wtorek, 1 marca 2016

Hołdowanie hołoty

Grimsby (The Brothers Grimsby)
Wielka Brytania 2016
reż. Louis Leterrier
gatunek: komedia 

Ali G., Bruno, Aladeen czy przede wszystkim Borat. Kto nie zna przynajmniej części z tych postaci wykreowanych przez brytyjskiego komika Sachę Baron Cohen'a? Można doceniać, bądź też nie humor prezentowany w filmach z wymienionymi wyżej bohaterami jednak na pewno nie wolno odmówić różnorodności postaci, w jakie wciela się niczym kameleon jeden i ten sam aktor. Teraz do tego grona przygłupów dochodzi kolejna osobowość i osobliwość, a mianowicie angielski dresiarz, Nobby.


Nobby (Sacha Baron Cohen) mieszka wraz ze swą tłustą partnerką (Rebel Wilson) i około dziesiątką dzieci, dzięki którym utrzymuje się z opieki społecznej w angielskim Grimsby. Oprócz picia litrów piwa w pobliskim pubie i oglądania meczów piłkarskich Nobby ma jeszcze jedną pasję - dbanie o pamięć brata, z którym został rozdzielony 28 lat wcześniej. Gdy dowiaduje się w pewnym momencie, gdzie ów brat (Mark Strong) ma przebywać udaje się na poszukiwania. Nie wiem, że Sebastian jest tajnym agentem i ma ważną misję ochraniania życia filantropki Kate (Penélope Cruz).


Każdy kto oglądał wcześniej filmy firmowane twarzą Baron Cohena chyba powinien wiedzieć, czego spodziewać się po najnowszej jego produkcji. Dostajemy więc po raz kolejny przaśną komedię z idiotą występującym na pierwszym planie. Tym razem wybór trafia na małomiasteczkowego dziecioroba - zadymiarza - alkoholika, coś na wzór naszego kibola, który to nie grzeszy ani inteligencją ani elokwencją. Jest zaś dumny z należenia do warstw nizin społecznych. Nazywana tu po imieniu hołota jednak jest broniona przez twórców, którzy wyjaśniają widzom dlaczego potrzebni są ludzie tego stanu.
Humor zawarty w filmie nie odstępuje ani na krok wcześniejszym produkcją spod znaku Cohena, a więc jest ciężkostrawnie, niesmacznie, chamsko i bez zmiłuj. Oglądając film czasem śmiałem się i aż mi było głupio, że śmieję się z takich rzeczy. Należy dodać, że żarty są tu przede wszystkim z gatunku tych okołofallicznych czy homoseksualnych (trzeba się przygotować na widok męskich genitaliów i odbytów, ewentualnie wdzięków baaaardzo grubych kobiet) czego kwintesencją może być scena eee safari ze słoniami, obrywa się jednak też m. in. Billowi Cosby'emu, Danielowi Radcliffe'owi czy Donaldowi Trumpowi. Jednak nie dzielę humoru na ambitny i mniej ambitny. Żart może być śmieszny albo nie. A wygląda na to, że ten tutaj jest, chociaż po wszystkim ma się solidnego moralnego kaca, gdy się pomyśli, że to naprawdę bawiło.
Cohen tutaj nie odkrywa Ameryki na nowo, jest często wtórny, a poziom wielu scen jest dość niski. Jednak jako całość ogląda się to wszystko zadziwiająco sprawnie. Dzięki krótkiemu metrażowi (trochę ponad 80 minut) nie ma chwili na nudę, co najwyżej wkurzają częste wstawki z dzieciństwa braci. Dodać do tego należy fakt, że zatrudniono całkiem znane aktorskie nazwiska, które spełniły zadanie. 
Jak mawiał ojciec dyrektor ciężko nazwać szambo perfumerią, jednak na pewno ten film nigdy nie aspirował do bycia czymś innym niż jest, więc jeśli pójdzie się na niego, by obejrzeć niezobowiązującą i odmóżdżającą rozrywkę nie na poziomie na pewno nie będzie się rozczarowanym.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz