Francja, Belgia, USA 2011
reż. Michel Hazanavicius
gatunek: dramat, romans
zdjęcia: Guillaume Schiffman
muzyka: Ludovic Bource
Od wynalezienia kinematografu przez braci Lumière w 1895 do końca lat dwudziestych XX wieku panowała era kina niemego. Czas ten wykształcił własne gwiazdy, które jednak w większości musiały ustąpić miejsca nowym ludziom nowych czasów, które nastąpiły wraz z nas
taniem udźwiękowienia filmów, które to zostało zapoczątkowane Śpiewakiem jazzbandu z 1927 roku. Opisywany film pokazuje losy jednego ze strąconych z piedestału gwiazdorów dawnego kina.
George Valentin (Jean Dujardin) jest powszechnie uwielbianą gwiazdą kina niemego. Zadufany w sobie artysta zostaje jednak postawiony pod ścianą, gdy świat kina wchodzi w nową erę filmów z dźwiękiem. Nie chcąc się pogodzić z szybkim upadkiem kina, jakie znał Valentin zaczyna swój upadek. Tymczasem zapatrzona w Georga początkująca aktorka Peppy Miller (Bérénice Bejo) rozpoczyna karierę i szybko pnie się do góry.
Film ten jest hołdem dla kina, tym razem kina niemego oraz dawnego przemysłu filmowego i studyjnych początków Hollywood. A że współczesne Hollywood lubi filmy będące hołdem dla Hollywood film Hazanaviciusa został bardzo doceniony podczas ceremonii rozdania Oscarów zgarniając w swoim czasie aż pięć statuetek. Zapewne część z nich została przyznana słusznie, myślę jednak, że kilka z nich trafiło do filmu na wyrost. Ogólna idea przybliżenia współczesnemu widzowi ery filmów niemych oraz wprowadzania nowinki technicznej, jakiej jest dźwięk jest bardzo słuszna. Jeśli realizacja stoi na wysokim poziomie, tak jak w tym filmie to na pewno jest to miła odmiana i coś zaskakująco przewrotnie nowego. Szkoda tylko, że autorzy poszli przybliżając złote lata Hollywood na łatwiznę serwując nam prymitywnie naiwne motywy typowe właśnie dla fabularnie mało zawiłych dzieł kina międzywojennego. Wiadomo, że stworzono tu prosty, lekki film jednak moim zdaniem można było pokusić się o rozszerzenie tego świata, rozbudowanie charakterystyki bohaterów i zerwanie z jednowymiarowością całości. Można było wtedy otrzymać hołdujący przeszłości stary film zrobiony na nowo (udało się to zrobić Chazelle'owi w La La Landzie). Prostota jednak nie umniejsza nic świetnym kreacjom aktorskim pasującego do filmów lat 20. i 30. Dujardina oraz Bejo, a także dobrze wypadającemu na czarno - białym ekranie Johnowi Goodmanowi oraz towarzyszącemu głównej postaci psu (w którego wcielały się trzy psy). Myślę, że mimo pewnego przecenienia produkcji jest to obraz warty obejrzenia dla tego klimatu z lamusa, całej tej niedzisiejszości i banałowi. Nie chciałbym, by kino wróciło do czasów sprzed dźwięku, ale jeśli raz na jakiś czas nowa kinematografia zaserwuje nam coś takiego jestem jak najbardziej za.
Widziałam dużo lepsze filmy w życiu ale również dużo gorsze. Z tym mam problem, bo z jednej strony coś innego dla współczesnego widza zostało zaproponowane, dobra gra aktorska, a z drugiej strony czuje się jednak rozczarowanie i niedosyt.
OdpowiedzUsuń