sobota, 3 grudnia 2016

W obozie japońskich wojowników

Listy z Iwo Jimy (Letters from Iwo Jima) 
USA 2006
reż. Clint Eastwood
gatunek: wojenny, psychologiczny

Z czasów Bitwy o Iwo Jimę pochodzi jedno z najbardziej znanych zdjęć okresu Drugiej Wojny Światowej. Clint Eastwood opowiada historię tej fotografii i ludzi, którzy się na niej znaleźli w innym, kręconym równolegle do opisywanego filmie, Sztandar chwały, który pokazuje walkę o wyspę z perspektywy zwycięskich wojsk Amerykańskich. W tym filmie zaś skupił się niemal w całości na historii obrońców wyspy. 


Generał Tadamichi Kuribayashi (Ken Watanabe) przybywa na wulkaniczną wyspę Iwo Jimę, by przejąć dowództwo nad stacjonującym tam garnizonem i przygotować go do jej obrony w wypadku amerykańskiego ataku. Wśród jego podkomendnych znajdują się między innymi mistrz olimpijski z Los Angeles Baron Nishi (Tsuyoshi Ihara) i szeregowiec Saigo (Kazunari Ninomiya).


Po kim, jak po kim, ale po zatwardziałym konserwatyście Eastwoodzie nie spodziewałem się filmu, który pokaże wrogów armii amerykańskiej, jako normalnych ludzi. Szczególnie, że wcześniej obejrzałem tegoroczny film Mela Gibsona, Przełęcz ocalonych, gdzie wrogowie Ameryki zostali kompletnie odczłowieczeni i z zachowania przypominali bardziej zwierzęta, niż ludzi. Eastwood zaś oddał sprawiedliwość walczącym dla kraju obrońcom wyspy, którzy dzielnie wytrwali w tej pozbawionej sensu i nadziei obronie. Za to wielkie słowa uznania dla reżysera. 
Film został nakręcony w nienaturalnych, poszarzałych barwach, a kolory ożywają tylko we wspomnieniach bohaterów z czasów, gdy nie musieli oni prowadzić wojny i mogli wieść swoje zwyczajne życie. Zabieg ten w dobry sposób pokazuje bezsens i niedolę wojny, szczególnie tej bezsensownej i skazanej na porażkę. Bo od początku wszyscy bohaterowie wiedzą, jak ta obrona się skończy, jednak mało kto myśli się poddać - propaganda Cesarstwa, samurajski honor, chęć niezawiedzenia rodziny i miłość do kraju każą żołnierzom walczyć do ostatniej kropli krwi. Choć w filmie dużo się strzela i wymachuje szabelką, to sceną batalistycznym daleko jest do tych, z wspomnianego już filmu Gibsona, o zdobywaniu Okinawy. Jednak Eastwood w tym wypadku nad efekty batalistyczne stawia rys psychologiczny postaci, i wychodzi mu to całkiem nieźle. Naprawdę czujemy sympatię do bohaterów i widzimy tragizm ich sytuacji. Co najważniejsze to samo powinni zobaczyć też widzowie Amerykańscy. 
Wypada też reżysera pochwalić, że nakręcił film w całości niemal anglojęzyczny, z udziałem rodzimych, japońskich aktorów, którzy nie są Amerykanami azjatyckiego pochodzenia. Wersja anglojęzyczna zabiłaby ten film. Film, który z pewnością wart jest obejrzenia. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz