wtorek, 28 lutego 2017

Ranking Miesiąca 26

Luty to najkrótszy miesiąc, dlatego też i filmów w tym czasie obejrzałem mniej niż zazwyczaj. A oto najlepsze z nich:





























Ranking Tygodnia 101

W ubiegłym tygodniu było dość biednie pod względem filmowym, co znajduje swoje odzwierciedlenie w rankingu.





Film dokumentalny:



List w butelce

Flaskepost fra P
Dania, Niemcy, Norwegia, Szwecja 2016
reż. Hans Petter Moland
gatunek: kryminał, thriller
zdjęcia: John Andreas Andersen
muzyka: Nicklas Schmidt
Po Kobiecie w klatce i Zabójcach bażantów w zeszłym roku do skandynawskich kin wkroczyła kolejna część ekranizacji serii książek Jussiego Adlera-Olsena. Jako że poprzednie części były bardzo solidnie zrealizowanymi kryminałami to z pewnym oczekiwaniem zasiadłem do tej koprodukcji. 


Tym razem do ekipy zasiadającej w Departamencie Q trafia tajemniczy list w butelce sprzed lat. Carl Mørck (Nikolaj Lie Kaas) i Assad (Fares Fares) będą musieli działać w nieprzychylnym środowisku sekty religijnej oraz zmierzyć się z mordercą, który od lat porywa i morduje dzieci (Pål Sverre Hagen). 


W poprzednich częściach główną rolę w duecie Carl - Assad odgrywał bohater grany przez Lie Kassa. Tym razem środek ciężkości nieznacznie przesuwa się w stronę odtwarzanej przez Faresa Faresa postaci Assada. Lubię obu bohaterów, tak jak i obu aktorów jednak wydaje mi się, że wcześniej Assad świetnie dopełniał Carla pozostając przy tym jednak na drugim planie. Sądzę jednak, że zmiana ta ma swoją podstawę w oryginale książkowym, więc ciężko traktować to jako minus w kontekście filmu. 
Niestety oprócz tego szczegółu jest też wiele innych spraw, które niezbyt mi się spodobały i choć zapewne także wynikają z treści książki to trzeba przez nie obniżyć ocenę adaptacji. W porównaniu do poprzednich filmów (i zapewne książek, których nie miałem okazji przeczytać) fabuła jest tutaj mało lotna i w ogólnym rozrachunku niezbyt ciekawa. Cały wątek mordercy niezbyt angażuje i ogląda się to bez większych emocji. Czarny charakter jest zwyczajnie nudny, sztampowy, a jego historia nie przykuwa do ekranu. Dobrze, że został chociaż odegrany przez Hagena, który jest takim typowym skandynawskim aktorem typu Babyface killer. Ogólnie z całości filmu mogę właśnie pochwalić tylko trójkę aktorską, dzięki czemu jako tako chce się oglądać całość. Niestety najsłabsza część serii. Pozostaje nadzieja, że kolejna odsłona wypadnie lepiej. 






W sieci

Lo i stało się. Zaduma nad światem w sieci (Lo and Behold, Reveries of the Connected World)
USA 2016
reż. Werner Herzog
gatunek: dokumentalny

Bardzo sobie cenię twórczość reżyserską Wernera Herzoga. Zarówno tą fabularną (między innymi świetne odświeżenie Nosferatu) czy też dokumentalną (na przykład wartościowa Jaskinia zapomnianych snów) dlatego też z chęcią sięgnąłem po najnowsze dzieło doświadczonego filmowca mając nadzieję na kolejną dobrą produkcję. 


Wraz z reżyserem, który jest też narratorem całości poznajemy krótką historię Internetu, a także przyglądamy się kilku osobą, które przyczyniły się do jego powstania. W filmie zawarte są też sekwencje uwzględniające robotykę, cyberprzestępczość czy inne pozytywy i zagrożenia płynące z działalnością globalnej sieci internetowej. 


Szczerze mówiąc nie jestem fanem filmów dokumentalnych, które opowiadają o internecie czy ogólnie komputeryzacji świata. Są to zapewne tematy ważne, jednak nigdy specjalnie nie umiałem wsiąknąć w opowieści na tego typu sprawy. Jednak na filmie Herzoga zawiodłem się dość mocno, gdyż po tego formatu zawodowcu oczekiwałem czegoś o wiele bardziej dociekliwego, a przy okazji przystępnego. Istnieje cała masa filmów dotykająca podobnej tematyki, więc skoro ktoś taki jak Herzog zabiera się za coś tak wyeksploatowanego liczyłem na pewne fajerwerki intelektualne, których tu nie spotkałem. Dostajemy szereg przeróżnych krótkich sekwencji filmowych wybranych w niezbyt zrozumiały sposób. Wszystkie one są w jakiś sposób połączone z tematem głównym, czyli Internetem. Oprócz historii powstania sieci (przedstawionej po łebkach i raczej mało przystępnie) mamy także robotykę, podróże w kosmos, wywiad z hakerem czy rodzinę dziewczyny, która zginęła w wypadku samochodowym, a zdjęcia z miejsca tragedii zostały upowszechnione w sieci czy o zgrozo - azyl dla ludzi cierpiących przez fale radiowe. Wszystkie te sekwencje są krótkie, marginalne i zanim rozmówca się rozkręci to już poznajemy nowego bohatera zajmującego się innym zagadnieniem. O wiele lepiej byłoby skoncentrować się na mniejszej liczbie zagadnień i pokazać je w sposób o wiele bardziej rozszerzony. A tak dostajemy zrobiony po łebkach film, który powstał, lecz w sumie nie byłoby różnicy, gdyby nie powstał. Osobiście nie polecam. 


wtorek, 21 lutego 2017

Męczennicy

Milczenia (Silence)
Japonia, Meksyk, USA, Włochy, Tajwan 2016
reż. Martin Scorsese
gatunek: dramat
zdjęcia: Rodrigo Prieto
muzyka: Kim Allen Kluge

Film, który właśnie opisuję to podobno najbardziej osobista historia opowiedziana przez Martina Scorsese, było nie było, jednego z najważniejszych reżyserów w historii kina. Mimo że sama opowiadana historia pochodzi z książki Shusaku Endo, która była już ekranizowana w rodzimej Japonii, a opowiada podobno prawdziwą historię. Scorsese zabierał się za ten projekt ponad ćwierć wieku, więc cieszy fakt, że w końcu udało mu się go zrealizować.


Do objętej izolacjonizmem Japonii pierwszej połowy XVII wieku przybywają dwaj jezuiccy księża z Portugalii: Sebastião Rodrigues (Andrew Garfield) i Francisco Garupe (Adam Driver), by odszukać przebywającego w tym kraju swego dawnego mentora, ojca Ferreirę (Liam Neeson), który podobno wyrzekł się wiary i prowadzi żywot buddysty. Docierając z pomocą szemranego przewodnika Kichijiro (Yôsuke Kubozuka) do obcego kraju młodzi księża muszą stawić czoła prześladowaniom ze strony lokalnych władz uosabianych w osobie naczelnika Inoue (Issei Ogata).


Dziwi mnie swoiste milczenie nad tym filmem, jakie zapanowało w Hollywood. Film został niemal całkiem przemilczany jeśli chodzi o oscarowe nominację, otrzymując tylko jedną: dla Prieto za zdjęcia. Zdjęcia, które oczywiście są siłą tego filmu, ale nie jedyną: żeby nie wnikać w samą po części mistyczną i na pewno bardzo refleksyjną fabułę, która zapewne ma na celu tylko przekonanie przekonanych trzeba obiektywnie spojrzeć na inne solidne aspekty produkcji: mamy tutaj świetne, naprawdę dobre scenografię oraz skrupulatnie dobrane kostiumy, jest także urzekająca lokalizacja. Do tego przyzwoita gra aktorska, gdzie spotyka się kilku będących na fali aktorów, którzy mogliby jednak dać od siebie trochę więcej. Partnerują im zaś bardziej lub mniej znani aktorzy japońscy (z co ciekawe uznanym reżyserem Shinya Tsukamoto na czele). Jak na film, który pokazuje zderzenie kultur szkoda, że postawiono tak silnie na język angielski, który jest w domyśle portugalskim. Rozumiem, że zakładany odbiorca amerykański (który i tak na film się zbyt licznie nie wybrał) nie lubi czytać napisów, jednak o wiele lepiej oglądałoby się film zrobiony w stylu Mela Gibsona, gdzie w jego Pasji czy Apocalypto aktorzy używali oryginalnych dla swych postaci języków, nawet jeśli te były już dawno wymarłe. A tutaj przez ten angielski, którego używają też w dużej mierze Japończycy klimat gdzieś ulatuje. 
Całość filmu zaś fabularnie oparta jest na rozważaniach teologicznych oraz zadumie nad ingerencją Boga w ludzkie życie. Księża, którzy trafiają na wrogą wyspę, gdzie wyznawanie innej religii niż buddyzm muszą wystawić swoją wiarę na próbę, wcześniej zaś nieść Słowo Boże dla ludzi, którzy nawet jeśli wierzą i za tą wiarę gotowi są umrzeć nie umieją zrozumieć obcej, europejskiej wiary i jej zasad. Całość zaś dość zgrabnie pokazuje dylematy, przed którymi musieli stawać ludzie tamtej epoki, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Na końcu zaś można postawić sobie pytanie, czy płynąc na obcą wyspę i działając wbrew jej gospodarzą sami nie sprowadzili na siebie takiego losu. 
Film ten jest po części filmem religijnym, który bardziej promuje wiarę katolicką, niż rodzimy dla Japonii buddyzm. Można więc go zaliczyć do grona filmów religijnych, co nawet było widać w strukturze widzów w czasie seansu w kinie: dominowali emeryci i ludzie w sutannach. Nie jest to jednak pokraczny film stawiający od początku do końca jedną tezę (typu: Bóg na pewno istnieje, zrozum to albo pójdziesz do piekła), a angażujący do myślenia i refleksji nad religią, sensem cierpienia za wiarę czy raczej bezsensem śmierci za coś, co może jest, a może niekoniecznie. Mam do produkcji kilka zastrzeżeń, ale generalnie jak najbardziej na plus. 


niedziela, 19 lutego 2017

Ranking Tygodnia 100

I oto jubileuszowy, setny ranking filmów tygodnia na blogu. Z tej okazji chciałoby się, żeby widoczne w zestawieniu tytuły były tylko dobre i bardzo dobre. Niestety nie żyjemy w najlepszym ze światów i tak nie jest. A co jest? O tym poniżej!












Klasyka hipisa

Swobodny jeździec (Easy Rider)
USA 1969
reż. Dennis Hooper
gatunek: dramat
zdjęcia: László Kovács
muzyka: Roger McGuinn

Do opisywanego właśnie filmu przymierzałem się dobrą dekadę jednak jakoś nigdy nie miałem okazji żeby wreszcie go obejrzeć. Aż do teraz. O tym filmie powiedziano i napisano może tekstów więc w sumie moje kilka zdań pewnie nikogo nie obejdzie jednak cieszę się, że wreszcie udało mi się zmierzyć z tym kultowym filmem drogi. 


Dwaj hipisi, Wyatt (Peter Fonda) i Billy (Dennis Hooper) po dorobieniu się sporej sumki ruszają w motocyklową podróż po kraju, by dostać się na jego drugi koniec. Podczas podróży bezdrożami amerykańskiej prowincji napotykają na wielu specyficznych ludzi oraz na niechęć w stosunku do osób myślących inaczej, niż ogół. 


Ten liczący sobie już niemal pół wieku obraz ma wielu zadeklarowanych fanów i jest pierwszym tytułem, jaki przychodzi na myśl, gdy ktoś rzuca hasło film drogi. Film ten obrósł pewną legendą i zyskał status kultowości, a wielu po seansie wskoczyło na motory, by jak bohaterowie pognać przed siebie. W trakcie filmu przede wszystkim skupić się można na widokach, jakie podziwiają gnający przed siebie swobodni jeźdźcy oraz wsłuchać się we wspaniałą muzykę tamtych lat. Gdy zaś bohaterowie nie podróżują rozmyślają (przeważnie nie na sucho i po zażyciu narkotyków) o kondycji świata, społeczeństwie oraz wolności jednostki. Jedną z ekscentrycznych postaci jaką spotykają na swej drodze jest uzależniony od alkoholu prawnik, którego brawurowo zagrał Jack Nicholson, który dzięki temu filmowi zaczął piąć się w górę w hierarchii Hollywood. Za swą małą rolę dostał też wtedy zasłużoną oscarową nominację. 
Jednakże oprócz muzyki (która nie została przecież skomponowana specjalnie do filmu) oraz pięknych widoków i kilku ciekawych dialogów nie jest to film aż tak dobry, jak wydawałoby się, że jest opierając się tylko na opiniach innych. Wydaje mi się, że aby dobrze bawić się na seansie przez cały czas trwania produkcji trzeba być po dobrej ilości alkoholu lub/i zażyciu wyostrzających percepcję abstrakcyjną narkotyków. Bez tego chyba trudno wczuć się klimat rozmów, barwność niektórych postaci czy oniryzm pewnych scen. Film na pewno do zapamiętania ze względu na kilka rzeczy, jednak na pewno nie trafi na moją listę ulubionych i godnych polecenia. Także jak z narkotykami - na własną odpowiedzialność. Ale ponoć wszystkiego trzeba spróbować.




Azjatycka trawestacja

Szczurołap (Son-nim)
Korea Południowa 2015
reż. Kwang-tae Kim
gatunek: thriller

Wielu z czytelników zna zapewne spisaną przez braci Grimm opartą na dawnych podaniach baśń opowiadającą o szczurołapie z miasteczka Hameln. Po sukcesie koreańskiego Lamentu postanowiłem obejrzeć inny z tego kraju film z pogranicza thrillera i horroru, więc sięgnąłem po właśnie opisywany. I jak duże było moje zdziwienie, gdy to, co oglądałem to trawestacja wspomnianej opowieści braci Grimm.


Tuż po wojnie koreańskiej kraj przemierza kulawy Woo-ryong (Seung-yong Ryoo) wraz z chorym na gruźlicę synem Nam-soo (Joon Lee), by dotrzeć do Seulu, gdzie stacjonują amerykańscy lekarze mogący uleczyć dziecko. Podczas podróży zatrzymuje się w tajemniczej, odosobnionej wsi bez nazwy. Tam na zlecenie zarządcy wioski (Sung-min Lee) przyjmuje ofertę pozbycia się szczurów, które atakują mieszkańców. Zaprzyjaźnia się też z miejscową szamanką (Woo-hee Cheon).


Oczekiwałem po tym filmie czegoś innego. Po przewrotnych filmach koreańskich, gdzie granica pomiędzy gatunkami jest bardzo zatarta nigdy jednak nie można być pewnym tego, co zobaczy się na ekranie. Tutaj liczyłem na większy element grozy i horroru, lecz to było tu w zasadzie tylko ledwie zarysowane. Ogólnie zaliczyłem na potrzeby wyznaczenia gatunku film jako thriller, jednak równie dobrze może być to po prostu baśń. I to dość standardowa, wręcz bardzo europejska i przeniesiona na azjatycki grunt. Niestety film o grającym na flecie szczurołapie nie jest specjalnie angażujący dla widza. Oprócz typowej dla Korei świetnych plenerów i muzyki oraz przyzwoitej pracy kamery nie dostajemy tutaj nic ciekawego. Bohaterowie są jednowymiarowi i całkiem nudni, historia dość oklepana i niezbyt interesująca. Potencjał był na pewno większy, zaś niestety mocno niewykorzystany. Całość więc jest bardzo przeciętna i można film ten traktować tylko jako ciekawostkę.







Powrót

Przeszłość (Le passé)
Francja, Iran, Włochy 2013
reż. Asghar Farhadi
gatunek: dramat
zdjęcia: Mahmoud Kalari
muzyka: Evgueni Galperine

Irański reżyser Asghar Farhadi stał się w ostatnim czasie obiektem pewnego zainteresowania ze strony branży filmowej, ale i nie tylko. Wszystko to za sprawą dekretu Donalda Trumpa, który to nie pozwoli wjechać Farhadiemu do USA na ceremonię rozdania Oscarów, gdzie o statuetkę walczyć będzie jego najnowszy film. Co prawda laureat najcenniejszej filmowej nagrody za Rozstanie raczej zagrożeniem terrorystycznym jest niewielkim to postanowiłem obejrzeć powstały przy koprodukcyjnej pomocy Francji i Włoch jego francuskojęzyczny film, gdyż talent do kręcenia to on ma na pewno. 


Ahmad (Ali Mosaffa) po kilku latach nieobecności przybywa do Francji z Iranu, by dopełnić formalności i podpisać papiery rozwodowe ze swą atrakcyjną żoną Marie (Bérénice Bejo). Na miejscu spotyka nie tylko żonę oraz jej dzieci (m.in. Pauline Burlet) z poprzednich związków, ale mieszkającego z kobietą dużo młodszego od niej Samira (Tahar Rahim) i jego syna.


Wspomniane Oscarowe Rozstanie to bez wątpienia magnum opus irańskiego reżysera, który choć wciąż nie jest starym reżyserem nie nakręci zapewne nic ponad ten film, który to jest moim zdaniem jednym z najważniejszych filmów drugiej dekady wieku. Jednak Farhadi na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa (o czym obecnie świadczy oczekiwany przeze mnie jego najnowszy film Klient), co pokazuje opisywany właśnie film, który nakręcony został we Francji przy pomocy znanych i cenionych na świecie tamtejszych topowych aktorów. Po raz kolejny Farhadi wprowadza kamerę do domu zwykłych ludzi i raz jeszcze serwuje nam wiwisekcję relacji pomiędzy domownikami. Niby nie oglądamy w filmie nic wielkiego, jednak z każdym zdaniem i każdą wprowadzaną postacią zarysowują się konflikty, a atmosfera się zagęszcza z czasem zmieniając się z dramatu obyczajowego w thriller (obyczajowy). Irańczyk stawia na sprawdzone przez siebie schematy, jednak w jego wykonaniu zapewne dobrze wypadłoby nakręcenie filmu o obieraniu cebuli. Oprócz dobrej realizacji i pracy kamery w zamkniętych pomieszczeniach największe brawa należą się aktorom. Zarówno mało znany Mosaffa, jak i Rahim dobrze wypadają w rolach męskich. Jednak to Bejo kradnie im całe show zawłaszczając swą aurą każdą scenę, w której się pojawia. Oglądać ją to czysta przyjemność i to nie tylko z wizualnego punktu widzenia. Minusem może być za to jednak cała historia (choć może nie intryga). Nie jest to taki ciężar gatunkowy, jak przytaczanego często Rozstania. Chociaż jak przy każdym wartościowym filmie dostajemy produkcję skłaniającą do myślenia, a to się chwali. Warto, jednak nie jako pierwszy oglądany film autorstwa tego reżysera.


Tryptyk ze slumsów

Moonlight
USA 2016
reż. Barry Jenkins
gatunek: dramat
zdjęcia: James Laxton
muzyka: Nicholas Britell

Kontynuuje swoją podróż przez nominowane do Oscara w tym roku filmy. Przynajmniej jeśli chodzi o główną kategorię, jaką jest Najlepszy Film. Na chwilę obecną, gdy dwie z produkcji jeszcze (o ile w ogóle) nie ukazały się w naszym kraju niezależny film Jenkinsa zamyka listę dostępnych filmów z nominacją, jakie dało radę obejrzeć w Polsce, więc mogę z pewnością spojrzeć na siebie z dumą, że na ponad tydzień przed samą galą wiem, co będzie ze sobą rywalizować. 


Poznajemy losy życia pewnego czarnoskórego chłopaka z getta slumsów. Chirona (Alex R. Hibbert, Ashton Sanders, Trevante Rhodes) obserwujemy z perspektywy dziecka, nastolatka i młodego mężczyzny. Początkowo niemający wsparcia ze strony matki, narkomanki (Naomie Harris) chłopak trafia pod skrzydła lokalnego przestępcy, Juana (Mahershala Ali) i jego partnerki Teresy (Janelle Monáe).


Krytycy zachwycili się tym filmem, czego najlepszym dowodem jest aż osiem nominacji oscarowych (z realną szansą na jedną - dwie statuetki). Oceny są zazwyczaj skrajne - albo pełne zachwytów 9/10 i wyżej, albo, z racji tematu okołohomoseksualnego (i to wśród czarnoskórej społeczności) oscylują przy minimalnych notach (choć te są w mniejszości). Ja zaś nie patrzę na ten film z pakietem uprzedzeń, jednak daleki też jestem, by piać nad nim z zachwytu.
Temat na pewno jest ważny i dobrze, że ktoś wreszcie upomniał się o zapewne dość dużą grupę ludzi mającą problem z tożsamością etc, lecz nigdy nie uważałem za słuszne oceniać filmu za sam temat. To tylko podstawa, wokół której powinny być zbudowane solidne inne elementy, dzięki którym film jest dobry. Tutaj nie wszystko zaś jest takie okej. Pierwsze, co rzuca się w oczy to na pewno zdjęcia - Laxton swym obrazem pokazał świat pełen barw, gdzie dominuje niebieski i czarny mieszając się ze sobą. Jest inaczej, niż standardowo ale przy okazji często pięknie i poetycko. Za to na pewno plus. Nie odstaje też aktorstwo, szczególnie rola Aliego, którego lubię, chociaż wydaje mi się ona zdecydowanie za krótka, by zasługiwała na nominację oscarową (lepiej jest w tym wypadku z Naomi Harris, choć sam bardziej wolałbym widzieć wśród nominowanych nową twarz kina, Janelle Monáe). Najbardziej jednak mogę się przyczepić do samej fabuły, a raczej sposobu, w jakim jest prowadzona. Akcja się wlecze, mamy do czynienia z czarną wersją ballady filmowej. Dodatkowo Chiron, w którego w każdym segmencie życia wcielił się inny aktor jest postacią, z grupy tych, jakich nie lubię oglądać na ekranie w głównej roli. Skryty, zamknięty w sobie, od którego nie da się wyciągnąć słowa. Choć z wiekiem zmienia się (między innymi poznając postać graną przez Andre Hollanda i Jharrela Jerome'a) to pod względem wygadania pozostaje cały czas taki sam. 
Ogólnie więc jest to film potrzebny, niezły, mający swoje mocne plusy, jednak też sporą dawkę rzeczy, które psują odbiór filmu (przynajmniej mi zepsuły). Ale żeby ocenić film i wyrobić sobie pogląd o nim najlepiej jest go obejrzeć samemu, co oczywiście każdemu polecam.




wtorek, 7 lutego 2017

Syreni śpiew

Córki dancingu
Polska 2015
reż. Agnieszka Smoczyńska
gatunek: dramat, musical
zdjęcia: Jakub Kijowski
muzyka: Ballady i Romanse

Rzadko kiedy polskie filmy są zauważane na festiwalach (choć ostatnio jest to coraz częstsze), jeszcze rzadziej zaś zdobywają nagrody na festiwalu Sundance. Temu filmowi się to udało (oprócz różnych nominacji otrzymał też kilka statuetek i nominacji do Orłów i Złotych Lwów). Tak więc skoro niewątpliwie czymś zachwycili się krytycy to i ja sięgnąłem wreszcie po tę produkcję. 


Dwie syreny, Złota (Michalina Olszańska) i Srebrna (Marta Mazurek) wypływają z Wisły na ląd w Warszawie lat 80. ubiegłego wieku. Wokalistka (Kinga Preis) występującego na dancingach w jednym ze stołecznych klubów zatrudnia je do śpiewania chórków. Tam poznają basistę zespołu (Jakub Gierszał), w którym jedna z syren się zakochuje...


Niezbyt często zdarza się, że oceny krytyków aż tak rozmijają się z ocenami publiczności. O ile filmem tym, jak już wcześniej wspomniałem zachwycili się zawodowi filmoznawcy, tak zwykli widzowie niemal jednoznacznie go odrzucili (filmwebowa średnia poniżej 5 pkt mówi sama za siebie). Niestety sam jestem bliższy ocenie tych zwykłych widzów. Widać, że Smoczyńska miała pomysł na film i chciała stworzyć produkcję, jakiej w Polsce jeszcze nie było. To się chwali. Niestety sam pomysł i szczytna idea (przecież ckliwych dramatów i komedii romantycznych mamy w Polsce aż nadto, a alternatywnego i awangardowego kina raczej deficyt) jednak wszystko to na nic, jeśli wykonanie kuleje. A tutaj wykonanie stoi naprawdę na niskim poziomie. A gwoździem do trumny jest tutaj fakt, że film chce być po części musicalem - niestety jakość produkcji dźwięku woła o pomstę do nieba. Średnio w rodzimych filmach dźwięk stoi na bardzo marnym poziomie, tutaj jest jednak jeszcze gorzej. Nie słychać lub źle słychać większość tekstów. Podgłośnienie odbiornika nic nie daje, bo słowo mówione i tak przeważnie jest zagłuszone przez muzykę lecącą w tle. Musical, gdzie nie słychać aktorów? Trzeba przyznać, że kiepsko. Inne minusy od nieangażującej, płytkiej fabuły, czy zera zdziwienia u widzów klubu, gdy na scenie pojawiają się syreny to już inna sprawa. Niestety potencjał w tym filmie był. Jednak został strasznie niewykorzystany. A szkoda.




poniedziałek, 6 lutego 2017

Za jakie grzechy?

50 twarzy Blacka (Fifty Shades of Black)
USA 2016
reż. Michael Tiddes
gatunek: komedia 
zdjęcia: David Ortkiese
muzyka: Jim Dooley

Niebawem do kin zawita od dawno agresywnie promowany (przed każdym multipleksowym seansem poświęca mu się dwa zwiastuny) film Ciemniejsza strona Greya. Mimo że w miastach film będzie wyświetlany po 30-40 razy dziennie to na kilka pierwszych dni nie ma już na to biletów. Ja się na to nie wybieram, książki nie czytałem, niestety kiedyś miałem to nieszczęście, że widziałem 50 twarzy Greya. Ciężko było to wytrzymać. Opisywany właśnie film jest natomiast parodią tego wiekopomnego dzieła i największego wydarzenia filmowego 2015 roku...


Studentka Hannah (Kali Hawk) w zastępstwie współlokatorki Kateeshy (Jenny Zigrino) udaje się przeprowadzić wywiad z przystojnym milionerem Christianem Blackiem (Marlon Wayans). Zakochuje się w mężczyźnie, który zaczyna odkrywać przed nią swoje nietypowe sekrety...


Ciężko jest stworzyć dobrą parodię, która w dodatku byłaby zrozumiała przez zarówno znających wyśmiewany temat/produkcję, jak i tych niezaznajomionych. Dobrych parodii powstało jednak bardzo mało.Tych złych - setki. Opisywany film wpisuje się w tą drugą, nieudaną kategorię. Nie wiem zresztą jaki jest sens parodiowania produkcji samej w sobie będącej (niezamierzenie) groteską. Mamy więc tutaj przełożenie niemal w skali 1:1 scen znanych z oryginału czyniąc to w duchu najgorszych zasad głupich komedii i jeszcze głupszych parodii w stylu niesławnego Poznaj moich Spartan. Jest więc obleśnie, żałośnie, głupio, panuje tu rasizm i seksizm. Gdyby wyjąć z tego filmu kilka scen i stworzyć z tego ubarwiające jakiś program rozrywkowy minutowe wstawki byłoby okej. Jednak jako pełen metraż bogaty w ciągłe żałosne sceny? Niestety dostajemy obraz nędzy i rozpaczy. Lepiej trzymać się od tego z daleka. Choć i tak jest lepszy niż oryginał.





niedziela, 5 lutego 2017

Ranking Tygodnia 99

Zbliżamy się do jubileuszowego, setnego rankingu. A tymczasem zestawienie filmów, jakie miałem przyjemność obejrzeć w tym tygodniu:












W niemym kinie

Artysta (The Artist)
Francja, Belgia, USA 2011
reż. Michel Hazanavicius
gatunek: dramat, romans
zdjęcia: Guillaume Schiffman
muzyka: Ludovic Bource

Od wynalezienia kinematografu przez braci Lumière w 1895 do końca lat dwudziestych XX wieku panowała era kina niemego. Czas ten wykształcił własne gwiazdy, które jednak w większości musiały ustąpić miejsca nowym ludziom nowych czasów, które nastąpiły wraz z nas
taniem udźwiękowienia filmów, które to zostało zapoczątkowane Śpiewakiem jazzbandu z 1927 roku. Opisywany film pokazuje losy jednego ze strąconych z piedestału gwiazdorów dawnego kina. 


George Valentin (Jean Dujardin) jest powszechnie uwielbianą gwiazdą kina niemego. Zadufany w sobie artysta zostaje jednak postawiony pod ścianą, gdy świat kina wchodzi w nową erę filmów z dźwiękiem. Nie chcąc się pogodzić z szybkim upadkiem kina, jakie znał Valentin zaczyna swój upadek. Tymczasem zapatrzona w Georga początkująca aktorka Peppy Miller (Bérénice Bejo) rozpoczyna karierę i szybko pnie się do góry.


Film ten jest hołdem dla kina, tym razem kina niemego oraz dawnego przemysłu filmowego i studyjnych początków Hollywood. A że współczesne Hollywood lubi filmy będące hołdem dla Hollywood film Hazanaviciusa został bardzo doceniony podczas ceremonii rozdania Oscarów zgarniając w swoim czasie aż pięć statuetek. Zapewne część z nich została przyznana słusznie, myślę jednak, że kilka z nich trafiło do filmu na wyrost. Ogólna idea przybliżenia współczesnemu widzowi ery filmów niemych oraz wprowadzania nowinki technicznej, jakiej jest dźwięk jest bardzo słuszna. Jeśli realizacja stoi na wysokim poziomie, tak jak w tym filmie to na pewno jest to miła odmiana i coś zaskakująco przewrotnie nowego. Szkoda tylko, że autorzy poszli przybliżając złote lata Hollywood na łatwiznę serwując nam prymitywnie naiwne motywy typowe właśnie dla fabularnie mało zawiłych dzieł kina międzywojennego. Wiadomo, że stworzono tu prosty, lekki film jednak moim zdaniem można było pokusić się o rozszerzenie tego świata, rozbudowanie charakterystyki bohaterów i zerwanie z jednowymiarowością całości. Można było wtedy otrzymać hołdujący przeszłości stary film zrobiony na nowo (udało się to zrobić Chazelle'owi w La La Landzie). Prostota jednak nie umniejsza nic świetnym kreacjom aktorskim pasującego do filmów lat 20. i 30. Dujardina oraz Bejo, a także dobrze wypadającemu na czarno - białym ekranie Johnowi Goodmanowi oraz towarzyszącemu głównej postaci psu (w którego wcielały się trzy psy). Myślę, że mimo pewnego przecenienia produkcji jest to obraz warty obejrzenia dla tego klimatu z lamusa, całej tej niedzisiejszości i banałowi. Nie chciałbym, by kino wróciło do czasów sprzed dźwięku, ale jeśli raz na jakiś czas nowa kinematografia zaserwuje nam coś takiego jestem jak najbardziej za.





Ojcowie i córka

Toni Erdmann
Niemcy, Austria, Rumunia 2016
reż. Maren Ade
gatunek: komedia

O tym filmie mówiło się i słyszało dużo jeszcze wiele dni przed krajową premierą. Ta europejska koprodukcja szturmem podbiła serca krytyków zdobywając wiele nagród i przede wszystkim będąc absolutnym hegemonem wrocławskiego rozdania Europejskich Nagród Filmowych zdobywając tam pięć statuetek w najważniejszych kategoriach (film, reżyseria, aktor, aktorka, scenariusz). Dlatego pod względem nagród doszedłem do wniosku, że idę na europejską wersję La La Landu, który też przecież szturmem wygrywa wszystko, co tylko się da. 


Film opowiada o losach starzejącego się rozwodnika Winfrieda Conradi (Peter Simonischek) - nauczyciela muzyki w jednej z niemieckich szkół oraz o jego relacjach z pracującą w Rumunii córką, Ines (Sandra Hüller). Winfried wyrusza do Bukaresztu, by polepszyć z nią stosunki. Gdy będąca korposzczurem Ines ignoruje ojca, ten przebiera się za swe alter ego - zblazowanego Toniego Erdmanna...


Mam bardzo ambiwalentne uczucia względem tego filmu. Po ilości nagród, jakie otrzymał moje oczekiwania względem niego były naprawdę wysoko zawieszone, lansowana w zwiastunach postać Toniego Erdmanna zapowiadała ciekawą, mimo wszystko inteligentną komedię, i o ile było kilka scen naprawdę niewymuszonego śmiechu, to całość filmu miała raczej dość smutny kontekst, zaś długi metraż (ponad dwie godziny i czterdzieści minut) w kilku momentach solidnie potrafił wymęczyć. Sabotujący poczynania córki Toni Erdmann pojawia się zresztą dość późno i ani on, ani jego prawdziwe oblicze nie jest głównym bohaterem filmu. Produkcja skupia się najbardziej na losach córki, czyli Ines. Jest to postać dla mnie odpychająca, szalenie antypatyczna, pozbawiona kręgosłupa moralnego. Kobieta gardząca drugim człowiekiem, za jedyny cel w życiu mająca awans zawodowy (dla którego jest ekspertem od wazeliniarstwa). Do tego jej korporacyjne zachowanie kontrastuje z perwersjami, jakim oddaje się w nielicznych chwilach prywatnego życia, gdzie narkotyki mieszają się z perwersyjnym seksem. Postać głupkowatego Erdmanna zaś pojawia się bez większego uzasadnienia i pozostaje później niemal do końca filmu - kilka scen z nią jest całkiem irracjonalnych, absurdalnych, część natomiast mocno nielogicznych (jak jego odjazd podstawioną na parkinu limuzyną). Ade serwuje nam film o trudnych relacjach córki z ojcem, krytykę międzynarodowych korporacji oraz wtyka w to debilnego Erdmanna. Jest to niespotykane połączenie. Jednak poszczególne elementy filmu jakby wyjęte nie prezentują się aż tak dobrze - wyszło wiele lepszych filmów krytykujących korporacyjne życie czy traktujących o relacjach dziecko - rodzic. Po tylu nagrodach jednak spodziewałem się czegoś więcej. Całość jest niezła, jednak nie ma tych zapowiadanych fajerwerków. 




Seksmasterka

Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej
Polska 2016
reż. Maria Sadowska
gatunek: dramat, biograficzny
zdjęcia: Michał Sobociński
muzyka: Radzimir Dębski 

Jest to jeden z tych filmów, na który od dłuższego czasu czekałem. Mimo dość pokracznego moim zdaniem tytułu (sama Sztuka kochania z pewnością by wystarczyła) opowiadać miał on historię jednej z ważniejszych społecznie postaci drugiej połowy XX wieku, realizacją mieli się zająć producenci docenionych przez widzów i krytyków Bogów, a w głównej roli wreszcie wystąpi Magdalena Boczarska. Także dość szybko wybrałem się do kina.


Jak w tytule: historia życia Michaliny Wisłockiej (Magdalena Boczarska) pokazana od czasów Drugiej Wojny Światowej do lat siedemdziesiątych XX wieku. Śledzimy losy Wisłockiej, gdy ta próbuje wydać swoją najsłynniejszą książkę trafiając na opór twardogłowych partyjniaków (uosabianych postacią Arkadiusza Jakubika), poznajemy też jej dziwny związek ze Stanisławem (Piotr Adamczyk) oraz Wandą (Justyna Wasilewska) oraz przygody z marynarzem Jurkiem (Eryk Lubos). 


Cieszy mnie fakt, że potrafi się wreszcie zrobić w Polsce filmy biograficzne o ważnych i zasłużonych dla kraju osobach przy okazji nie korzystając z popularnym w pewnych kręgach opieraniu się na bólu, cierpieniu, wyrzeczeniach dla Ojczyzny oraz ogólnej martyrologia narodu. Zarówno film o Relidze, jak i teraz o Wisłockiej pokazuje, że bez postaci umierającej za kraj można zrealizować dobre polskie kino biograficzne, a bohaterem można zostać nie tylko będąc gnojonym przez Niemców, Sowietów czy komunistów. Historia Wisłockiej skupia się i owszem na trudnościach, ale aparatczyk PRLowski świetnie zagrany przez Jakubik, który te trudności afirmuje nijak ma się do strzelającego w potylicę NKWDzisty czy też oficera gestapo (w sumie później na spotkaniu autorskim, gdy książkę udaje się już wydać sam pierwszy bije brawo autorce). Cieszy mnie też fakt postawienia w tytułowej roli na Magdalenę Boczarską, którą sobie cenię i uważam, że to ostatni moment, by wkroczyć wreszcie do krajowej aktorskiej pierwszej ligi. Były co prawda przyzwoite filmy z jej udziałem, gdzie była kimś więcej niż statystką (choćby Różyczka) jednak wciąż uważam ją za aktorkę niewykorzystaną, a lata jej nieubłaganie lecą. Tutaj zaś zagrała bardzo dobrze, mimo trudności roli: upływ filmowego czasu, sportretowanie zachowań Wisłockiej, sceny nagości i seksu etc. Ogólnie zaś cała kadra aktorska stanęła na wysokości zadania, a nawet Piotr Adamczyk w swych ostatnich filmach przestał irytować (teraz czekam, aż uczyni to Karolak), zaś Borys Szyc chyba trafił w swoją aktorską niszę. Pierwsza scena ze wspomnianym Szycem jest zaś jedną z lepszych scen ostatnich lat w polskiej kinematografii. Kiluminutowe jedno długie ujęcie w klubie to naprawdę coś, co warto obejrzeć i to więcej niż raz. Tak samo jak i film o Wisłockiej (choć tu może jeden seans wystarczy w zupełności), chociaż produkcja ma pewne niedociągnięcia i ogólnie trochę się dłuży (mimo tego, że nie trwa bardzo długo). Warto dodać, że Sadowska jako muzyk bardzo dobrze dobrała ścieżkę dźwiękową - filmu bardzo dobrze się słucha, a i co niekoniecznie jest normą w polskich produkcjach dźwięk jest zrealizowany w sposób co najmniej dobry. 



American Dream

Amerykańska sielanka (American Pastoral)
USA 2016
reż. Ewan McGregor
gatunek: dramat
zdjęcia: Martin Ruhe
muzyka: Alexandre Desplat

Tym razem wybrałem się do kina na film w reżyserii jednego z dziesiątek aktorów, których lubię. Przy okazji dowiedziałem się, że jest to adaptacja wielokrotnie nagradzanej książki pod tym samym tytułem uznanego amerykańskiego pisarza Philipa Rotha. Jednak jako że nigdy nie spotkałem się z oryginalną powieścią, ani z innymi dziełami Rotha ciężko mi się wypowiadać jakkolwiek o samym pierwowzorze literackim.


Ameryka czasów powojennych. Swede Levov (Ewan McGregor) jest uznawany za człowieka sukcesu. Po licznych rekordach sportowych z czasów szkoły ożenił się z Miss New Jersey, Dawn (Jennifer Connelly). Po ojcu przejął zaś fabrykę rękawiczek więc stać go na beztroskie życie. Tymczasem jego córka Merry (Dakota Fanning) na skutek wojny w Wietnamie i retoryki hippisowskiej mocno się radykalizuje burząc ustabilizowane życie rodziny...


Jak już na początku wspomniałem nie miałem wcześniej styczności z oryginalną powieścią Rotha, także nie mogę nijak powiedzieć na ile film wpisuje się w to, co zostało napisane w książce sprzed dwudziestu lat, ani czy produkcja McGregora jest lepsza czy gorsza niż dzieło pisane. Jednak mogę oczywiście napisać trochę o moich wrażeniach z samego filmu. McGregor odmitologizuje tutaj powojenną Amerykę, która dzięki wojnie wyszła z kryzysu lat trzydziestych, a późniejsze zawirowania polityczno-społeczne postawiły ją w roli przywódcy wolnego świata. Reżyser idąc zapewne śladem pisarza niszczy amerykański sen i pokazuje, że za jednym człowiekiem sukcesu stać musi wielu ludzi, którzy muszą ciężko zapieprzać na tenże sukces. A i samo odniesienie sukcesu w oczach ludzi nie powoduje, że życie zamienia się w sielankę. Jednak sam film, mimo że jest wykonany rzemieślniczo dobrze nie ma w sobie nic, co stawia go ponad przeciętność - myślę, że po kilku, może kilkunastu dniach mało kto będzie pamiętał, że film McGregora obejrzał. Fabuła filmu ani ziębi, ani grzeje, poprawna gra aktorska nie jest na tyle dosadna, by zapamiętać postaci, które same z siebie nie są moim zdaniem specjalnie ciekawe. W rezultacie otrzymujemy solidny film, który to jest zrobiony do bólu poprawnie, jednak nie ma tego nieopisywalnego czegoś, co zmienia dobrą robotę w dobrą produkcję. Można obejrzeć, jednak raczej jako ciekawostkę. 





Krwawa rzeka

Mei Gong He Xing Dong
Chiny, Hongkong 2016
reż. Dante Lam
gatunek: akcja

Znajdująca się w tytule filmu rzeka Mekong nie jest zbyt znana w naszym kraju, jednak pełni ona dość ważną rolę w Azji. Ta czwarta najdłuższa rzeka Azji, a dziewiąta na świecie jest prawie pięciokrotnie dłuższa, niż nasza Wisła. Przy okazji przepływa przez sześć krajów, dzięki czemu jest ważna z handlowego punktu widzenia. Co istotne dla samego filmu - niektóre jej rejony są siedliskiem przestępczości. 


Na rzece przestępcy zaatakowali chiński statek, rabując go oraz zabijając kilkunastu podróżujących na nim Chińczyków. Chińskie władze postanawiają pomścić rodaków oraz pozbyć się Naw Khama (Pawarith Monkolpisit) - władającego niekontrolowaną przez żaden rząd częścią rzeki przestępcy. W tym celu wysyłają oddział specjalny.


Jeśli oceniałoby się tylko stopień realizacji strzelanin, pościgów oraz przeróżnych wybuchów film ten z całą odpowiedzialnością mógłbym polecić tym, którzy katują po raz dwudziesty Rambo - produkcja Lama może być uznana za całkiem dobrą, przepełnioną non-stop akcją alternatywą. Jest to typowy męski film, oglądany do piwa. Myśleć nie trzeba wcale, za to obejrzy się wszystko to, o co chodzi w filmie akcji. Do tego egzotyka miejsca, jakim są tereny rzeki Mekong potrafi przyciągnąć do oglądania - mimo że ogląda się po raz setny tą samą historię, to orientalne realia pochłaniają. Szkoda tylko, że film jest strasznie jednowymiarowy - oprócz pogoni i strzelanin nie ma sobą nic do zaoferowania. Wszystko wygląda pięknie, jednak jest wydmuszką. Fabuła (oparta na prawdziwych wydarzeniach) trzyma się na słowo honoru, w sumie nie wiemy zbytnio o co chodzi, a bohaterowie wymieniają tylko albo kurtuazyjne zdania, nim przejdą do właściwej akcji (tak zwana struktura fabularna pornosa), albo usłyszą kilka zdań założeń tego, co muszą w najbliższym czasie wykonać (tutaj strukturalnie najbliżej filmowi do gry FPS). Niestety nic tu się nie trzyma kupy i po prostu bohaterowie czasem coś powiedzą, by pchnąć akcję do przodu. Ostatnie 25% filmu to już brak jakichkolwiek rozmów i tylko czysta akcja - w sumie może lepiej byłoby, gdyby zrezygnowano z dialogów zupełnie i cały film był oparty na scenach sensacyjnych. W rezultacie dostajemy bardzo dobry film pod względem scen akcji i zerowy fabularnie. A więc w mojej ocenie ujdzie ale nie tego szukam w kinie.