wtorek, 3 marca 2015

Duch w obiektywie

Shutter - Widmo (Shutter)
Tajlandia 2004
reż. Banjong Pisanthanakun, Parkpoom Wongpoom
gatunek: horror
zdjęcia: Niramon Ross
muzyka: Chartchai Pongprapapan

Mający już ponad dziesięć lat film dwójki reżyserów, których nazwisk nawet nie będę starał się wymawiać jest moją pierwszą stycznością z tajskim kinem. Mamy do czynienia z typowo azjatycką produkcją gatunkową, więc wszyscy, którzy oglądali wszystkie części Ringu czy oryginalne Klątwy doskonale będą wiedzieli czego mogą się spodziewać.


Poznajemy losy pewnej młodej, mieszkającej w Bangkoku pary. Wracając z libacji alkoholowej fotograf Tun (Ananda Everingham) oraz prowadząca samochodem Jane (Natthaweeranuch Thongmee) mają wypadek samochodowy. Jane przejeżdża młodą kobietę po czym bez zatrzymania odjeżdża z miejsca zdarzenia. Jednak w żadnych raportach policyjnych i wiadomościach nie ma słowa o ofierze wypadku. Kilka dni później Tun odkrywa dziwne smugi na zdjęciach zrobionych swojej dziewczynie oraz niepokojącą eteryczną sylwetkę widoczną na jednej z fotografii. Jako, że parze zaczynają przydarzać się dziwne rzeczy decydują pojechać na konsultację do redaktorów pisma zajmującego się zjawiskami paranormalnymi. Wkrótce bohaterowie poznają tożsamość przejechanej dziewczyny, którą jak się okażę będzie jest znajoma Tuna...


Pierwszą połowę filmu oglądało mi się naprawdę nieźle. Mieliśmy do czynienia z dość oklepanym, jednak sprawnie zrealizowanym trickiem ze straszydłem ukazującym się na zdjęciach i dobrze poprowadzoną fabułę. Wszystkie tak zwane straszne sceny były odpowiednio przygotowane, posiadały nastrojową muzykę i właściwy klimat niepokoju i grozy. Szkoda, że ostatnie kilkadziesiąt minut niestety zabiera cały czar i ukazanie się szpetnej zjawy zabiera całą aurę tajemniczości. Jeszcze raz pokazuje to, że człowiek bardziej boi się tego co może zobaczyć, niż to co już nachalnie stoi przed nim w całej swej szpetności. Mamy tu tak naprawdę kalkę kilku pomysłów z wcześniejszych azjatyckich horrorów z lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych. Wiem, że w tym gatunku ciężko o odkrycie Ameryki i przeważnie wszystko kręci się wokół paru oklepanych już dawno schematów, więc cieszy przynajmniej bardzo kreatywne rozwiązanie pewnego problemu nękającego Tuna. Nie spodziewałem się tego i Wy oglądając pewnie też pochwalicie pomysłowość twórców. Ogólnie klimat tajemniczej i egzotycznej Tajlandii też buduję pewną niepowtarzalną atmosferę wręcz stworzoną do horroru. 
Mamy do czynienia z bardzo sprawnie zrobionym kinem grozy, mającym kilka dobrych scen, które potrafią może nie przestraszyć, ale dobrze zaniepokoić widza, do tego trochę zgrana fabuła, jednak poprowadzona przyzwoicie. Oczywiście nie obeszło się bez kilku wielkich dziur fabularnych, o których nie mogę powiedzieć, gdyż wiązałoby się to z wielkimi spojlerami, jednak w niemal każdym dziele tego gatunku takowe braki się znajdują, przeważnie nawet na większą skalę. 
Dla każdego miłośnika horrorów, szczególnie tych azjatyckich, słynących ze specyficznego klimatu pozycja obowiązkowa (o ile przez te lata jeszcze nie miał okazji widzieć). Dla innych? Myślę, że pomimo kilku błędów i braków też warto włączyć sobie siedząc samotnie w mroku nocy i poznać historię Tuna i Jane. Przyzwoicie spędzone 90 minut.   





2 komentarze: