USA, Włochy 1984
reż. Sergio Leone
gatunek: dramat, gangsterski
Serio Leone mimo że nie nakręcił zbyt wielu filmów jest według mnie jednym z lepszych reżyserów XX wieku. Chociaż do tej pory widziałem tylko cztery z nich (ten jest piąty), a początkowych włoskojęzycznych dzieł tego twórcy praktycznie nie da się obecnie zobaczyć to film uznawany za jego magnum opus czekał na to, aż go zobaczę aż do teraz.
Poznajemy losy życia Żyda o pseudonimie Noodles (Robert De Niro i Scott Schutzman Tiler), który w biednej nowojorskiej dzielnicy wraz z przyjaciółmi, w tym Maxem (James Woods i Rusty Jacobs) założył dobrze prosperujący interes czasów prohibicji.
Chociaż mamy do czynienia z monumentalnym (czy wręcz epickim) niemal czterogodzinnym dziełem, jakich teraz pod względem metrażu ze świecą szukać, to jednak ciężko w kilku zdaniach opisać sensownie o czym jest ten film. Mamy tu do czynienia z rozłożoną w czasie historią życia człowieka, który poprzez przestępczość wyrywa się z biedy, a później przez nią musi ukrywać się przez ponad trzy dekady. Jest to też historia pewnej trudnej przyjaźni, kilku miłości (też tych płatnych, jak i wymuszonych) i porachunków gangsterskich. Leone w swym filmie mając do dyspozycji bardzo wiele czasu zamieścił bardzo wiele schematów z różnych dzieł gangsterskich z wcześniejszych czasów dodając do tego wzorowanie się na powieści, której film jest adaptacją. Niestety same postaci są nieco sztuczne, mało ludzkie, ciężko jest do nich czuć sympatię - nawet żaden z głównych bohaterów nie wydał mi się kimś, komu będę kibicował, czy będzie mi zależało na jego losie. O wiele lepiej też wypadają sceny z młodości bohaterów. Tam wyczuć można najbardziej klimat opowieści, wtedy też chyba poczynania bohaterów interesują najbardziej. W sumie dla mnie najlepszym bohaterem całości jest samo miasto - to, w jaki sposób funkcjonuje ulica, jak rozwija się metropolia - urzekł mnie klimat miasta z wczesnych czasów - Leone i jego ludzie świetnie oddali atmosferę początków ubiegłego stulecia. To, co także wymaga pochwały to z pewnością obłędna ścieżka dźwiękowa stworzona przez Ennio Morricone. Motyw przewodni zapadnie w pamięć na bardzo długo. Niestety jednak miałem też problem z długim formatem całości - akcja w filmie się wlecze, całość jest skromna w tekst i powolna, z narracyjnym tempem podobnym do tego, który można było zobaczyć w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, tym razem jest jednak o godzinę dłużej - czasem jest to niezbędne do utrzymania odpowiedniego klimatu i stylistyki, jednak tym w wielu miejscach widz zmuszony jest się męczyć. Dlatego doceniając wiele aspektów tego wyjątkowego obrazu jednak dalej uważam, że to westernowe dzieła Leone były tymi lepszymi. Choć raz w życiu i opisywany właśnie monumentalny film wypada obejrzeć. W dalszym ciągu jako całość to jedno z tych dzieł aspirujących do miana filmu kompletnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz