Japonia 2015
reż. Hirokazu Koreeda
gatunek: dramat
Filmowy rok 2016 zakończyłem obejrzeniem najnowszego filmu wielokrotnie nagradzanego na całym świecie za swe dzieła Hirokazu Koreedy. Film ten zdominował tegoroczną edycję Japońskiej Akademii Filmowej, wziął udział w festiwalach w Cannes i San Sebastian. Także wkraczając rok po swej premierze do naszych kin zyskał pewne uznanie rodzimych krytyków. Także uznałem, że to dobra produkcja na zwieńczenie roku.
Żyjące w jednym domu trzy siostry: Sachi (Haruka Ayase), Yoshino (Masami Nagasawa) i Chika (Kaho) dostają wiadomość o śmierci swojego ojca, który przed ponad dekadą opuścił rodzinę doprowadzając do załamania nerwowego ich matki. Kobiety wybierają się na uroczystość pogrzebową, gdzie poznają swoją przyrodnią siostrę, dużo młodszą od nich Suzu (Suzu Hirose). Jako że dziewczyna nie ma z kim się podziać postanawiają przygarnąć ją do siebie.
Widzę w tym filmie kilka pozytywów, które ciężko jest zakwestionować. Na pewno trzeba pochwalić piękne lokację, w których nakręcono produkcję. Autorzy wyszli z wielkiego miasta, przenosząc opowieść do małomiasteczkowej Japonii, gdzie życia jest całkiem inne, niż w często eksploatowanego filmowo Tokio (a pociągi tam jeżdżące o wiele bliższe tym naszym). Po drugie urokliwe miejsca zostały świetnie nakręcone. Praca kamery wyciska wszystko, co najlepsze z plenerów, a i nie odstaje w ciasnych pomieszczeniach, gdzie często towarzyszy bohaterkom. Na uwagę zasługuje też rola młodej Suzu Hirose. Dziewczyna bardzo dobrze wypadła w roli najmłodszej siostry - czekam na inne filmy z jej udziałem, jeśli dalej pójdzie filmową drogą świat doczeka się kolejnej porządnej azjatyckiej aktorki.
Oczekiwałem po tym filmie niejako połączenia niedawnego Patersona z Mustangiem. Z tego pierwszego wyciągać miał afirmację prostego, zwyczajnego życia, z drugim zaś kojarzyć miał się ustanowieniem w centrum akcji kilku siostrzanych bohaterek stawiających czoła światu. I o ile trochę jest podobny do obu filmów, to jednak do każdego z nich sporo mu brakuje. Twórcy wspominanych tytułów przedstawiają nam sytuację w sposób, jaki Koreeda ledwie zarysowuje. Niestety codzienność pokazana przez Jarmuscha wypada na ekranie o wiele lepiej, niż ta uchwycona przez Koreedę. Fabularnie mamy więc pewnego rodzaju telenowelę, która niby zahacza o kilka ważnych tematów, jednak przeważnie snuje się po fabularnych bezdrożach w nigdzie nie zmierzającym kierunku. Wydaje się, że akcja skupia się tutaj przeważnie na wspominaniu zmarłych i ich czynów, oraz przygotowywaniu jedzenia. Trochę to wszystko takie nijakie. Jednak patrzy się na całość z nieskrywaną sympatią, zarówno do bohaterek, jak i ich zwykłych, codziennych czynności. Nie jestem pod aż tak wielkim wrażeniem tego tytułu, jednak też przyznaję, że daleko mu do łatki produkcji nieudanej. Solidne kino hmm egzystencjalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz