się po statku i dziwnie się zachowujące na tle sztucznego tła wyglądają bardzo słabo i mnie przynajmniej raziły. Pozytywnie zaś odebrałem sceny, gdy z samego serca morza przenosimy się do przytulnego mieszkania starego Nickersona. Naprawdę ta lokacja twórcom wyszła bardzo dobrze. Także sam klimat nadmorskiego miasteczka portowego pierwszej połowy XIX wieku wyszedł twórcom nieźle i szkoda tylko, że scen dziejących się na uliczkach miasta jest tak mało.
Sama historia opowiedziana jest całkiem wciągająco, a biorąc pod uwagę to, że mamy do czynienia z faktami tylko nieco przerobionymi na potrzeby filmu dodaje jeszcze więcej plusów dla widza. 
Ogólnie lubię filmy o tematyce marynistycznej, szczególnie dziejące się w okresie wcześniejszym niż XX wiek. Dlatego też mimo wielu braków, jakie ma film Howarda nie mogę przejść wobec niego całkiem obojętnie. Całość, choć bywa irytująca ma kilka solidnych, mocnych punktów, dzięki czemu wypada lepiej niż niezbyt według mnie dobry zwiastun. A po obejrzeniu filmu mam ochotę zagłębić się wreszcie w dzieło Melville'a, a może nawet dotrzeć do zapisków samego Chase'a Narrative of the Most Extraordinary and Distressing Shipwreck of the Whale-Ship Essex. A jeśli w kinie chodzi też o to, aby pobudzić ciekawość to opisywana produkcja najwyraźniej to założenie spełnia. Jak na blockbuster nie jest źle, umiarkowanie polecam. 






środa, 23 marca 2016

Problematyczna nastolatka

Juno
USA 2007
reż. Jason Reitman
gatunek: komedia, dramat

W czasie zagrania w średnio udaną grę Beyond: Dwie dusze zwróciłem uwagę na postać Jodi Holmes, w którą wcielała się filigranowa Ellen Page. Dziewczyna nie tylko podkładała pod swoją postać głos, ale też dzięki technologii motion capture użyczyła bohaterce swoje ciało. Wtedy też postanowiłem zapoznać się z filmografią filigranowej aktorki, jednak czytając opisy filmów, w których wystąpiła dotychczas nie znalazłem zbyt wielu takich, które chciałbym zobaczyć. Po Incepcji, która średnio mi sie spodobała wybór padł na właśnie opisywany film.


Bleeker (Michael Cera) robi dziecko szesnastoletniej Juno (Ellen Page). Dziewczyna początkowo chce poddać się aborcji jednak później decyduje się dotrzymać ciążę, a dziecko oddać do adopcji. Przy pomocy przyjaciółki (Olivia Thirlby) znajduje odpowiednią parę. Wraz z ojcem (J.K. Simmons) udaje się poznać Vanessę (Jennifer Garner) i Marka (Jason Bateman), którym chce oddać dziecko. 


Już po obejrzeniu filmu przeczytałem, że w 2008 roku otrzymał on Oscara. Nie jednak dla któregoś z aktorów (nagrody aktorskie często przyznawane są dla swoich ulubionych odtwórców więc można to jakoś wytłumaczyć), a za najlepszy oryginalny scenariusz. Może to nie był najlepszy rok w historii kina, ale żeby przyznać najcenniejszą statuetkę świata filmu za scenariusz w tej produkcji to wielkie nieporozumienie. Podobne historie mogą powstać podczas konkursu w dowolnym polskim gimnazjum. Historia zawarta w filmie jest naprawdę tendencyjna, trywialna i prawie każdy od początku może zakładać jak potoczą się dalsze jej losy. Dodać do tego trzy inne nominacje dla tego filmu to potwierdzenie, że Oscary są mocno przereklamowane jeśli chodzi o rzeczywistą wartość większości nagradzanych filmów. 
Juno zaś dla mnie oglądało się po prostu nudno. Do tego ciężko było mi znaleźć jakąkolwiek postać, która wzbudziłaby choć trochę mojej sympatii. Ani opryskliwa tytułowa bohaterka, ani ni to nonszalancki ni to fajtłapowaty ojciec jej dziecka, ani zdziecinniały Mark czy sukowato wyglądająca, odpychająca Vanessa. Naprawdę bohaterowie w moim odczuciu nie dają się lubić. 
Całość jest może odpowiednia do pokazywania na godzinie wychowawczej czy innym wychowaniu do życia w rodzinie (o ile jeszcze taki przedmiot w Polsce istnieje) jako w miarę luźny film problemowy. Ewentualnie poglądowo puszczać go można w środowisku pro - life. Dla mnie jest to nie śmieszna komedia połączona z niedramatycznym dramatem. Świat bez tej produkcji Reitmana nie byłby gorszym miejscem. 





wtorek, 22 marca 2016

Mściwy skrzat

Karzeł (Leprechaun)
USA 1993
reż. Mark Jones
gatunek: horror, czarna komedia


Leprechaun to znany z irlandzkich legend skrzat, którego ludzie spotykają niezwykle rzadko. Z wyglądu przypomina on pomarszczonego starca i przeważnie trudni się produkcją butów. Według podań jest on niezwykle mały (nie przekracza metra wzrostu), nosi się na zielono, a jego nieodłącznym atrybutem jest fajka i przeważnie ruda broda. Leprechauny znają lokalizację skarbów, jednak mity podają, że bardzo ciężko rozstają się ze swoim złotem. Karła, który za wszelką cenę będzie chciał odzyskać swoje monety spotkamy właśnie w tym filmie. 


Do niezamieszkanego od dziesięciu lat domu na pustkowiu wprowadza się wraz z ojcem młoda Tory (Jennifer Aniston). Zatrudniają oni ekipę do odmalowania budynku, w skład której wchodzą przystojniak Nathan (Ken Olandt), młody Alex (Robert Hy Gorman) i głupkowaty Ozzie (Mark Holton). Ten ostatni doprowadza do uwolnienia zamkniętego w piwnicznej skrzyni leprechauna (Warwick Davis), który chce odzyskać skradzione mu dekadę wcześniej złoto...


Cóż, film jest generalnie bardzo słaby i ciężko z tym dyskutować. Spodziewałem się tego od początku i było to rozsądne, gdyż czego spodziewać się można od komediowego horroru klasy nawet nie B, a C sprzed prawie ćwierć wieku? Nie wiem też czy to komedia zamierzona przez twórców, czy też nie. Jednak nawet obejrzany wcześniej tragiczny zwiastun nie wyprowadził mnie z próby obejrzenia filmu z Jennifer Aniston sprzed epoki Przyjaciół. Mamy tutaj wszystko co najgorsze w niskobudżetowych produkcjach sprzed dwóch dekad. Słabe efekty specjalne, idiotyczną i przewidywalną fabułę, drewnianie napisane i zagrane postaci i masę innych negatywów. W sumie oprócz wspomnianej Aniston, która wyglądała w tamtych czasach dość zachęcająco (choć aktorsko to wciąż poziom co najwyżej bardzo średni) i znanego z roli w sadze o Harrym Potterze Davisa reszta ekipy to zdecydowanie ludzie nieznani, a patrząc na ich warsztat aktorski to całkiem nie dziwne. Film mimo całej gamy uchybień ma jakiś taki swój specyficzny klimat, który sprawia, że da się go obejrzeć bez większych myśli samobójczych. Nadal to lepsze niż seans 50 twarzy Graya czy Zombie SS. Zresztą ten film jest z gatunku tych aż tak słabych, że aż w pewnym sensie dobrych (dobrze oglądających się). 
Z wielkim zdziwieniem zobaczyłem, że powstało kilka sequeli tego filmu. Mamy więc później Karła w kosmosie, czy Karła w Kapturze (z opisu wynika, że będzie prześladował w tej części hiphopowców). Więc każdy amator tanich horrorów z lat 90. pewnie znajdzie zajęcie na cały tydzień, by raczyć się tymi produkcjami. Ja raczej jednak sobie daruje kolejne przygody leprechauna.


niedziela, 20 marca 2016

Ranking Tygodnia 61

I kolejny raz w tym miesiącu bardzo potężny w liczbę tytułów ranking tygodnia. Zestawienie ogólnie na dość dobrym poziomie, filmów bardzo słabych nie było, a kilka produkcji naprawdę wartych obejrzenia. Już teraz wiem, że będzie ciężko wybrać dziesiątkę do rankingu miesiąca, a przecież jeszcze 10 dni do końca marca i na pewno trafi się coś godnego uwagi.














Podróż za jeden uśmiech

Złota klatka (La jaula de oro)
Gwatemala, Meksyk, Hiszpania 2013
reż. Diego Quemada - Diez
gatunek: dramat

I oto mam okazję napisać notkę o filmie z dalekiej Gwatemali. To moja pierwsza styczność z kinematografią tego biednego środkowoamerykańskiego kraju, choć w tym wypadku wspomagają Gwatemalczyków filmowcy z Hiszpanii i Meksyku. Po wielu dobrych filmach z Ameryki Południowej (zarówno z Brazylii, Argentyny czy Chile) czy Meksyku widać, że tamtejsze kino stanowi już pewną jakość, dzięki czemu może konkurować swymi produkcjami wśród ambitnych kinomanów zarówno z filmografią europejską, jak i z Hollywood. Gwatemala zaś wciąż jest krajem na dorobku filmowym, a dodając do tego fakt, że sama należy do krajów tzw. rozwijających się w ciemno można było przyjąć, że dostaniemy film poruszający ważną tematykę społeczną, która częściej swą wymową będzie górować nad względami stricte artystycznymi. I nie pomylimy się.


Historia zaczyna się we współczesnej Gwatemali. Trójka nastolatków obiera sobie za plan przedostać się z kraju do amerykańskiego Los Angeles pokonując w międzyczasie cały Meksyk. Do śmiałków w osobach Sary (Karen Martínez), Juana (Brandon López) i Samuela (Carlos Chajon) dołącza nieznający języka hiszpańskiego Indianin Chauk (Rodolfo Domínguez). Podróż do ziemi obiecanej nie będzie jednak dla tych młodych ludzi usłana różami...


Film ten jest typowym przykładem znanego z kinematografii Ameryki Łacińskiej minimalizmu. Wszyscy fani akcji i pędzącej szybkim pędem fabuły raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie. Dostajemy ubogie w dialogi kino drogi, gdzie widz przez znaczną część trwania produkcji będzie kontemplować krajobrazy i naznaczoną zmaganiami z losem wędrówkę bohaterów. Droga ta zaczyna się w Gwatemali i sceny pokazujące otaczającą główne postaci rzeczywistość dość dobitnie pokazują, że jest to miejsce ciężkie do życia i myśl o ucieczce z tego kraju jest jak najbardziej uzasadniona. Później zaś w pogoni za marzeniami bohaterowie będą musieli pokonać sporą odległość, często wskakując na dach pociągów (tego typu podróże muszą być popularne w tamtych rejonach, bo nie dość, że bohaterowie spędzą tak podróżując z 30% filmu, to jeszcze zawsze otoczeni są innymi podobnymi gapowiczami). Podróż do celu będzie obfitowała w liczne spotkania z ludzką podłością. Czy to zdegenerowani stróże prawa, czy handlarze narkotyków, czy też zwykli przestępcy. Zło i występek czekać będą na bohaterów na każdym kroku. A gdy już nielicznym uda się przekroczyć granicę to ten amerykański raj na ziemi też okaże się czymś innym niż w marzeniach. Śledzenie całej tej wędrówki to naprawdę mocne przeżycie i o ile za samo pokazanie problemu migracji plusy do oceny się nie należą, to sportretowanie hmm przygód głównych bohaterów zostało wykonane bardzo dobrze i twórcy zasługują na brawa. 
Początkowo film trochę nużył mnie swoim klimatem, jednak z każdą minutą wsiąkałem w świat przedstawiony w historii, by pod koniec powiedzieć, że autorzy kupili mnie swoim obrazem. Dla każdego, kto nie boi się tego typu dość sennych produkcji to jednak pozycja warta polecenia. Przy okazji można odkryć filmowo nowe horyzonty. 





sobota, 19 marca 2016

Walka o swoje

Sztuka zrywania (The Break-Up)
USA 2006
reż. Peyton Reed
gatunek: komedia, dramat 

Sobotnie popołudnie to dobry czas, by przy okazji obiadu obejrzeć sobie coś niezbyt ambitnego, rozluźniającego i często też niosące pokłady humoru lotów co najwyżej średnich. Natomiast, gdy zobaczy się na liście płac takie nazwiska, jak Vince Vaughn i Jennifer Aniston znanych ze swojego komediowego emploi można w ciemno uznać, że będziemy mieli do czynienia z komedią raczej niskich lotów. Zaś z każdą minutą oglądania filmu dochodzi do człowieka, że jednak z komedią ma to coraz mniej wspólnego. 


Kilkuletni związek Gary'ego Grobowskiego (Vince Vaughn) i Brooke Meyers (Jennifer Aniston) nie potoczył się tak, jak sobie by tego oczekiwali. Brooke ma ciągłe pretensję do swego konkubenta, który nie troszczy się o obowiązki domowe, nie podziela zainteresowań swej dziewczyny, a za ulubione czynności ma picie piwa, oglądanie transmisji sportowych i granie na playstation. Brooke postanawia więc zakończyć ich związek, jednak żadne z nich nie zamierza wyprowadzić się ze wspólnego mieszkania...


Początkowe kilka scen filmu utwierdza widza, że mamy do czynienia zgodnie z zapowiedziami z lekką i trochę głupkowatą komedią, do czego przyzwyczaił zresztą duet głównych aktorów. Jednak po średnio zabawnych kilkunastu pierwszych minutach elementów stricte komediowych, humorystycznych ubywa, a atmosfera filmu skręca niepokojąco w sferę obyczajową czy dramatyczną. W pewnym momencie myślałem, że mam wręcz do czynienia z czymś pokroju melodramatu, niż komedii. 
Brawa należą się scenarzystom za to, jak rozpisali fabularnie etap kłótni w relacji między bohaterami, argumenty jakich używają są naturalne i myślę, że większość osób mających za sobą jakiś związek może poczuć się, że coś podobnego przechodziło (i stanąć za jednym z bohaterów w zależności od swej płci fizycznej bądź psychicznej). Także miło ogląda się film, który pokazuje w przystępny sposób motywacje, jakimi kierują się bohaterowie. W filmie ładnie widać, że jedną decyzją można łatwo zburzyć, zaś ciężko potem to naprawić mimo starań każdej ze stron. Mały plus produkcja może dostać też za zakończenie, które jest dla tego typu filmów niestandardowe. 
Mamy w filmie wątki polskie. Główny bohater, mimo całkiem niepolskiego imienia jest naszym rodakiem, w miejscu pracy koło biurka widnieje wielka polska flaga, sam zaś często paraduje w koszulkach z polskimi symbolami. Całe to przyjemne w gruncie rzeczy dla nas jako rodaków wrażenie psują jednak dwie rzeczy: raz, gdy Gary grozi Brooke sprowadzeniem do domu swoich pozbawionych przyszłości rodaków, drugie zaś to scena, gdy Gary jest bity przez brata Brooke, który depcze koszulkę z polskim godłem. Źle się to oglądało. 
Także reasumując mamy do czynienia z takim niezbyt wiadomo czym. bo gatunek tego filmu jest bardzo ciężki do odgadnięcia. Fabuła jest ciekawa, a realizacja stoi na solidnym, niczym niewyróżniającym się poziomie. Obejrzeć można, chociaż nie należy się spodziewać wielkich fajerwerków. Typowy średniak. 





Wyśnione miłości

Carol
USA, Wielka Brytania 2015
reż. Todd Haynes
gatunek: melodramat 

Jak już kilkukrotnie pisałem nie uważam, że otrzymanie statuetki czy też sama nominacja do Oscara sprawia, że film kategorycznie musi być wart obejrzenia i już z góry wiadomo, że jest coś w uhonorowanej produkcji coś wyróżniającego. Jednak nagrody te, jako najbardziej prestiżowe i działające na masową świadomość powodują, że interesując się filmem i by być na bieżąco należy śledzić nominowane produkcje. Opisywana właśnie miała aż sześć nominacji więc na pewno już to skłania do obejrzenia. Ostatecznie na oscarowej gali Carol obeszła się smakiem, jednak doceniono ją na kilku innych uroczystościach (np. najlepsza aktorka na festiwalu w Cannes). 


W filmie cofamy się do lat 50. ubiegłego stulecia, by poznać historię znajomości między dwoma kobietami. W bożonarodzeniowym okresie do sklepu, w którym pracuje młoda Therese (Rooney Mara) przybywa w poszukiwaniu prezentu dla córki dojrzała Carol (Cate Blanchett). Między kobietami nawiązuje się nić porozumienia i szybko przenoszą znajomość na stopę prywatną. Therese jednak nie wie, że zamężna i stateczna Carol jest w rzeczywistości zakamuflowaną homoseksualistką...


Nigdy nie byłem fanem gatunku, jakim jest melodramat i nie sądzę, że jeszcze kiedyś to się zmieni. Tym bardziej nie oglądałem do tej pory zbyt dużo romansów lesbijskich (przychodzi mi do głowy na chwilę obecną co najwyżej Fucking Amal) jednak dobrze, że przychodzi mi jako widzowi oglądać dwie kobiety, niż kolejny gejowski homoerotyk fabularny (jak w np. Gerontofilii czy Eastern Boys). Co do samego filmu i nominacji dla niego to pierwsze co rzuca się w oczy to naprawdę dobra gra aktorska w wykonaniu głównych bohaterek. Zarówno Blanchett, jak i Mara to klasa sama w sobie i to jest moim zdaniem najsilniejsza strona filmu. Aż trudno czasem przyswoić sobie, że ta urocza wciąż młoda kobieta, jaką jest grana przez Marę Therese była nie tak dawno androgeniczną, odpychającą Lisbeth Salander w Dziewczynie z tatuażem. Także warstwa techniczna stoi na dobrym poziomie, zdjęcia wykonane są starannie, a świat z lat 50. dzięki rekwizytom i kostium wygląda wiarygodnie. Niestety bardzo raziło mnie dość mocno toporne tempo akcji, nieśpieszne budowanie nastroju i powolny rytm całego filmu, Dla niektórych może być to plus, że przedstawiono historię snującą się swoim rytmem, bez pośpiechu i efekciarstwa, jednak mnie masa dłużyzn prawie powaliła i często walczyłem ze snem. 
Film oczywiście dla osób zainteresowanych tematem LGBT może być wartościowym przykładem okresu sprzed 60 lat, gdy ludzie o niestandardowej orientacji żyli w ukryciu i strachu i jak przez ten czas ich sytuacja zmieniła się na lepsze (może nie w Polsce, ale w USA chyba tak). Mnie zaś ten temat nie rusza i jest mi całkiem obojętny więc podchodzę do tematyki związanej z filmem bardzo beznamiętnie i ciężko mi przyznać za fakt samego tematu jakiś bonus do oceny.
Generalnie więc mamy film solidnie zrealizowany, z naprawdę dobrą grą aktorską jednak moim zdaniem przespanym fabularnie. Może ktoś doceni tego typu staranne budowanie fabuły, mnie jednak to mocno wymęczyło. 


czwartek, 17 marca 2016

Kazirodztwo, cyganie i naziści

Bez wstydu
Polska 2012
reż. Filip Marczewski
gatunek: dramat

Cieszy mnie, że od czasu dobrej zmiany i mimo jej program TVP Kultura dalej stanowi jakąś jakość na rynku telewizyjnym i jest jedyną na dzień dzisiejszy stacją TVP, jaką od czasu do czasu oglądam. Często (przeważnie w porach wieczorno - nocnych ale jednak) pokazywane są tam ciekawe filmy, które jednak na innych kanałach nie miałyby szans na zagoszczenie (chyba, że są to kanały super premium, o których istnieniu wiedzą tylko ich twórcy i ich rodziny). Także korzystając z możliwości, jakie daje TVP Kultura wziąłem się za wieczorne oglądanie opisywanego właśnie filmu.


Fabuła filmu jest raczej dość nieskomplikowana. Do biednego miasteczka ('granego' przez Wałbrzych) wraca około 20 letni Tadek (Mateusz Kościukiewicz) i wprowadza się do swego dawnego mieszkania, gdzie wciąż mieszka jego starsza o prawie 10 lat siostra, Anka (Agnieszka Grochowska). Okazuje się, że u kobiety pomieszkuje jej kochanek/konkubent, niejaki Andrzej (Maciej Marczewski), który jest dość wpływową osobą w okolicy. Powrót do Tadka do miasta dostrzega jego dawna znajoma, cyganka Irmina (Anna Próchniak), chłopak jednak nie odwzajemnia jej uczucia, gdyż kocha swą siostrę...jednak nie uczuciem braterskim.


Średnia ocen filmu na filmwebie oscyluje na granicy 5,5, co dla wielu może oznaczać zupełną biedę produkcji. Dla mnie 5,5 to typowy średniak, do tego nie sugeruje się ocenami z tego portalu, bo w wielu przypadkach średnia ocen nie ma nijak przełożenia na to, jak sam oceniam film. Także postanowiłem podejść do tego obrazu bez uprzedzeń. Pełnometrażowy debiut Marczewskiego stara się ogarnąć trudny temat, a w zasadzie tematy, bo oprócz kazirodczej miłości w tym krótkim filmie mamy też pokazany problem społeczności cygańskiej, jednak nijak te starania mu nie wychodzą.
Sama fabuła jest strasznie nieprzemyślana, mało logiczna i wszystkie wątki trzymają się w niej na przysłowiowe słowo honoru. Mamy więc chłopaka, który jest zakochany w starszej siostrze więc potajemnie podwąchuje jej majtki i podgląda, gdy ta się myje. Jego siostra zaś żyje w nieformalnym związku z żonatym facetem, który jest przy okazji mentorem lokalnych neonazistów, zaś oprócz relacji z Anką i żoną sprowadza sobie do mieszkania dziwki. Okoliczni cyganie są cyklicznie napadani przez łysych spod znaku swastyki i tak oto wygląda życie w tym smutnym i zabiedzonym miasteczku. Miasteczku, który nie przypomina nijak miasta kraju należącego do Unii Europejskiej w drugiej dekadzie XXI wieku, a jakieś poPGRowe zadupie sprzed dobrych 20 lat. Nędza nędzę nędzą pogania. Sama relacja Tadka z siostrą, która powinna stanowić główny motyw filmu jest strasznie tendencyjna, prosta i nieskomplikowana. Niby autor chce nam pokazać, że coś jest na rzeczy, jednak czyni to moim zdaniem strasznie nieudolnie. Chłopak podgląda czy ładuje się do wanny siostry ona gdy dostrzega jego dziwne zapędy trochę na niego powrzeszczy, a potem mimo wszystko dopuści go do siebie na perwersyjny seks. Nie wiem czy to takie danie 'na odwal się' ale nie wygląda to na odwzajemnienie miłości. Postać grana przez Kościkiewicza sprawia wrażenie mocno niekumatej i jest to kolejny film tego aktora, po W imię... gdzie ten chłopak gra jakiegoś przygłupa. Tu przynajmniej nie wypowiada się tylko w bezokoliczniku. Ogólnie fabuła jest w każdym elemencie zaskakująco nielogiczna. Także gdy Anka dowiaduje się o dziwkarskich zapędach kochanka niby wyrzuca go z domu, jednak po chwili przywraca go do siebie, jakby nigdy nic. Rozumiem, że powodowana jest nie tyle wyśnioną miłością, a próbą wyrwania się z biedy, ale można to było pokazać rozsądniej. Także wątek faszystowski jest dla mnie dziwny i wklejony na siłę, jakby na 80 minutowy film było za mało atrakcji. Nawet jeśli w produkcji ktoś chciał zawrzeć te wszystkie wątki, to żeby to miało ręce i nogi, to powinno trwać jako całość godzinę dłużej. W tak krótkim czasie nie da się przedstawić wiarygodnie tylu spraw. Dostajemy więc w filmie tylko konspekt, zlepek scen, które na siłę połączono w pewną całość, której brakuje połowy ważnych momentów fabularnych. To tak jak z puzzlami: niby z jednego kompletu, ale nie pasujące do siebie, bo ktoś zabrał 1/2 całościowej zawartości. Tak więc w filmie wstydu nie ma, ale niestety sensu też się nie uświadczy. 




środa, 16 marca 2016

Zwariowany świat Malcolma

Git (Dope)
USA 2015
reż. Rick Famuyiwa
gatunek: komedia


Przeglądając zawartość mojego skromnego bloga zauważyłem niedawno, że dotychczas nie opisałem żadnego filmu o tematyce stricte afroamerykańskiej, a nurt ten przecież za oceanem od lat rozwija się z większym lub też mniejszym powodzeniem. Więc korzystając z okazji, że Spike Lee wydał ostatnio swój zakorzeniony w czarnym klimacie Chi - Raq, a do polskich kin zmierza po prawie półtora roku od premiery film Famuyiwy (nie mylić z polskim filmem o tym samym tytule również z 2015 roku) zdecydowałem się je w najbliższym czasie obejrzeć. Na początku więc drugi z tych tytułów. 


Poznajemy losy geeka Malcolma (Shameik Moore), chłopaka z podrzędnej dzielnicy, który kończy szkołę średnią i marzy o dostaniu się na Harvard. Malcolm wraz z przyjaciółmi Jibem (Tony Revolori) i Diggy (Kiersey Clemons) są szkolnymi popychadłami. W pewnym momencie ich życie zmienia się o 180 stopni, gdy Malcolm wchodzi w posiadanie plecaka wypełnionego narkotykami.


Film ten generalnie ogląda się dość dobrze jako taką standardową opowieść o nastolatkach z przedmieść, jednak produkcja ta ma też bardzo dużo głupoty i nielogiczności, przez co traci dość sporo ze swojej urokliwości. Zaczynając od tego, że bohaterowie, choć od początku do końca filmu uznają się za fanatyków rapu z lat 90. ubiegłego wieku i wciąż przerzucają się tytułami pierwszych płyt Snoop Doga czy innego Tupaca to sami grają coś przypominającego...indie rock (?). Który Murzyn z przedmieść będący fanem klasycznego rapu chciałby dla relaksu grać takie coś? 
Główny bohater, kreujący się na gangsta rapera sprzed 20 lat, z dziwną fryzurą, obwieszony tonem złota na łańcuchu mający być wielkim kujonem? Z trójki głównych bohaterów na takiego wygląda może co najwyżej znamy z roli w Grand Budapest Hotel Revolori. Niewiarygodna też jest postać drugoplanowa, niejaka Nakia grana przez uroczą Zoë Kravitz. Dziewczyna kończy liceum, chce iść na studia,a  bohater musi jej uświadamiać, że w prostym działaniu liczbowym najpierw trzeba obliczyć to, co znajduje się w nawiasie. Takie rzeczy to chyba w 3 klasie podstawówki, a nie aspirując na dobre studia, co? 
Razi też ta cała Murzyńskosć filmu. Rozumiem, że autorzy chcieli pokazać społeczne podziały i obsadzić siebie w roli pokrzywdzonych. Ale jeśli w filmie pokazuje się getto bez perspektyw, gdzie można nadziać się tylko na pełnych przemocy gangsterów czy dilerów, gdzie bez przerwy ktoś ginie w strzelaninach, a po szkołach krążą wciąż policyjne patrole szukające narkotyków to ja jako widz mam przed sobą obraz patologii, która niekoniecznie powstaje przez podziały społeczne. Ci wszyscy czarni ludzie przedstawieni przez autora to w filmie zwyczajni gangsterzy, złodzieje i pospolici przestępcy. Ciężko pokazując takie środowisko o sympatię do nich. 
Ogólnie warto pochwalić w filmie role młodych aktorów, do wymienionych wyżej dodając jeszcze atrakcyjną Chanel Iman. Ci młodzi ludzie dają dużo pozytywnego w tym filmie i liczę, że jeszcze zobaczę ich nie raz w nieco ambitniejszych produkcjach, które nie będą traktowały tylko o czarnym gettcie. 
Mimo że mam pewne zastrzeżenia do filmu to nie jest tak, że jest to film strasznie zły. Dostajemy ogólnie typowego średniaka, który niczym nowym nikogo, kto obejrzał w życiu więcej niż 30 filmów nie zaskoczy. Jednak afroamerykańskie klimaty mogą być dla każdego plusem lub minusem w zależności od tego, co kto lubi.
Co do samego tytułu to dziwię się, że w Polsce dystrybutorzy nazwali go tak jak nazwali ale z anglojęzycznymi tytułami tłumaczonymi na polski to nigdy przecież nie wiadomo czego się spodziewać.





wtorek, 15 marca 2016

Klasztorne tajemnice

Niewinne (Les Innocentes)
Francja, Belgia, Polska 2016
reż. Anne Fontaine
gatunek: dramat


Kiedy tylko przeczytałem o zbliżającej się produkcji będącej koprodukcją francusko - polską kręconą w naszym kraju przy dużym udziale polskich aktorek, a za reżyserię odpowiada w tym projekcie ciesząca się uznaniem na świecie urodzona w Luksemburgu Anne Fontaine to wiedziałem, że będę chciał zapoznać się z finalnym produktem. Choć tematy zakonnic nie należą do moich ulubionych to w tym wypadku postanowiłem zaryzykować. 


Akcja toczy się gdzieś na polskiej prowincji tuż po wojnie, pod koniec 1945 roku. Poznajemy losy francuskiej sanitariuszki Czerwonego Krzyża, młodej Mathilde (Lou de Laâge), która to zostaje wezwana do znajdującego się nieopodal żeńskiego klasztoru zarządzanego przez apodyktyczną przeorycę (Agata Kulesza). Władające francuskim zakonnica Maria (Agata Buzek) i matka przełożona zapoznają przybyłą kobietę z sytuacją. Okazuje się, że zakonnice zostały zgwałcone podczas wyzwalania tych ziem przez czerwonoarmistów, a teraz część z nich jest w ciąży. Mathilde zostaje poproszona o tajemną opiekę nad kobietami...


Wart uwagi jest fakt, że za taką historię, która ma miejsce na ziemiach polskich i jak podaje informacja na początku filmu wydarzyła się naprawdę (choć moim zdaniem opowieść ta jest co najwyżej inspirowana faktami, a nie autentyczna na 100%) wzięli się twórcy z dość odległej Francji, a nie autorzy z Polski. Może jednak to i lepiej, że opowieść jest pokazywana jakoby z zewnątrz - zarówno reżyserka jak i scenarzyści pochodzą z francuskojęzycznych krajów, wydarzenia w filmie obserwujemy zaś z perspektywy francuskiej lekarki. To powinno dawać bardziej obiektywne warunki niż nasi twórcy kręcący w imię hasła 'Bóg, Honor, Ojczyzna'. Temat ten zaś wymaga przełamania pewnego tabu. Fontaine natomiast pokazuje sytuację, z jaką muszą zmierzyć się zakonnice jako sytuację,z którą spotkała się swego czasu Antygona. Bohaterki będą musiały wybrać pomiędzy nazwijmy to zgodnie z historią spisaną przez Sofoklesa prawem boskim,a  prawem ludzkim. Pierwsze reprezentować będzie świetnie zagrana przez Agatę Kuleszę despotyczna matka przełożona, drugie to domena młodej lekarki, w którą wciela się śliczna Lea de Laâge (którą będę chciał obejrzeć w kilku innych produkcjach, bo zapowiada się dobrze).Fontaine skupia uwagę na hermetycznych, sztywnych od wieków prawach rządzących się w klasztorze. Mamy teokratyczną dyktaturę przeoryszy i anachroniczne prawa, jakimi rządzi się ta placówka. Oglądając jaki jest klasztorny porządek dnia i zasady, jakimi kierują się zakonnicę po prostu współczułem tym przeważnie młodym dziewczynom uwięzionym w tym ciężkim do życia miejscu. Sam pomysł zaś, by miejsce filmów umieszczać w klasztorach to strzał w dziesiątkę. Udowodniło to już świetne Imię róży na podstawie książki zmarłego niedawno Umberta Eco. Tak hermetyczne miejsce posiadające sztywne zasady to świetny plac dla przeróżnych kryminałów, thrillerów, dramatów czy nawet romansów. Inna rzecz, która bardzo mi się spodobała to dobrze zrealizowane zdjęcia, za które odpowiadała Caroline Champetier. Dobrze wykonana robota autorki zdjęć m.in. do Ludzi Boga. Fajną sprawą w filmie jest też umieszczenie w nim postaci żydowskiego francuskiego lekarza granego przez Vincent Macaigne, który wprowadza do filmu potrzebny aspekt humorystyczny.
Można tej produkcji trochę zarzucić. Na przykład skąd wśród prowincjonalnych zakonnic, gdzie przed wojną do zakonów w takich miejscach trafiały przeważnie niepiśmienne wręcz wiejskie dziewczyny aż trzy umieją bezbłędnie posługiwać się językiem Ludwika XIV? (oprócz dwóch wspomnianych jeszcze zakonnica grana przez Joannę Kulig). Także trochę razi mnie tendencyjne pojmowanie historii i ludzi w nich uczestniczących (jedni muszą być dobrzy, inni wszyscy bez wyjątku źli). Ale ogólnie nie żałuję kupna biletu do kina na ten film. Miło, że powstają kolejne koprodukcje europejskie z dużym udziałem naszych twórców. 




Najczarniejszy z kryminałów

Sokół maltański (The Maltese Falcon)
USA 1941
reż. John Huston
gatunek: czarny kryminał


Tym razem zmierzyłem się z prawdziwym dinozaurem wśród filmów, mającym 75 lat klasykiem Hustona. Film ten zapoczątkował drugi po westernie gatunek, jaki dało światu Hollywood - kino noire. Jest to też kultowa dziś ekranizacja książki Dashiella Hammetta pod tym samym tytułem, która jest uważana za pierwszy w historii czarny kryminał. Poza tym filmowa rola Humphrey'a Bogarta w opisywanym dziele jest uważana na równi z Casablancą za najlepszą kreację tego legendarnego aktora. Także każdy kto chce uważać się za filmowego fana powinien zabrać się za ten film, tak jak ja.  


Jak to bywa w czarnych kryminałach zaczyna się w biurze detektywistycznym, do którego przybywa femme fatale. I tutaj do agencji niejakiego Spade'a (Humphrey Bogart) i Archera (Jerome Cowan) przybywa tajemnicza kobieta Brigid O'Shaughnessy (Mary Astor). Początkowa sprawa polegająca na śledzeniu zleconej przez nią osoby zamienia się w poszukiwanie drogocennej XVI wiecznej figurki sokoła, na którą chrapkę ma bezwzględny Gutman (Sydney Greenstreet) i przebiegły Joel Cairo (Peter Lorre).


Z klasykami zarówno tymi książkowymi, jak i z filmowym jest tak, że prawie każdy powie, że warto je znać, jednak mało kto ma realną chęć z ich zapoznaniem się. Opisywany właśnie film jest do bólu klasyczny i dla obecnego widza składa się z rzeczy często bardzo oklepanych czy przewidywalnych. Gdy jednak trafiał z wytwórni do kin był czymś nowym, pierwszym w swoim rodzaju. I choć dzisiaj w pewnych aspektach trochę się zestarzał to jednak nie jest starym ramolem wśród filmów, a co najwyżej bardzo żwawym dziadkiem. Jako że w filmie nie ma przedstawionych dziwacznych efektów specjalnych (jak w przedwojennym King Kongu), a sama akcja przeważnie dzieje się w ciasnych, zamkniętych pomieszczeniach (biura, hotele, domy prywatne) to cały ciężar spada nie na dodatki, a na fabułę i grę aktorską. Fabuła zaś potrafi ucieszyć i wciągnąć, ale raczej tych, którzy lubią lub polubią w przyszłości czarne kryminały. Specyficzny cyniczny bohater ze swym ciętym językiem został zaś dobrze odegrany przez Bogarta, zaś partnerujący mu na ekranie Greenstreet, Lorre czy grający Wilmera Elisha Cook Jr. wypadają naprawdę dobrze mimo upływu lat i zmianie technik aktorskich. Także choć daleki jestem od idealizowania i przyznawania najwyższych ocen to sądzę, że nawet na dzień dzisiejszy film ten nadaje się do oglądania i zapewnia dobrą rozrywkę. Uważam, że fani kryminalnych historii znajdą tu coś dla siebie. A jeśli dodatkowo lubi się starsze filmy to pozycja wręcz obowiązkowa. 




poniedziałek, 14 marca 2016

Kryminalna przyjaźń

W kręgu zła (Le cercle rouge)
Francja 1970
reż. Jean-Pierre Melville
gatunek: kryminał 

Do tego filmu przymierzałem się od naprawdę długiego czasu, jednak nie miałem nigdy możliwości, by go wreszcie zobaczyć. Aż do teraz. Uważany za klasykę europejskiego heist movies wyreżyserowany przez francuskiego mistrza kina tamtych lat, Melvilla w swej obsadzie miał niemały gwiazdozbiór topowych aktorów ówczesnej kinematografii: Bourvila, Giana Marię Volontè, Alaina Delona czy przede wszystkim Yvesa Montanda. Niezaznajomionym, niedzielnym miłośnikom kina trzeba uzmysłowić, że byli to jedni z najbardziej ówcześnie popularnych aktorów świata. Choćby dlatego uznałem, że muszę ten film zobaczyć. 


Fabuła nie należy do tych bardzo skomplikowanych. Po kilku latach z więzienia wychodzi włamywacz Corey (Alain Delon), który przymierza się do skoku na paryskiego jubilera. W nietypowych okolicznościach poznaje on uciekiniera z zakładu karnego, niejakiego Vogla (Gian Maria Volontè), który poleca do udziału w napadzie byłego policyjnego snajpera, Jansena (Yves Montand). Tymczasem tropem Vogla podąża komisarz Mattei (Bourvil). 


Melville serwuje widzowi typowe męskie kino. Jest to świat, gdzie główną rolę odgrywają faceci. Kobiety w filmie są co najwyżej zabawkami erotycznymi lub byłymi partnerkami, które dawno odeszły do innego. Za to męskie przyjaźnie kształtują się tu niemal natychmiast, prawie bez używania słów. Główni bohaterowie to samotni mężczyźni, na których nikt w życiu nie czeka, a oni nie czekają już na nic dobrego. Opuszczającego więzienie Coreya czeka puste, zakurzone mieszkanie, kobieta z jego zdjęć nie czekała na jego powrót i teraz spędza czas z wiele starszym bogaczem, o uciekinierze Voglu nie wiemy nic, jednak też zapewne nie ma do czego wracać, zaś Jansen po odejściu z policji mierzy się tylko z dnem butelki i nawracającym delirium. Ludziom tym więc bardzo łatwo będzie zaryzykować wszystko, a więzi lojalności i zaufania pojawią się między nimi bardzo szybko. Ścigający ich komisarz Mottei też jest twardym, samotnym facetem, na którego przybycie czekają w domu tylko koty (bardziej łakome na podawaną im karmę niż samego właściciela). Samotni bohaterowie są przy okazji świetnie zagrani, a sympatia widza kieruje się bardziej względem przestępców niż stróża prawa. Myślę, że wiele osób chętnie powitałoby w domu takiego złodzieja jak grany przez Delona Corey.
Główną sceną jest moment samego napadu na sklep jubilerski. Ta długa sekwencja przebiega niemal niemo i bez żadnych odgłosów z offu. Pozbawione dialogów i muzyki kilkanaście minut, gdy widz śledzi w napięciu działania bohaterów dla mnie było jednym z lepszych scen w filmie, podejrzewam jednak, że wychowanym na hollywoodzkich wybuchach będzie trudno wytrzymać tę scenę ciszy.
 Jeszcze kilka słów należy się klimatowi tamtych lat, którym wręcz ocieka. To na pewno nie przekona każdego, ale ja mógłbym patrzeć minutami, jak Corey po prostu idzie przez ulicę. Dbałość o szczegóły tego świata aż poraża do dzisiaj. Trzeba oczywiście wziąć poprawkę na fakt, że film ma prawie pół wieku i styl czy możliwości ówczesnej kinematografii to nie jest to, co znamy dzisiaj. Jednak jeśli zgodzimy się na pewną umowność, jaką niesie za sobą kino dostaniemy naprawdę dobry, klasyczny film kryminalny z nieśpieszną fabułą lecz z odpowiednim klimatem i odpowiednio męskimi bohaterami (którzy swą męskość pokazują czym innym niż tężyzna fizyczna i rzucane na lewo i prawo fucki).