USA, Chiny, Wielka Brytania 2014
reż. David Ayer
gatunek: dramat, wojenny
zdjęcia: Roman Vasyanov
muzyka: Steven Price
Pewnie nie będę mylił się z prawdą jeśli powiem, że w pewnym wieku każdy chłopiec (a teraz, w czasie diabelskiej ideologii gender także i dużo dziewczynek) chciał jeździć w czołgu. Jednych zainspirowały losy dzielnych bohaterów Czterech pancernych i psa, innych skusił ten fach dzięki graniu w gry pokroju Battlefielda lub Company of Heroes, jeszcze inni chcieli przeżyć przygody pokazane w grze na telefony komórkowe - Czołgistka Lidka: Walenie w terenie. Podstarzałego Brada Pitta natomiast przekonał do wejścia do czołgu czek opiewający na wiele milionów dolarów.
Fabuła jest prosta jak budowa cepa. Mamy kwiecień 1945 roku, czyli kilka tygodni przed końcem wojny. Niemcy wycofują się wgłąb kraju szczuci z każdej strony przez armie aliantów. Hitler mobilizuje do wojska nawet dzieci, by te stawiały opór najeźdźcą. W takich realiach poznajemy załogę amerykańskiego czołgu dowodzoną przez Dona Colliera (Brad Pitt). Wraz z nim wewnątrz czołgu gotują się dość uznani aktorzy, tacy jak Shia LaBeouf, i Jon Bernthal, Towarzyszy im także Michael Peña. W początkowej scenie czołg opuszcza nogami do przodu niejaki Rick i dowództwo wyznacza na jego miejsce młodego Normana (Logan Lerman). Dupowaty Norman musi przyzwyczaić się do trudów wojny, jednak oczywiście nie przyjdzie mu to łatwo. Tymczasem dzielna załoga dalej nieustannie prze na wschód.
Trzeba powiedzieć na początku, że film Ayera nie wnosi nic nowego. To wszystko już było. W amerykańskim postspilbergowym kinie drugowojennym ciągle kopiuje się pewne znane od wielu lat standardy. Także jeśli ktoś widział kilka filmów o tej tematyce made in USA to wie czego się spodziewać. Dla jednych to plus, dla innych pewnie największy minus.
M4 Sherman z bohaterami w środku mknie przez błoto wprowadzać demokrację w III Rzeszy, mijając (lub tworząc) przeróżne zgliszcza. Cała scenografia jest jak najbardziej na plus, lokalizacja wygląda odpowiednio przygnębiająco, aż człowiek chce powiedzieć - tak! to musiało tak właśnie wyglądać. Niestety tylko do oddania pierwszego strzału. Wtedy na ekranie widzimy masę różnokolorowych pocisków-laserów, jakby żywcem wyjętych z Gwiezdnych Wojen. To burzy bardzo dobre odczucie odnośnie scenografii.
Ogólnie bałem się, że w produkcji zobaczymy za dużo patosu i tak zwanej epickości. Oczywiście to jest film o wojnie. I co gorsze to amerykański film o wojnie. Amerykański film o wojnie wyprodukowany przez tzw. Hollywood (tylko co tam robią w produkcji Chińczycy?!). Tak więc tego patosu jest bardzo dużo i tak. Na szczęście są sceny, gdy on jest widoczny lub bardzo widoczny (jakaś ponad połowa filmu), i sceny gdzie jest widoczny dużo mniej. Pokazano też kilka scen, w których Jankesi nie jawią się tylko jako niosący bratnią pomoc wyzwoliciele, tylko banda niezbyt okrzesanych ludzi, którzy to jeńców nie biorą, a i mogą im strzelić w plecy. Nie mamy tu chyba nikogo specjalnie szlachetnego. Nawet Brad Pitt w wielu miejscach jest tutaj antybohaterem. Najbliżej do ucieleśnienia dobroci jest tutaj ciamajdowatemu Normanowi ale w trakcie filmu wojna zmienia i jego. Ogólnie aktor go grający - Logan Lerman ma u mnie ale widocznie i u producentów pewną łatkę ciotowatego kolesia. Tutaj taki jest, w sumie w najnowszych Muszkieterach utrwalił to rolą D'artagnan. Jednak kogo by nie zagrał widzę w nim wciąż pedała Charliego z filmu o takim samym tytule. Ogólnie jednak główna obsada aktorska daje radę i to też jest plusem produkcji.
Jakby nie patrzeć mamy do czynienia z filmem, który dobrze się ogląda. Mimo wielu denerwujących rzeczy, próby moralizowania etc. widz siedzi i czeka na to co będzie dalej. I byłoby do końca co najmniej dobrze, gdyby nie ostatnia scena, w której osamotniony czołg - tytułowa Furia, uziemiony pod wpływem usterek musi zmierzyć się z batalionem SS. taka jednostka liczy co najmniej 300 żołnierzy. Na pięciu dzielnych wojaków z USA. Ogólnie ta elitarna grupa niemieckiej armii oczywiście jest na tyle głupia, by stosować taktykę Indian rodem z amerykańskich westernów (kojarzycie pewnie sceny, gdzie przeważający liczebnie Indianie jeżdżą na swych koniach wokół mieszczącego dwóch kowboi i paniusie dyliżansu piszcząc coś i nieustannie pudłując, samemu dając się zwalić z konia każdym następnym strzałem pasażerów pojazdu). Także sama ostatnia bitwa jest dość dziwnie zrealizowana. Zaczyna się w dzień, by po kilku strzałach nastała ciemna, głęboka noc.
Ogólnie nie jest to film, o którym będzie się pamiętało latami. Był potencjał, by wyszło z tego coś o wiele lepszego ale pewne błędy logiczne i historyczne (które przy Bękartach wojny mogły przejść) są strasznie rażące. Mimo tego mamy ciągle do czynienia z samo oglądającym się męskim kinem. Jest Brad Pitt, jest wojna, jest krew i okrucieństwo, jest czołg. Czyli wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej.A że czasem nie ma sensu? Nie zawsze musi być on w filmach widocznie. Akceptując jego wady i niedociągnięcia (chociaż dla szukających heroicznego opowiadania to nie są żadne wady wtedy) można się na tej produkcji dobrze bawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz