piątek, 31 lipca 2015

Głupi, głupszy i najgłupszy

Niedokończony interes (Unfinished Businnes)
USA 2015
reż. Ken Scott
gatunek: komedia

Pewnie nie tylko ja mam tak, że mimo posiadania jakiejś dużej listy filmów do obejrzenia, które chce się od dłuższego czasu z jakichś powodów zobaczyć w pewnym momencie decyduje się na zobaczenie czegoś zupełnie innego, z poza listy, nie rokującego na szczególne ambicjonalne ale w zamian za to nieobciążające i krótkie. Tak było też i tym razem, gdy poprzez nagły impuls zdecydowałem się na właśnie ten film.


Poznajemy niejakiego Daniela Trunkmana (Vince Vaughn), który nie godząc się na kilkuprocentową obniżkę pensji postanawia odejść z firmy i rozkręcić własny biznes. Do swej nowej kompanii przyjmuje podstarzałego erotomana Timothy'ego (Tom Wilkinson) oraz niedorozwiniętego Mike'a Naleśnika (Dave Franco). Po roku nieszczególnych zysków trafia im się okazja na podpisanie wielkiego kontraktu. Jednak zawarcie pewnej wydawać by się mogło umowy staje na włosku, gdy okazuje się że konkurencją dla Daniela będzie jego dawna firma z Chuck Portnoy (Sienna Miller) na czele. Niezbyt rozgarnięta kompania Trunkmana rusza do Berlina, by spotkać się z przedstawicielami zarządu kontrahenta. 


Film jest skrajnie głupi. Począwszy od założeń fabularnych, gdzie wielomilionowe kontrakty mieliby załatwiać pornodziadek i upośledzony chłopak, który nie wie jaki kształt ma koło, po przygody jakie spotykają bohaterów (takie jak upadanie na wystające z dziury penisy w klozecie gejklubu) czy całkowite pomieszanie się wątków. Bo z jednej strony mamy postać Daniela, jako porządnego biznesmena, ale jaki porządny biznesmen zatrudniłby do 3 osobowej firmy dwójkę idiotów? Do tego sceny z glory holes czy innymi czerstwymi żartami przeplatają się z rodzinnymi rozmówkami Daniela i wtedy film przybiera iście amerykańskiego, patetycznego moralizatora, gdzie bohater zastanawia się jakim jest ojcem dla małej córki, czy doradza dręczonemu w szkole synowi - loserowi. No te wstawki nijak nie pasują do reszty filmu, poza tym są strasznie tandetne i przewidywalne. Tak samo jak przewidywalny jest humor, który swoją drogą stoi na max. gimnazjalnym poziomie. Wyszło tutaj nieudolne połączenie Kac Vegas z Eurotripem z dodatkiem wątku ojca rodziny. Przez te 90 minut może dwa razy się uśmiechnąłem pod nosem, ale to też raczej poprzez tanie chwyty niż wysublimowany humor. Raczej nie polecam, poniżej przeciętnej. 




niedziela, 26 lipca 2015

Ranking Tygodnia 30

Pora na jubileuszowy, trzydziesty ranking tygodniowy. Pozycje przeważnie solidne lub dobre, jednak bez absolutnego hitu.













Ksiądz, satanista i wróżbita na tropie Szatana

Dzień bestii (El día de la bestia)
Hiszpania 1995
reż. Álex de la Iglesia
gatunek: czarna komedia

Są filmy, które są tak nieprzewidywalne, ciężkie do opisania i dla niektórych trudne w odbiorze, produkcje które trudno zakwalifikować do jakiegoś gatunku, a ilość absurdów przewyższa ilość parafii w Polsce. Większość filmów, które zgadzają się z tym opisem i przy okazji miałem okazję je zobaczyć ma pewną cechę wspólną, którą jest reżyser. Álex de la Iglesia.


Pewien poważany teolog i badacz Biblii, Ojciec Angel Beriartua (Álex Angulo) studiując Apokalipsę św. Jana odkrywa zapisany w niej przekaz, który zdradza datę przyjścia na świat Antychrysta. Ksiądz dowiadując się, że ten wróg ludzkości przybędzie na Ziemię w Wigilię w Madrycie postanawia udać się do stolicy, by go zgładzić. Musi jednak najpierw odnaleźć diabła, by ten wskazał mu miejsce narodzin. Aby go spotkać postanawia grzeszyć na potęgę. W poszukiwaniach pomaga mu poznany w sklepie heavy metalowym fan death metalu, satanista Jose Maria (Santiago Segura). Postanawiają skontaktować się ze znanym na cały kraj specem od wydarzeń paranormalnych, prowadzącego ezoteryczny program telewizyjny profesora Cavana (Armando De Razza).


W Polsce film o czyniącym zło księdzu, który poluje poluje na krew dziewic, profanuje hostie, kradnie, zabija i przyzywa szatana miałby małe szanse na ukazanie. Co ciekawe wydawałoby się, że równie katolicka Hiszpania to też nie jest dobre miejsce na tego typu fabułę. Szczególnie przed dwoma dekadami. A jednak coś takiego się ukazało. Przed kamerą stanął początkujący wówczas de la Iglesia, którego trzeba zaakceptować z całym dobrodziejstwem jego inwentarza lub odrzucić, innej drogi nie ma. Gdy jednak przekonamy się do jego wizji twórczej (miejscami szalonej, brutalnej lub groteskowej) to możemy wynieść z seansu bardzo dużo. Mamy tu do czynienia tym razem z zabawą konwencją, parodią znanego i cenionego horroru Omen. Oczywiście wszystko w typowej dla reżysera oprawie. Poza tym autor wyśmiewa wiele współczesnych mód, jak na przykład postaci typu Wróżbity Macieja czy programy paranormalne. Jednym z bohaterów jest wszak zmiksowany zlepek Wróżbity Macieja z autorem popularnego swego czasu u nas programu Nie do wiary. Inna sprawa to sama egzystencja szatana, bo czy pozostający na psychotropach trzej szaleńcy to wiarygodne gremium?
Ogólnie widać, że producenci nie mieli zbyt dużego budżetu i wiele scen z efektami specjalnymi woła o pomstę do nieba, jednak trzeba też wziąć poprawkę, że mamy rok 1995 więc wtedy nawet najdroższe efekty wyglądały dość biednie. 
Myślę, że ciężko ocenić ten film, każdy inaczej do niego podejdzie jednak jak dla mnie to jest taka mała perełka, z kilkoma rażącymi błędami lecz mimo to warta obejrzenia. Solidne kontrowersyjne kino, jeśli myślało się, że widziało się już wszystko to ten obraz może to wyobrażenie zmienić. 


Mord doskonały?

The Oxford Murders
Wielka Brytania, Hiszpania 2008
reż. Álex de la Iglesia
gatunek: thriller, kryminał


No i oto mamy historyczny dwusetny post na blogu. I to w niecały rok, tak więc uważam, że jest bardzo dobrze jeśli chodzi o częstotliwość :) Na tą wiekopomną chwilę przypada notka o filmie jednego z moich ulubionych reżyserów - Alexa de la Iglesii, nad którego dziełami zachwycałem się już wcześniej (Hiszpański cyrk, Życie to jest to Las Brujas de Zugarramurdi polecam wszystkie!). Tym razem Hiszpan nakręcił film anglojęzyczny w całkiem gwiazdorskiej obsadzie. Czy mu wyszło?


Młody Martin (Elijah Wood) przybywa z USA do Oxfordu, by tam studiować matematykę. Wynajmuje mieszkanie u pewnej staruszki (, która w przeszłości pomagała w odtajnianiu Enigmy, pani Eagleton (Anna Massey) oraz trzymanej przez nią krótko córki Beth (Julie Cox). Marzeniem Martina jest poznanie wybitnego profesora Arthura Seldoma (John Hurt), który jest starym znajomym staruszki. Chłopak chciałby pisać pracę pod kierunkiem Seldoma, ten jednak nikogo nie uważa za godnego takiego przywileju. W pewnym momencie jednak Martinowi sprzyja szczęście, gdyż Seldom udaje się odwiedzić panią Eagleton. Razem wchodzą do mieszkania, gdzie zastają staruszkę zamordowaną...


Film powstał w oparciu o powieść, której nie znam więc nie wypowiem się na temat zbieżności produkcji z tekstem. Ogólnie jednak oryginał został napisany przez matematyka, więc mogę założyć, że masa naukowego lub pseudonaukowego bełkotu, jaki pojawia się w treści jest wiarygodna. W książce pewnie jest jej jeszcze więcej, jednak dla mnie jako wielkiego adwersarza królowej nauk i tak każda dyskusja matematyczna była tak niezrozumiała, że szkoda gadać.
Sama intryga kryminalna jest poprowadzona poprawnie, a co najważniejsze logicznie pod koniec wyjaśnione. Postaci, które przewijają się w śledztwie przeplatają się z losami Martina i profesora, wszyscy wydają się być dziwnie uwikłani we wszystkie poczynania bohaterów. Taką ciekawą rolę pełni tu między innymi postać pielęgniarki Lorny (Leonor Watling), która ma do zaoferowania o wiele więcej niż dorodne piersi, które w pewnym momencie przytłoczą filigranowego Wooda oraz widzów. Bardzo ciekawe są też postaci poboczne, jak na przykład Podorow czy spotkany w szpitalu ojciec chorego dziecka. Naprawdę intrygują.
Niestety zbrodniczy ciąg morderstw nie wywołuje zbytnio emocji w widzu. Wszystko to dzieje się tak po prostu, ja przynajmniej nie czułem się porażony zbrodniami, które przyjąłem po prostu jako kolejną scenę filmu. W niektórych filmach, oraz wielu książkach scena zbrodni i osoba zamordowanych szokowała i skłaniała do refleksji. Tutaj tego zabrakło. Także cała ta matematyka była moim zdaniem wciśnięta na siłę. Ogólnie mamy do czynienia z całkiem poprawnym filmem, który można obejrzeć i się nie nudzić. Trochę rozczarowała mnie kreacja Wooda, który przez większość filmu zdaje się zagubiony i przytłoczony (nie tylko obfitymi piersiami Watling). Duża w tym rola Johna Hurta, który przebija swą aktorską charyzmą odtwórcę roli Froda kilka razy. Co się zaś tyczy samego reżysera to jest to postać kręcąca filmy pokręcone, często trudne w odbiorze, takie, które albo się pokocha albo znienawidzi już na początku sensu. Tutaj mamy zaś do czynienia z inną maską de la Iglesii, nie jest sobą w swej anglojęzycznej wyprawie. Dlatego wolę go, gdy produkuje filmy w Hiszpanii. To właśnie na nie (i oczywiście Carolinę Bang) czekam z niecierpliwością. A Oxford Murders zobaczyć można ale jednak jest to film co najwyżej prawie dobry. 


Angelina w stylu retro

Oszukana (Changeling)
USA 2008
reż. Clint Eastwood
gatunek: dramat

Opisywany właśnie film dzieje się pod koniec lat XX ubiegłego wieku. Lubię bardzo okres dwudziestolecia międzywojennego i pierwszej powojennej dekady i umiarkowanie często poświęcam temu zagadnieniu czas zarówno w literaturze historycznej, prozie czy filmie. Główną osią tematyczną przeważnie są wtedy wojny gangów, prohibicja czy intrygi kryminalne w stylu noir. Tym razem jednak choć mamy lata dwudzieste tych wątków niemal zabraknie, gdyż znany wszystkim reżyser bardziej skupił się na wątku obyczajowym. Co z tego wynikło?



Główną bohaterką jest kobieta pracująca, która samotnie wychowuje dziecko, późniejsza tytułowa oszukana Christine Collins (Angelina Jolie). Jej spokojną egzystencję zaburza fakt, że pewnego dnia ginie jej syn. Po kilku miesiącach policja przekazuje jej wiadomość, że dziecko się odnalazło. Jednak szybko okazuje się, że odnaleziony chłopak nie jest synem pani Collins. Zrozpaczona matka podejmuje batalię w celu odnalezienia prawdziwego dziecka, chociaż struże prawa z kapitanem Jonesem (Jeffrey Donovan) na czele próbują jej wmówić, że odnaleziony chłopak należy do niej. Kobiecie w walce pomaga pastor Briegleb (John Malkovich). 


Pierwsze co zwraca uwagę w tym filmie i to jak najbardziej na plus to bardzo starannie i zmyślnie dobrane kostiumy. Jolie i spółka w stylowych ciuszkach z epoki, na tle ówczesnych automobili oraz innych rekwizytów prezentują się naprawdę zacnie. Za to wielki plus. Historia obyczajowa, która po pewnym czasie zyskuje pewną intrygę kryminalną (a to za sprawą między innymi znanego z House of cards Michaela Kelly'ego w roli dociekliwego detektywa) co wychodzi tej ckliwej produkcji na plus. Wątek seryjnego mordercy dzieci (który w czasie dokonywania mordów sam miał niewiele ponad 20 lat) jest zatrważający, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że mamy do czynienia z prawdziwą historią.
Gra aktorska też wygląda całkiem solidnie. Angelina Jolie dała radę zmierzyć się z epoką oraz bardziej dramatyczną rolą. Sekundujący jej Donovan, Malkovich, Kelly czy Jason Butler Harner także całkiem dobrze wypadają na ekranie. Jednak mimo że film zebrał zarówno od krytyków, jak i widzów pozytywne recenzje mnie aż tak bardzo do siebie nie przekonał. Tego typu film powinien wzbudzać większe emocje, ja zaś obserwowałem dramatyczne losy Collins beznamiętnie i niespecjalnie czekałem na rozwiązanie zagadki losów jej dziecka. A biorąc pod uwagę, że sam film trwał niemal dwie i pół godziny to trochę trzeba się naczekać. Irytowało mnie też kilka zagrywek fabularnych, które były zupełnie nielogiczne, a o których nie będę pisał, aby nie spojlerować. W miarę uważny widz powinien zauważyć to w czasie seansu i wiedzieć o co chodzi.
Nie mamy do czynienia z filmem złym ale nie powiedziałbym, że jest bardzo dobry. Jak dla mnie wyszedł film trochę wyższy niż przeciętniak w hollywoodzkim stylu. A co do Clinta Eastwooda to jednak wolałem go po drugiej stronie kamery.



piątek, 24 lipca 2015

Smutny ideał

Malena (Malèna) 
Włochy 2000
reż. Giuseppe Tornatore
gatunek: dramat

Oglądając naprawdę sporo europejskich filmów z różnych stron naszego pięknego kontynentu uświadomiłem sobie, że w ogóle nie znam kinematografii włoskiej. Dlatego też postanowiłem zobaczyć w najbliższym czasie kilka produkcji z tego kraju. Na pierwszy ogień padł właśnie ten film, prawdopodobnie przez udział w niej wtedy jeszcze stosunkowo młodej (wówczas 36 lat) zjawiskowej Moniki Bellucci. 


Akcja przenosi nas do roku 1941 do jednego z miasteczek w rządzonych przez Benito Mussoliniego Włochach. Film ukazuje młodego Renato (Giuseppe Sulfaro), który w tym trudnym okresie wkracza w wiek dojrzewania. Osobą, która staje się katalizatorem wkraczania Renata w kolejny etap życia jest tajemnicza i piękna Malena (Monica Bellucci) - córka nauczyciela chłopaka ze szkoły. Renato każdą wolną chwilę poświęca na myśleniu o tej kobiecie, a także śledzeniu jej jeśli tylko się da. 


Film ten ciężko nazwać popołudniową rozrywką dla masowego widza. Mamy tu raczej do czynienia z pozycją dla koneserów, którzy wyłowią liczne smaczki w produkcji Tornatore. Rola Moniki Bellucci jest w każdej z miar genialna, mimo że Włoszka w sumie tylko snuje się (ale w jaki sposób się snuje!) ulicami miasteczka, wypowiadając przez cały film tylko kilka zdań lub półsłówek. Aktorka po mistrzowsku odegrała rolę kobiety, która chciałaby być niezauważona, która kroczy wśród ludzi ale jednocześnie jest poza nimi, wyrażającą niemy krzyk w swym milczeniu. Maestria, tego nie da się opisać, trzeba zobaczyć. Szczególnie, że całe życie miasteczka toczy się wokół bohaterki. Każda rozmowa, czy to męska, czy damska jest właśnie o niej, kobiety oskarżają ją o nierząd i uwodzenie mężów, mężczyźni śliniącym się wzrokiem odprowadzają ją po ulicy komplementując jej walory estetyczne. Ma się wrażenie, że gdy Malena wchodzi wśród ludzi świat na chwilę zatrzymuje się, wszystko zamiera, dla każdego liczy się tylko ona. A ona jest wciąż nieobecne i nieszczęśliwa. Jest to też opowieść inicjacyjna przedstawiająca dojrzewanie chłopca Renato. Wcielający się w niego Suflaro zagrał w taki sposób, że wciąż czuje się sympatię do starającego się dorosnąć bohatera. Jego liczne przygody i utrapienia są też nierzadko załącznikiem komediowym (na przykład sceny z ojcem) do smutnej historii tytułowej bohaterki. Miejsce akcji (sycylijskie Syrakuzy) także potęguje wspaniały klimat całości. Jak dla mnie pozycja obowiązkowa dla każdego fana kina, jednak raczej inaczej rozumianego niż chcą to przedstawiać producenci wakacyjnych blockbusterów. A scena z odpalaniem przez Malenę papierosa - genialna! 





środa, 22 lipca 2015

Powrót do przeszłości

Good Bye Lenin! 
Niemcy 2003
reż. Wolfgang Becker
gatunek: komedia, dramat

Jak już jakiś czas temu pisałem Niemcy nie licząc produkcji kooperacyjnych, gdzie głównym ich wkładem są finanse lub udostępnienie planu zdjęciowego nie posiadają jakiejś spektakularnie wybitnej kinematografii i ich raczej ze świecą szukać filmów z RFNu, które w jakiś większy sposób zawojowały świat. Opisywany właśnie film sprzed już 12 lat był jednym z tych, o których było głośno, chociaż chyba bardziej ze względu na tematykę niż samą maestrię dzieła.


Akcja przenosi nas do schyłkowego NRD. Christiane Kerner (Katrin Saß) po ucieczce męża na Zachód oddaje się pracy z młodzieżą i kultywowanie swą pracą i postawą socjalistycznych ideałów swej wschodnioniemieckiej ojczyzny. W pewnym momencie na skutek feralnego zdarzenia kobieta przeżywa wylew i zapada w śpiączkę, podczas której zachodzą wielkie zmiany w otwierającym się na świat państwie zbliżającym się do RFNu. Gdy kobieta się budzi lekarze przestrzegają jej dzieci, Alexa (Daniel Brühl) i Arianę (Maria Simon) przed szokowaniem matki, dla której może być to śmiertelne. Alex postanawia nie informować matki o zmieniającym się kraju i utrzymać w jej pokoju klimat rodem z państwa, jakie zna Christiane. Pomagają mu w tym pielęgniarka Lara (Chulpan Khamatova) i kolega z pracy Denis (Florian Lukas).


Wydaje się, że film ten był dla Niemców taką swobodną próbą rozliczenia się ze swą najnowszą historią, luźną wersją pokazania sobie i światu przemian, jakie nastąpiły w czasie ostatnich lat NRD, które doprowadziły w rezultacie do ponownego zjednoczenia Niemiec. Mamy tutaj wiele dokumentalnych lub quasidokumentalnych wstawek, podczas których Alex tłumaczy widzowi sytuacje społeczno-polityczną, jaka w danym czasie panowała w kraju.
Sam film zrealizowany jest na taśmach filmowych wzorowanych na archiwalnych, obraz więc oddaje klimat tamtych (nie)dawnych lat. Ciekawy i ładny zabieg stylistyczny.
Produkcja jest w wielu momentach dość luźna i dawka komediowa przeważa w filmie, w którym nie brakuje też scen dramatycznych. Osobiście wolałbym żeby całość filmu oparta była na scenach komediowych, które są odpowiednio stonowane i daleko im do niesławnego niemieckiego (bawarskiego?) humoru. Niestety twórcy postanowili inaczej. A szkoda, bo w moim odczuciu sceny komediowe, zwłaszcza poczynania Alexa i Denisa, którzy nagrywają dla matki pierwszego wiadomości są bardzo hmm pocieszne. 
Ogólnie film nie należy do specjalnie wybitnych, często nuży pewną monotonią, jednak jest też pożyteczną lekcją historii najnowszej, a także małym popisem aktorskim Brühla. którego uważam za jednego z najzdolniejszych niemieckich aktorów. Warto zobaczyć, chociaż nie ma co nastawiać się na wybitne widowisko. 




wtorek, 21 lipca 2015

Ranking Tygodnia 29

Z kilku powodów nie było możliwości, by stworzyć rankingi tygodniowe. Także teraz leci zaległy ranking. Hef fan.










Miłość po szwedzku

Fucking Amal
Szwecja 1998
reż. Lukas Moodysson
gatunek: dramat, romans

Jakiś czas temu przy opisywaniu filmu, który mi się bardzo spodobał i wygrał nawet w rankingu na film miesiąca, We are the best! obiecałem (i to publicznie) sobie, że zabiorę się za obejrzenie wielokrotnie nagradzanego, najbardziej znanego filmu Moodyssona, czyli właśnie Fucking Amal. Nie minęło dużo czasu i właśnie nadeszła chwila, by w kilku zdaniach napisać o wcześniejszym dokonaniu Szweda.  


Fabuła przenosi nas do zapadniętej mieściny gdzieś w Szwecji, czyli tytułowego Amal. Poznajemy tam nastoletnią Ages (Rebecka Liljeberg), która po ponad roku od przeprowadzki z rodzicami do miasta nie potrafi znaleźć tu dla siebie miejsca. Skromna, wyciszona i wywalienowana dziewczyna zajmuje się głównie pisaniem komputerowego pamiętnika, w którym opisuje swe uczucie do ładnej, trochę starszej znajomej ze szkoły, która jest obiektem zainteresowania wielu szkolnych amantów - Elin (Alexandra Dahlström). W dniu urodzin Ages Elin przychodzi z Jessicą (Erica Carlson) na imprezę do domu dziewczyny, by wypić wino i szybko się zmyć. jednak gdy odkrywają komputerowe wyznania Agnes postanawiają się założyć o to, czy Elin pocałuje solenizantkę. Tak zaczyna się dziwna relacja łącząca obie dziewczyny.


Film ten ogląda się prawie jak dokument. Kamera towarzyszy postaciom z tak bliskiej, niemal intymnej perspektywy, że młode aktorki musiały chyba czuć się zaszczute jej namacalną wręcz obecnością. Produkcja ta w Polsce miała odbiór całkowicie inny niż w rodzimej Szwecji. Gdy u nas uwagę wzbudzała rodząca się wydawać by się mogła wręcz zakazana lesbijska miłość w Szwecji zwracano uwagę na relację pomiędzy pokoleniami, nieporozumienia na linii dzieci - rodzice. Niby Polskę i Szwecję dzieli tylko wąskie morze, ale przekaz kulturowy i społeczny odbiór jest całkiem inny. Co do samej produkcji mamy tutaj dość prostą opowieść o życiu młodych ludzi, czasie, gdzie pojawiają się pierwsze problemy życiowe i fundamentalne pytania, gdzie kształtuje się osobowość. Jednak sam film nie był dla mnie specjalnie dobry, opisywana wcześniej produkcja o młodych punkach, chociaż momentami podobnie zrealizowany wzbudził we mnie o wiele więcej emocji i entuzjazmu. Fucking Amal zaś mimo wielu nagród to takie typowe obejrzeć i zapomnieć.  




Policyjna patola

Major 
Rosja 2013
reż. Jurij Bykow
gatunek: dramat, kryminał

Rosyjskie filmy łączą w sobie cząstkę filmów europejskich i azjatyckich. Daleko im do hollywoodzkich produkcji, a gdy chcą wykonać produkcję zbliżoną do tej z Fabryki Snów, jak na przykład Nocny Patrol czy Stalingrad wychodzi im to łagodnie mówiąc niezbyt dobrze. Natomiast dobrze czują się w filmach egzystencjalnych opisujących losy zwykłych ludzi żyjących w poradzieckim, wciąż opresyjnym systemie, gdzie wódka jest jedynie wprowadzeniem elementu baśniowego do szarej rzeczywistości. 


Głównym bohaterem tego filmu jest oficer policji (dla niedoinformowanych - kilka lat temu tą nazwą zastąpiono milicję), tytułowy major Siergiej Sobolew (Denis Szwedow) dostaje na ranem informację, że jego żona zaczyna rodzić w szpitalu położonym w większym mieście, także wsiada do samochodu i z piskiem opon rusza zobaczyć rodzącego się potomka. Gnając na złamanie karku na jakimiś pustkowiu nieopodal przystanku potrąca na oczach matki (Irina Nizina) śmiertelnie małego chłopca. Chociaż wie, że to jego wina zdezorientowany nie wie co robić więc zatrzymuje się, zamyka matkę chłopaka w swym aucie i dzwoni po kolegę z pracy, cynicznego Pawła Kroszunowa (Jurij Bykow). Ten po przyjeździe chce zatuszować sprawę i całą winę zrzucić na matkę, na co Sobolew początkowo się zgadza. 


Film Bykowa poraża. Oglądając działania skorumpowanej policji oraz sposoby, którymi policjanci czyszczą się z zarzutów widzimy zatrważający świat, w którym kryminogenna klika tak zwanych stróżów prawa sprawuje niemoralną władzę nad ludźmi, których poprzysięgła bronić. W tej grupie zawodowej przez cały film w sumie nie trafia się choć jeden czysty przedstawiciel prawa. Wszyscy mają jakieś grzechy, każdy kryje każdego, gdyż w przeciwnym razie na światło dzienne może wypłynąć coś co może obciążyć osobę, której nie podoba się działanie kolegów. Skoro Rosjanie sami pokazują w swym własnym filmie taki sposób działania systemu, to aż strach pomyśleć jak bardzo źle jest w rzeczywistości. Nasza Drogówka stworzona przez Smarzowskiego przy tym jawi się jako swojska opowieść o ludziach, którzy nie zawsze przykładają się na 100%. 
Pierwsza część filmu jest bardzo senna, toczy się na bezludnym pustkowiu, gdzie więcej mamy z teatru niż filmu, później zaś akcja przenosi się na posterunek policji i tam już pierwsze kilka scen jakie ujrzymy nadaje się do zapamiętania. Warto zobaczyć ten film choćby dla pierwszych 10 minut na komisariacie. A później dochodzi jeszcze wątek z kina akcji. Naprawdę mamy do czynienia z filmem niezwykłym i choć ciężkim do jednoznacznego ocenienia wartym zobaczenia. Chociaż dla pewnej części społeczeństwa okaże się on nie do obejrzenia. A szkoda, bo to dobra opowieść o życiu, czynach i ich konsekwencjach. 


piątek, 10 lipca 2015

Wesołe jest życie staruszka?

Idol (Danny Collins)
USA 2015
reż. Dan Fogelman
gatunek: komedia, dramat

W czasach, kiedy podstarzali aktorscy idole z dzieciństwa powracają obecnie na ekrany jako groteskowe odbicia samych siebie sprzed lat (jak choćby wszyscy z serii Niezniszczalni czy Arnold w nowym Terminatorze) bardzo cenię sobie aktorów, którzy potrafią się zestarzeć z godnością i przyjąć role stosowne do swojego wieku. Jakiś czas temu chwaliłem za odpowiedni dobór ról Derna w Nebrasce oraz Duvalla za świetną rolę w filmie SędziaJednym z nich jest też na pewno Al Pacino, którego kunszt aktorski możemy oglądać obecnie w kilku produkcjach, w tym we właśnie opisywanym filmie. 


Pacino wciela się w tytułowego Danny'ego Collinsa - podstarzałą gwiazdę rocka, który to żyje sobie od ponad 40 lat na krawędzi odurzając się alkoholem, narkotykami i innymi używkami, żyjąc z prawie trzy razy od siebie młodszą konkubiną w wypasionym domu otoczony najlepszymi wynalazkami techniki. Gdy jednak w prezencie na urodziny Danny otrzymuje od swojego przyjaciela - menedżera Franka (Christopher Plummer) nigdy nie dostarczony do niego list wysłany przed 40 laty przez samego Johna Lennona stanowi to impuls do tego, by Collins zastanowił się nad swoim życiem, zarówno zawodowym, jak osobistym. Gwiazdor postanawia więc napisać po wielu latach nowe piosenki ale także odnaleźć nigdy nie widzianego syna (Bobby Cannavale). 


Dużym plusem są tutaj kreacje aktorskie głównych bohaterów. Al Pacino jako podstarzały rockman wychodzi tutaj naturalnie i z przyjemnością ogląda się go na ekranie. Znakomicie odnajduje się zarówno jako zblazowany gwiazdor, flirtujący z młodszą (tylko) o około 20 lat pracownicą hotelu, w którym się zatrzymał (Annette Bening) czy w bardziej dramatycznych scenach w wątku rodzinnym (gdzie spotyka choćby Jennifer Garner wcielającą się w rolę żony jego syna). Świetny w drugoplanowej roli menedżera Franka jest Christopher Plummer - oglądanie go na ekranie to naprawdę duża satysfakcja. Kolejnym plusem jest umiejętnie dopasowana ścieżka dźwiękowa wykorzystująca największe przeboje z solowej kariery Johna Lennona. Gdy usłyszałem w jednej z pierwszych scen Working class hero wiedziałem, że nie będzie to słaby film. 
Niestety zawodząca jest dość przewidywalna, moralizująca fabuła, tak bardzo przewidywalna i hollywoodzka w złym tego słowa znaczeniu. Mamy archetyp gwiazdora, który pod wpływem impulsu próbuje zmienić swoje życie, pojednać się z synem etc. Oczywiście standardowo w tego typu filmach syn nie wykazuje ochoty, by poprawić te relacje i bohater musi coś zrobić, by to zmienić. Mało dydaktyczne jednak w tym filmie jest to, że Collins po prostu kupuje przychylność swej rodziny. 
Ogólnie mamy dość sztampowy film, który nie jest do końca ani komedią ani dramatem, choć o wiele bardziej podobała mi się jego część komediowa i lepiej wyszłoby gdyby przez cały czas film był po prostu lekką komedią. Ale co kto woli. Warto zobaczyć dla kilku dobrych scen, świetnego soundtracku oraz gry aktorskiej. Ale na pewno nie jest to filmowy must watch.






czwartek, 9 lipca 2015

Mordercze instynkty

Wróg publiczny numer jeden, część 1 (L'Instinct de mort)
Francja 2008
reż. Jean-François Richet
gatunek: biograficzny, kryminał

Odkąd tylko pamiętam ciekawiły mnie biograficzne filmy pokazujące działania przestępców. Czy to westernowe poczynania Billy'ego Kida, czy to Bonnie i Clyde, czy John Dillinger fantastycznie sportretowany przez Johnny'ego Deppa we Wrogach publicznych. Filmy te zawsze cechował wspaniały klimat oraz napięta, gęsta akcja. Przy okazji smaczku dodawał fakt, że mamy do czynienia nie z fikcją, a z trochę podrasowaną, lecz prawdziwą historią. Dlatego z wielkim oczekiwaniem podszedłem do oglądania pierwszej części filmu o francuskim złoczyńcy Mesrinie. 


Głównego bohatera poznajemy pod koniec lat '50. ubiegłego wieku, gdy wraca z wojskowej służby w Algierii (która w owych czasach wciąż była francuską kolonią). Młody Jacques Mesrine (Vincent Cassel) nie chce jednak pracować za marne pieniądze w pracy załatwionej mu przez ojca, lecz dorobić się szybko majątku poprzez nielegalne interesy. Pomaga mu w tym przyjaciel Jean Paul (Roy Dupuis), który załatwia mu pracę u lokalnego ojca chrzestnego, Guida (Gérard Depardieu). Mesrine od tego czasu kradnie, porywa i zabija, jednak znajduje czas na swe wielkie miłości, żonę Sofię (Elena Anaya), a później tajemniczą i niebezpieczną przestępczynię Jeanne Schneider (Cécile De France).


Pierwsze co rzuca się w oczy w tym filmie to świetnie zarysowane realia epoki, w jakiej dzieje się akcja. Jako że pierwsza część niecnych przygód Mesrina toczy się na przestrzeni kilku dobrych lat obserwujemy kilka różnych stylizacji i wygląda to bardzo, ale to bardzo dobrze. Przewijające się w tle Francja, Hiszpania czy Kanada z dawnych lat prezentują się świetnie i choćby dla charakteryzacji warto obejrzeć film. Drugim wielkim plusem jest gra aktorska. Cassel stworzył świetną rolę, być może najlepszą w całej swej karierze. Sekundujący mu Dupuis także wspiął się na wyżyny swego talentu, a starzejący się Depardieu zagrał chyba najlepszą rolę od lat wcielając się w drugoplanową postać lokalnego bossa. Do tego wyraziste role żeńskie w postaci Anayi, a zwłaszcza charyzmatycznej choć zmagrinesowanej Schneider w wykonaniu De France to czysta poezja. Szkoda, że fabularnie film nie nadążą za klasą aktorską i charakteryzacją. Produkcja jest mocno niespójna. Ma się wrażenie, że oglądamy tylko kilka zachowanych klisz z bogatego życia Mesrina. Akcja rzuca nas z miejsca w miejsce często nie tłumacząc co, dlaczego i kiedy, przez co nie zachowując ciągłości zmusza widza do dezorientacji. Miałem wrażenie, że oglądam album ze zdjęciami, który pokazuje kilka ważnych scen ale bez odpowiedniego backgroundu jest to nieczytelne dla kogoś, kto chce poznać całą historię. Historię ciekawą i pełną napięcia i akcji, dodajmy że dobrze zrealizowanej. Ważne jest, że historia Jacquesa jeszcze się nie skończyła i zapewne w najbliższym czasie sięgnę po drugą część. Oby była spójniejsza niż jedynka czego sobie i innym jeszcze nieoglądającym tej produkcji życzę. 


poniedziałek, 6 lipca 2015

Ranking Tygodnia 28

Tak prezentuje się ranking za ostatnie 7 dni:








Na wyspie szaleńców

Wyspa tajemnic (Shutter Island)
USA 2010
reż. Martin Scorsese
gatunek: thriller 

W 2010 roku rekordy biła Incepcja, jednak moim zdaniem rola tego filmu została mocno przeceniona. Kasowy hit Christophera Nolana 825 miliony dolarów tylko w pierwszy weekend swej obecności w kinach. Jednak moim zdaniem w tym roku miało miejsce dużo lepszych filmów, niż według mnie przeciętna Incepcja, dajmy na to kanadyjsko-francuskie Pogorzelisko, Prawdziwe męstwo czy właśnie inny oprócz Incepcji film z Leonardo diCaprio czyli właśnie teraz omawiany. 




Poznajemy losy szeryfa federalnego Teddy'ego Danielsa (Leonardo DiCaprio), który wraz ze swym nowym partnerem Chuckiem (Mark Ruffalo) przybywa na wyspę nieopodal Bostony, gdzie znajduje się więzienie dla chorych psychicznie przestępców. Agenci mają za zadanie rozwikłać zagadkę zaginięcia jednej z więźniarek. Przyjmuje ich doktor Cawley (Ben Kingsley). Wkrótce Daniels odkrywa, że zarówno doktor, jak i inni przebywający na wyspie mają wiele do ukrycia.


W sumie nie można za dużo powiedzieć o fabule, żeby tym którzy nie widzieli nie psuć zabawy, gdyż jest to film, który trzeba doświadczyć samemu. Wszystko od pewnego momentu zaczyna się zmieniać jak w kalejdoskopie i liczba twistów fabularnych przekracza tu liczbę innych zakręconych produkcji. Mimo wszystko jest to spójne i satysfakcjonujące widza. Inni powinni się uczyć jak robić twisty fabularne! Zakończenie zaś jest takie, że po jego obejrzeniu długo zastanawiałem się co naprawdę jest fikcją, a co jawą. Widać, że film powstał w oparciu o dobrą książkę. A samo zakończenie sprawia, że chce się obejrzeć film od nowa wyłapując wszystkie niuanse. Do tego dochodzi ulokowanie filmu w ciekawym okresie (połowa lat 50. XX wieku, szalejący makkartyzm), w elektryzującym otoczeniu wyspy oraz wśród naprawdę dobrych aktorów. Tu nie ma o czym pisać, tu trzeba oglądać! I zapewne odebrać indywidualnie, bo każdy może mieć inne wnioski po seansie. 








niedziela, 5 lipca 2015

Głupio ale efektownie

Lucy
Francja 2014
reż. Luc Besson
gatunek: sci-fi, akcja

Zawsze lubiłem filmy sygnowane nazwiskiem francuskiego mistrza Luca Bessona. Joanna d'Arc, Nikita, Piąty element czy przede wszystkim Leon zawodowiec to już klasyka kina i jedne z najlepiej przyjętych produkcji swoich czasów i w pewnym stopniu wyznaczniki gatunków. Dodać do tego choćby serie Taxi, 13 dzielnicę czy wciąż czekające u mnie na obejrzenie wszystkie części Uprowadzonej można założyć, że filmy Bessona z góry można uznać za sukces nie tylko finansowy ale i kunsztowny. Niestety na Lucy strasznie się zawiodłem.


Tytułowa Lucy (Scarlett Johansson) jest studentką (chyba III wieku) mieszkającą na Tajwanie. Poznany wcześniej chłopak poleca jej zanieść do hotelu teczkę z tajemniczą przesyłką dla niejakiego pana Janga (Min-sik Choi). W środku sytuacja mocno się komplikuje, okazuje się, że Lucy przyniosła walizkę pełną narkotyków, które są jej wszyte do brzucha, a ona sama musi przewieźć je do USA. Jednak po brutalnym potraktowaniu ze strony Azjatów narkotyki rozpływają się w brzuchu bohaterki poprawiając znacznie działanie jej mózgu. Lucy zyskuje super moce i idzie na spotkanie ze specjalistą z dziedziny pracy mózgu (Morgan Freeman).


Pierwsza część filmu naprawdę stoi na bardzo dobrym poziomie i przyciąga uwagę widza. Może trochę oklepana ale dobrze poprowadzona fabuła, dobrze nakręcone sceny i charyzmatyczni bohaterowie zagrani przez dobrych aktorów sprawiają, że człowiek uważa, że ogląda co najmniej dobry film. Niestety po około pół godzinie zaczynają się pierwsze nieścisłości, a czym dalej w las tym więcej drzew. Zarówno sama główna oś fabularna, która skupia się na fałszywej teorii z wykorzystywaniem przez człowieka tylko 10% możliwości mózgu, gdy przy wykorzystywaniu większej ilości jest on wstanie oddziaływać na innych ludzi czy przedmioty w bliskim i dalekim otoczeniu, jak pokazanie tego wzrostu supermocy u samej bohaterki woła o pomstę do nieba. Dawno nie widziałem tak absurdalnej pseudointelektualnej papki. Drugą rzeczą, która mnie całkiem odepchnęło w historii dziewczyny, która wykorzystała swój mózg na tyle, by stać się superkomputerem poza czasem są efekty specjalne. Po Bessonie oczekiwałem spektakularnych scen z użyciem najnowszych błogosławieństw techniki. a dostałem coś, co bardziej pasuje do Wiedźmina z Żebrowskim z dodatkiem kilku światełek więcej niż do nowoczesnej produkcji. Dobre kilkanaście minut filmu i zgrabnie zagrana główna rola niestety nie ratują tego filmu. Szkoda, że właśnie ogłoszono Lucy 2.






piątek, 3 lipca 2015

Nie mam pomysłu na tytuł

Trans (Trance)
Wielka Brytania, Francja 2013
reż. Danny Boyle
gatunek: thriller


Według nieodłącznej studentowi, nieocenionej Wikipedii hipnoza to stan prawidłowo funkcjonującego umysłu, w którym uwaga danej osoby jest mocno zogniskowana na określonych bodźcach, świadomość bodźców pochodzących spoza obszaru zogniskowania uwagi jest znacznie ograniczona, oraz podczas którego krytyczny osąd danej osoby zostaje częściowo zawieszony. Właśnie hipnoza jest motywem napędowym jednego z nowszych filmów reżysera między innymi Płytkiego grobu, Slumdoga czy Trainspotting


Poznajemy londyńskiego pracownika wiodącego domu aukcyjnego o imieniu Simon (James McAvoy), który to jako nałogowy hazardzista postanawia podreperować swój budżet pomagając gangsterowi Frankowi (Vincent Cassel) obraz Goi o wartości 25 milionów funtów. Simon w czasie napadu ukrywa skradziony obraz, jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem i mężczyzna obrywa od swojego szefa w rezultacie czego traci pamięć. Frank postanawia wysłać go do używającej hipnozy terapeutki (Rosario Dawson), by ta odnowiła mu pamięć.


Obejrzałem ten film dla czterech powodów: Cassela i McAvoya, których bardzo lubię oraz dla piersi Rosario Dawon. I na żadnym z tych elementów się nie zawiodłem.  Cassel w roli gangstera sprawuje się naprawdę nieźle, zresztą jego fizjonomia znacząco predysponuje go do ogrywania tego typu ról, McAvoy wcielający się w pozornie zagubioną w intrydze postać Simona też radzi sobie bardzo dobrze, a nagie cycki Rosario to klasa sama w sobie - istny MILF marzeń. Niestety im dalej w las, tym więcej drzew i oprócz tych czterech dobrze zrealizowanych kreacji mamy raczej posuchę i nędzę. Fabuła, która po opisie jawiła mi się jako piąty mocny punkt filmu zawiodła. Liczba twistów fabularnych, nieścisłości i innych zawirowań osiągnęła prawdziwie monstrualną liczbę. W wielu miejscach trwania filmu nie wiedziałem kto, gdzie i dlaczego. czy to co widzimy dzieje się naprawdę czy tylko w umyśle jednego z bohaterów etc. Liczba przeróżnych zwrotów fabuły przekroczyła o dwa razy możliwy maksymalny limit psując cały film. A szkoda. Znając wcześniejsze filmy tego reżysera można się spodziewać, że albo kupi się produkcję i da wysoką notę, albo jednak zbyt wiele rzeczy będzie raziło. W tym wypadku ode mnie nota co najwyżej średnia. Dobra gra aktorska nie rekompensuje przeszarżowanej fabuły. A szkoda, bo aktorzy występujący w filmie zasługują na więcej.





czwartek, 2 lipca 2015

Wampiry po godzinach

Co robimy w ukryciu? (What We Do in the Shadows)
Nowa Zelandia 2014
reż. Jemaine Clement, Taika Waititi
gatunek: komedia, horror

Wszyscy znamy wizerunek wampirów, który przebił się do świata popkultury razem z Drakulą Stokera, a później w wielu innych wersjach, równie zresztą demonicznych (aż do czasu Zmierzchu i epoki metroseksualnych wampirów, które są niezamierzoną kpiną z tego szlachetnego kanonicznego gatunku rodem z horroru i fantasy). Większość pozycji filmowych, książkowych czy growych koncentruje się na złowieszczej działalności tych stworzeń nie pokazując jak spędzają czas wolny od robienia ludziom na szkodę. Na szczęście w dalekiej Nowej Zelandii postanowiono to zmienić i pokazać coś więcej o życiu tych istot.



Akcja dzieje się współcześnie w stolicy Nowej Zelandii, Wellington. Poznajemy mieszkających w jednym domu wampirów o różnym wieku. Mamy więc najstarszego, mocno już skostniałego przypominającego kultowego Nosferatu Petera (Ben Fransham), średniowiecznego wampira Władysława o wyglądzie hrabiego Drakuli (Jemaine Clement), XVIII wiecznego dandysa - wampira Viago (Taika Waititi) oraz najmłodszego z nich wampira - nazistę Deacona (Jonathan Brugh). Widz obserwuje ich codzienne życie i stosunki między nimi, a resztą świata. W pewnym momencie jedna z ich ofiar (Cori Gonzalez-Macuer) sama staje się wampirem.


Film nakręcony został jako paradokument. Mamy więc tutaj ekipę filmową, która kręci życie bohaterów, w niektórych pomieszczeniach zamontowane są ukryte kamery, a czasem bohaterowie sami wypowiadają się o swoich czynach i odczuciach w sposób znany z tandetnych widowisk typu Trudne sprawy. Oglądając film wydaje się, że właśnie wyśmianie przeróżnych masowo robionych w wielu krajach tego typu programów jest tutaj równym priorytetem, co zabawa z konwencją filmu o wampirach i horroru jako takiego. Tutaj nawet najbardziej złowrogo przedstawiana Bestia okazuje się czym innym niż myślimy od początku, wampiry mieszkające w mieście mają konflikt z lokalnymi wilkołakami - dresiarzami, a największą zniewagą dla wampira (oprócz jednego z nich) jest porównanie go do postaci ze Zmierzchu. Poziom żartów w filmie jest niestety nierówny. Wiele naprawdę dobrych scen jest przeplatanych płaskim humorem, a kilka gagów powtarza się zbyt wiele razy jak na niespełna 90 minutową produkcję. Myślę jednak, że fani wampirów, zarówno tych sztampowych rodem z gotyckiego horroru, jak i tych metroseksualnych z popularnych powieści i filmów dla nastolatek oraz i parodii w stylu Leslie Nielsena powinni to zobaczyć. Bardziej zobaczyć i zapomnieć, traktować jako ciekawostkę, bo nie ma tutaj nic ponad solidną rzemieślniczą pracę, jednak na jakiś nudny wieczór produkcja jak znalazł. Warto obejrzeć film bez lektora, a z napisami żeby wsłuchać się w świetny akcent aktorów!