środa, 2 marca 2016

Meksykańska homotragedia

Eisenstein w Meksyku (Eisenstein in Guanajuato)
Belgia, Holandia, Meksyk 2015
reż. Peter Greenaway
gatunek: biograficzny, romans

Siergiej Eisenstein choć dla wielu jest postacią anonimową to dla fanów kina jako sztuki powinien być więcej niż znany. Ten urodzony w 1898 roku radziecki reżyser i montażysta wyprzedził w sztuce filmotwórstwa swe czasy o dobre dwie dekady, a prawidła montażowe, według których nakręcił swe największe dzieła (Pancernik Potomkin, Stajk i Październik) są w dużym stopniu używane do dziś. W sumie studiując jego biografię można znaleźć wiele tematów na film. I właśnie w zeszłym roku powstało dzieło ukazujące pobyt reżysera w Meksyku. 


Opromieniony sukcesami w kraju, jak i rozpoznawalnością w USA reżyser Siergiej Eisenstein (Elmer Bäck) przybywa do Meksyku, by tu nakręcić swe największe dzieło filmowe. Jednak zaraz po przybyciu zaczyna zaniedbywać obowiązki twórcze wikłając się w znajomość ze swym meksykańskim przewodnikiem, Palominem (Luis Alberti), z którym wdaje się w romans. 


Film ten nie pokazuje wcale pracy reżysera nad filmem czy też ogólnie jego pracy jako takiej skupiając się nad homoseksualnym aspekcie jego życia. Greenaway w swym filmie poniekąd stawia tezę, że dzieło ¡Que Viva Mexico! okazało się wielką klapą pośrednio ze względu na homoseksualne zauroczenie reżysera, jakiemu poddał się będąc w Ameryce Środkowej. Co do homoseksualnych scen to niestety w filmie widok nagich męskich ciał z każdej perspektywy to norma i przez około 20 procent produkcji widzimy czyjeś genitalia lub przynajmniej pośladki. Dodając do tego sceny męsko - męskiego seksu, które ukazane są dość naturalistyczne to mamy do czynienia wydawać by się mogło z wysokobudżetowym filmem homopornograficznym z fabułą, a nie z pełnoprawną normalną produkcją. 
Pochwalić można ten film za to, że jest bardzo kolorowy, mnogi w detale kostiumowo - lokalizacyjne i naprawdę ciekawie nakręcony. Ciężko mi jednak ocenić pewne aspekty tego dzieła, jak na przykład częste pokazywanie fotografii osób, o których mowa w filmie czy podział ekranu na trzy identyczne części w niektórych scenach. To pierwsze rozwiązanie jest początkowo oryginalne i ciekawe, potem już jednak męczy, szczególnie, że postaci z czasem się powtarzają. Miało wyjść artystycznie, a wydaje mi się, że ponad 70 letni Greenaway zaczerpnął ten pomysł od poślednich youtuberów. 
Naprawdę podobać mogą się też niektóre sceny i dialogi z przemyśleniami postaci oraz zestawienie dwóch kontrastujących ze sobą światów i społeczności: rosyjskiej i meksykańskiej (w tle dochodzi jeszcze ta północnoameryańska). 
Reasumując ciężko jest ocenić ten film. Ma on oryginalnego bohatera, z którego twórcy wyciskają co najwyżej część jakości, bezpretensjonalną warstwę obyczajową, która czasem przekracza granicę dobrego smaku oraz materiał na dobry film, którym jednak w ostateczności nie staje się. Każdy jednak opinię na temat tej produkcji powinien wystawić już po obejrzeniu. I zainteresować się dziełami wybitnego reżysera z początków świetności kina. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz