poniedziałek, 29 czerwca 2015

Ranking Miesiąca 6

W czerwcowym zestawieniu znalazło się dziesięć moim zdaniem najlepszych produkcji obejrzanych w ostatnich 4 tygodniach. Wybór był skomplikowany, przynajmniej jeśli chodzi o miejsca w hierarchii, bo jednak nie wszystkie z 20 filmów z czerwca było na tyle dobrych, aby się tu znaleźć. Generalnie jednak poziom rankingu za ten miesiąc jest bardzo wysoki.































Ranking Tygodnia 27

Ostatni tygodniowy ranking czerwca przynosi same bardzo dobre lub przynajmniej niezłe produkcje. Naprawdę chciałby się więcej tego typu tygodni, gdzie nawet prawie najsłabszy film minionych siedmiu dni mógłby zająć wysoką lokatę w którymś z poprzednich notowań. Także do rzeczy:
















Obozowe historie

Droga do zapomnienia (The Railway Man)
Australia, Wielka Brytania 2013
reż. Jonathan Teplitzky
gatunek: dramat, biograficzny

W Polsce mamy swoją martyrologię narodową, wedle której wszystko co złe na świecie skupiło się na naszym kraju i na Polakach żyjących przez te wszystkie lata trwania państwa polskiego. Ciągłe wojny, zarówno z Niemcami i Rosją (oraz Czechami, Szwedami i innymi Ukraińcami), przez przedmurze chrześcijaństwa i walki z Turkami czy dalekimi Mongołami po widmo zaborów, przegranych powstań, II Wojny Światowej, budowanych na terenie naszego kraju obozów śmierci czy lata dominacji radzieckiej zapominamy, że w innych miejscach ludzie ludziom sami zgotowali podobny los tak, by ci drudzy cierpieli. I tego typu filmy przypominają nam, że nie jesteśmy pępkiem świata w cierpieniu. 


W wiele lat po II Wojnie Światowej jej weteran Eric Lomax (Colin Firth) poznaje w pociągu Patricie (Nicole Kidman). Będący już w dość średnim wieku ludzie szybko znajdują wspólny język i stają na ślubnym kobiercu. Jednak Erica targają wspomnienia z czasów wojny, co powoduje, że bywa bardzo nieobliczalnym człowiekiem. Nie chce on opowiedzieć żonie o tym, co spotkało go w niewoli japońskiej, więc ta zwraca się o opowiedzenie tego do dawnego towarzysza niedoli męża, Finley'a (Stellan Skarsgård). W jego opowieściach przenosimy się do lat wojny, gdzie młody Eric (Jeremy Irvine) podpada kierownictwu obozu i jest torturowany przez członka japońskich służb, Nagase (Tanroh Ishida). Po latach Lomax dowiaduje się, że Nagase (Hiroyuki Sanada) pracuje w dawnym obozie jako oprowadzacz wycieczek. Postanawia jechać mu na spotkanie.


Film tworzą przeplatane sceny z lat późniejszych, jak i z czasów wojny. Wiele spraw będących chronologicznie pierwszymi zostanie nam przedstawione na końcu. To buduje pewien suspens i napięcie jednak wplata dużą niespójność w całej produkcji. Ogólnie cały film jest dość nierówny, a tempo akcji jest niespieszne i w wielu momentach dość nużące. Kilka razy chciałem się poddać i wyłączyć projekcję. Jednak udało mi się te sceny przeboleć i nie żałuję. 
Sama idea filmu pokazująca prawdziwą historię człowieka, który zaznał bolesnych mąk w czasie niewolniczej budowy kolei we wschodniej Azji była bardzo dobra. Sposób wykonania jednak nie zawsze trafiał w dziesiątkę. Brakowało mi trochę relacji Lomaxa z żoną i problemów, jakie musiała z nim mieć. Szczególnie smutne jest to dlatego, że Nicole Kidman zagrała naprawdę bardzo dobrze i miło było widzieć ją w takiej formie na ekranie. Dostaliśmy historię człowieka, który szuka nawet nie tyle zemsty co zrozumienia. Człowieka, który nie zaśnie póki nie zamknie pewnego etapu swojego życia. Oglądając film pewnie nie jednemu przyjdzie na myśl jego antywojenny, pacyfistyczny wydźwięk. Wszak dwóch nieznanych sobie ludzi, którzy widzą się pierwszy raz w życiu nie powinno mieć na zdrowy rozsądek chęci tortury jeden drugiego. Film pokazuje całą głupotę idei wojen dwóch ludów, w terenie w którym nie powinno ich nawet być. Wszak rzecz dzieje się w Tajlandii zajętej przez Japonię, jednak wcześniej skolonizowaną przez Brytyjczyków. Ergo jedni i drudzy swego czasu byli agresorami. Jest to też historia o wybaczeniu i przyjaźni. Może nie porywająca, jednak warta zobaczenia lekcja człowieczeństwa, którego w pewnym momencie zabrakło światu.






Ostatnie pożegnania

Choleryk z Brooklynu (The Angriest Man in Brooklyn)
USA 2014
reż. Phil Alden Robinson
gatunek: komediodramat

Czas to pojęcie względne. Jakby tak się zastanowić nad wiekiem naszej planety to lata dominacji człowieka to tylko ułamek procenta funkcjonowania Ziemi. Czyli te tysiące lat to tylko kropla w morzu. Ale w takim razie czy stuletnie życie człowieka to mało czy dużo? Jednak uznaje się, że dużo i mało kto z nas dotrwa do 3/4 tej liczby. Jakbym dostał wyrok 10 lat więzienia wydawałoby mi się, że to strasznie dużo. Nawet rok w zakładzie karnym (choć rok nie wyrok) to raczej nieprzyjemna perspektywa. Ale rok życia to zaś strasznie mało czasu. A co dopiero powiedzieć, gdy usłyszymy, że zostanie nam 90 minut? 


90 minut. Tyle życia prognozuje podstarzałemu frustratowi Henry'emu (Robin Williams) młoda silna i niezależna lekarka cierpiąca po stracie kota, Sharon (Mila Kunis). Henry dowiadując się, że w wyniku nieusuwalnego tętniaka mózgu zostaje mu półtorej godziny rusza przez Nowy Jork, by rozliczyć się ze swoim życiem. Pierwsze kroki prowadzi do kancelarii, którą prowadzi wraz ze swym bratem Aaronem (Peter Dinklage).


Oglądając film można w wielu momentach błędnie pomyśleć, że jego autorem był Woody Allen. Produkcja ta ma bardzo Allenowski klimat. Zarówno miejsce akcji (Brooklyn, Nowy Jork), sposób narracji, czas trwania (krótki, nieprzekraczający 90 minut), jak i łączący ze sobą zabawną komedię pomyłek z dramatycznymi wydarzeniami na ekranie. Wszystko to daje nam taką bardziej wulgarną wersję lekkich filmów Allena. 
Oglądając film i widząc ostatnią rolę Williamsa wiedząc jaki będzie koniec tego wybitnego autora nasuwa się na myśl fakt, że mogłoby być go swoiste pożegnanie aktora ze światem. Gorzkie pożegnanie. Bo sam film jest bardzo nierówny. Pierwsza połowa jest bardzo dobra, zabawna ale też skłaniająca do refleksji. Oglądając Williamsa snującego się ulicami Nowego Jorku i widząc całą absurdalność zdarzenia czekamy na jakiś lepszy finał. Jednak druga część produkcji mocno zjeżdża poziomem i rozczarowuje. Dobry film zamienia się w mdły moralitet o wartości każdej chwili życia, jak i ważności rodzinnych i międzyludzkich stosunków. A szkoda. 
Za to z przyjemnością przez cały czas patrzy się na Petera Dinklage'a i Milę Kunis (zwłaszcza na Milę Kunis!). Oraz oczywiście na Robina Williamsa. Po raz ten ostatni raz, niestety.





niedziela, 28 czerwca 2015

Punk's not dead?

We are the best! (Vi är bäst!)
Szwecja, Dania 2013
reż. Lukas Moodysson
gatunek: dramat

Rok 1982 zaznaczył się w muzyce kilkoma wydarzeniami. W Polsce Kazik Staszewski założył Kult (choć jeszcze trochę musiało minąć, by stał się rozpoznawalny i kultowy), a  z powodu stanu wojennego nie odbył się tradycyjny Festiwal w Opolu. Na świecie miała miejsce premiera przełomowej płyty Michaela Jacksona Thriller, Queen wydaje album Hot Space, Szwedzi z ABBA zaś zawieszają działalność. Ogólnie jednak w świecie dominuje disko i pop, walczyć z tym trendem próbuje rock. A gdzie jest wtedy punk? Mówi się, że punk umiera. Czyżby?


Wspomniany rok 1982, stolica Szwecji. Poznajemy obdarzoną androgenicznym typem urody 13 letnią Bobo (Mira Barkhammar), której jedyną znajomą jest inna outsiderka, posiadaczka stylowego irokeza Klara (Mira Grosin). Obie dziewczyny wkraczają w etap dojrzewania i fazę bunty, a przy okazji nie są takie jak inne dzieci w ich wieku. Nie idąc za trendami postanawiają założyć zespół punkowy. Problemem jest fakt, że obie nie potrafią grać na żadnym instrumencie. Postanawiają się zwrócić o pomoc do rok starszej posiadaczki gitary klasycznej, pochodzącej z dobrej, chrześcijańskiej rodziny Hedvig (Liv LeMoyne).


Reżyser Fucking Amal przenosi nas w świat schyłkowego dzieciństwa, z właściwym dla tego okresu życia problemami i marzeniami. Jak nigdzie indziej w tak prostej historii udaje mu się pokazać radości i smutki bycia początkującym nastolatkiem. Chociaż mamy tutaj również dorosłych, to kamera skupia się na świecie dzieci, pokazując historię z ich perspektywy. Moodysson w wyśmienity sposób prowadzi widza przez kolejne sceny przyjmujące niemal formę quasidokumentlaną, pokazując pierwszy alkohol, pierwsze miłości czy nieszablonowe dziecięce pomysły. Myślałem, że więcej w filmie będzie muzyki i wątku poświęconego zespołowi, jaki tworzą dziewczyny, jednak to wszystko jest na drugim planie, jakby w tle życia. Wszak gra i zespół to dla dziewczyn marzenie, słuchając ich wiadomo, że niewykonalne, jednak jest to cel, który napędza ich działania. Do tego w tle zawodzą nam szwedzkie punki z epoki, co brzmi bardzo stosownie do filmu, w którym przenosimy się do czasów pierwszych discmanów, winyli i telefonii stacjonarnej (która w Polsce będzie jedynym rozwiązaniem jeszcze przez 20 lat). Świetne role zagrały trzy debiutantki wcielające się w tworzące zespół dziewczyny. Takie naturalne, acz perfekcyjnie oddające postaci aktorstwo, o lata świetlne wyprzedzające polskie dziecięce i młodzieżowe role. Jestem pod wrażeniem bezpretensjonalnego sposobu gry młodych aktorek, które potrafiły poprzez całkowitą immersję wsiąknąć w ten świat, pozwalając też wsiąknąć do niego widzowi. Majstersztyk. Każda z nich jest przy tym inna, z innymi problemami w domu, z innym typem zachowań i wartości. Ta inność jednak zamiast je odrzucać - przyciąga. Tak jak i mnie przyciągnął sam film. Polecam z całego serca dla kogoś, kto chce zobaczyć dobre kino europejskie, które zamiast na akcji i wybuchach skupia się na psychologicznych rysach postaci. Warto powrócić do świata dziecięcego!




sobota, 27 czerwca 2015

Ręka prawdy

Psycho-metry (Saikometeuri)
Korea Południowa 2013
reż. Ho-young Kwon
gatunek: thriller, fantasy

Psychometrią w psychologii nazywa się jej dział zajmujący się pomiarem zjawisk i procesów psychicznych, a także opracowywaniem i stosowaniem testów psychologicznych. Tytułowa psychometria jednak wiąże się z drugim znaczeniem tego słowa, a mianowicie z parapsychologiczną dziedziną, w której określa się losy i cechy charakteru osób nieobecnych za pomocą przedmiotów, z którymi te miały kontakt. Jak te zdolności sprawdzają się w koreańskim filmie kryminalnym? 


Poznajemy nieporadnego i pechowego seulskiego policjanta Yanga (Kang-woo Kim), który prowadzi sprawę zaginionego dziecka. Gdy policja znajduje wyrzucone do śmieci zwłoki zaginionej dziewczynki Yang zostaje zawieszony. Jednak scena zbrodni przypomina mu o graffiti, które widział poprzedniej nocy. Yang zaczyna więc własne śledztwo, którego pierwszym krokiem będzie odszukanie tajemniczego autora muralu. Gdy go już odnajduje okazuje się, że Joon Kim (Bum Kim) posiada paranormalne zdolności.


Mamy do czynienia z pewną mieszaniną gatunkową. Film w pierwszej części zapowiada się niemal komediowo ukazując nam komiczne sceny z życia Yanga. W pewnym momencie komedię zastępuje pełnokrwisty thriller, który z kolei zamienia się film na pograniczu fantastyki żeby pod koniec znów wyewoluować w dreszczowiec. Wszystko to jest doprawione scenami sztuk walki, typowymi dla Azjatyckich filmów, czyli łubudu przez kilka minut, pełno obrażeń z rozbitymi na głowie dechami czy butelkami, spadkami z wysokości czy innym poturbowaniem kończącym się drobnymi obrażeniami. Ot, taka konwencja. W wielu filmach z Dalekiego Wschodu mamy do czynienia z tego typu przedstawieniem walki i po prostu trzeba do tego przywyknąć: albo się to zaakceptuje albo nie. Ja zdecydowałem się przyjąć zasadę "taki mamy klimat" rozumiejąc, że takie są azjatyckie standardy.
Fabularnie film jest trochę taką sinusoidą, przeplata bardzo dobre fragmenty z kilkoma po prostu słabymi scenami. Na szczęście tych bardzo dobrych bądź dobrych scen jest więcej. Egzotyczna dla nas lokalizacja także działa na plus. Poznajemy różne części dalekiego Seulu co daje widzowi jakieś pojęcie o tej części świata. Fabularnie nie umiem pojęć za to dlaczego kilkuletnie dzieci chodzą same do przedszkola? U nas to jest niepojęte, na początku podstawówki jeszcze często są odprowadzane przez kogoś z rodziny, a tam chadzają sobie same gdzie tylko chcą i kiedy tylko chcą. Patologiczny ojciec wysyła nawet pięciolatkę do sklepy po wódkę! Co kraj to obyczaj. 
Podobała mi się za to gra aktorska głównych bohaterów filmu. Kang-woo Kim w roli Yanga był bardzo przekonujący, chętnie zobaczę jakiś inny film z jego udziałem. Także drugoplanowe role oddane były całkiem w porządku. Niespecjalnie przekonałem się do Bum Kima w roli psychometry, ale ogólnie nigdy nie lubiłem typu postaci, w którą aktor wcielał się w tym filmie. 
Reasumując Koreańczycy wydali ciekawy film, warty obejrzenia zarówno przez fanów azjatyckiego kina, współczesnych thrillerów, jak i parapsychologii. Elementy nadprzyrodzone nie czynią z bohatera nadczłowieka, a w wielu momentach wręcz piętnują go. Wyważenie między elementami nierealnymi, a rzeczywistym śledztwem jest na dobrym poziomie. Nic tylko oglądać! 






piątek, 26 czerwca 2015

Fabryka małp

Geneza planety małp (Rise of the Planet of the Apes)
USA 2011
reż. Rupert Wyatt
gatunek: akcja, sci-fi

Od dawna już nie jestem entuzjastom wszelakich evergreenowych blockbusterów, które to napędzane marketingiem zarabiają setki milionów dolarów w jeden tylko weekend. Najgorzej jeśli te wyładowane akcją produkcje to jeszcze na dodatek rebooty, prequele, sequele, spin offy itd. Tymczasem zabrałem się za opisywany właśnie film, który spełnia kilka z podanych przeze mnie powodów, by jednak nie tracić czasu na takie produkcje. Więc jaka jest ta Planeta Małp?


W laboratorium w San Francisco naukowcy pracują nad stworzeniem leku na Alzheimera. Testowane specyfiki sprawdzane są na małpach. Jedna z nich po wszczepieniu leku przejawia zwiększoną inteligencję. Jednak na skutek nieporozumienia zostaje zastrzelona, projekt wycofany, a pozostałe szympansy w laboratorium uśpione. Pracownik ratuje jednak małą, świeżourodzoną małpę (Andy Serkis), którą przygarnia doktor Rodman (James Franco). Zauważa on, że małpa przejęła inteligencję po zastrzelonej matce i postanawia wszczepić lek cierpiącemu na Alzheimera ojcu (John Lithgow).


Jako tako pamiętam oryginalną serię Planety Małp zapoczątkowanej w 1968 roku, a wzorowanej na powieści Francuza Pierre'a Boulle'a. Już dawno cykl zdążył przesiąknąć wprost do klasyki kinowego science fiction wymazując z pamięci społeczeństwa fakt, że była to tylko adaptacja. I w tym filmie sprzed prawie pół wieku małpy były grane przez ludzi w kostiumach, dzisiaj zaś małpy są zrobione komputerowo. Jednak to nie jedyna zmiana. Zarówno książka, jak i film opowiadały losy kosmonautów, którzy rozbili się na planecie, gdzie dominującym gatunkiem są małpy, prymitywni ludzie zaś są traktowani jak niewolnicy. Natomiast w filmie Wyatt'a mamy do czynienia z genezą planety małp w taki sposób, że ludzie ludziom sami zgotowali sobie ten los tworząc u nas, na Ziemi genetyczne super małpy. Jak dla mnie to dziwne, chociaż może umknął mi z podstawowej wersji jakiś szczegół, na przykład to, że małpy w kosmosie wzięły się poprzez swoją emigrację z naszej planety, ale raczej nie o to chodzi. Jak dla mnie to trochę dziwnie.
Sam film ogląda się, jak każdy blockbuster osiągający pół miliarda dolarów w weekend płynnie i bez większych oporów. Typowy czasoumilacz w czasie połykania drogiego kinowego popcornu popijanego colą z dodatkiem lodu. Produkcja ma kilka żelaznych reguł, jakim żądzą się tego typu dzieła. Mamy wahającego się dobrego naukowca, osobę, której musi pomóc, łasego na pieniądze szefa korporacji, ładną dziewczynę, z którą zamieszkuje dzięki interwencji mądrej małpy (chociaż ich związek schodzi na 10 tor i powiedzieć, że jest ukazany po macoszemu to nic nie powiedzieć), oraz samą małpę z jej nieskładnymi zachowaniami (raz chce wyjść do ludzi, innym razem jak ludzie chcą ją do siebie dopuścić jednak woli zostać w lesie z innymi małpami) oraz klasycznych dla tego typu filmów familijnych sadystycznym oprawcą w osobie znanego z roli Malfoya Toma Feltona (bo w schroniskach dla zwierząt pracują za pół darmo wszak ludzie, którzy tych zwierząt nienawidzą i chcą, by te cierpiały). Wszystko oczywiście kończy się w iście hollywoodzkim stylu wielką wspomaganą przez komputerowe efekty jatką na słynnym moście Golden Gate Bridge. 
Wszystko ogląda się samo, bez zaangażowania ze strony widza, efekty specjalne są, może nawet nie takie złe, małpy stroją małpie miny, mierzwią im się futerka, a para efektownie bucha im z nosa, jednak do cudu efektów komputerowych w postaci o 10 lat starszego Golluma jeszcze im daleko. Także postaci w filmie są bardzo sztuczne, nijakie. Brakuje bohaterom głębi. Mądry szympans Cezar specjalnie nie przekonuje, nie kupiłem go i ciężko było mi mu kibicować, bohater Jamesa Franco także mnie nie zaintrygował, w sumie jak większość kreacji aktorskich.
Co nie zmienia faktu, że to wciąż solidne przygodowe kino w wysokobudżetowym stylu. Ogląda się to z przyjemnością i w sumie za jakiś czas zobaczę sobie pewnie kontynuację. 











środa, 24 czerwca 2015

Dzieci wojny

Wiedźma wojny (Rebelle)
Kanada 2012
reż. Kim Nguyen
gatunek: dramat, wojenny

Tym razem wziąłem się za kanadyjski film opowiadający o wykorzystywaniu dzieci do walk w krajach afrykańskich. Oprócz poruszania ważnej dla świata tematyki film ten został zauważony i doceniony za walory artystyczne, czego rezultatem była między innymi nominacja Oscarowa dla filmu nieanglojęzycznego, liczne nagrody najważniejszego niemieckiego festiwalu Berlinale 2012 (Srebrny Niedźwiedź dla Rachel Mwanzy, nagroda ekumeniczna i nominacja do Złotego Niedźwiedzia), Satelity, Camerimage czy Czarne Szpule oraz wiele, wiele innych. Czy liczne nagrody festiwalowe idą tym razem w parze z dobrym seansem?



Poznajemy dwunastoletnią dziewczynkę Komonę (Rachel Mwanza), której wioska zostaje zaatakowana przez rebeliantów Wielkiego Tygrysa (Mizinga Mwinga). Ludność osady zostaje wybita, a ocalałe dzieci wzięte w niewolę, by służyć zbrojnie w oddziałach walczących z rządowymi wojskami rebeliantów. Przed dołączeniem do bandy Komona jest zmuszona zastrzelić swoich rodziców, w innym przypadku zostaliby oni zabici maczetą w boleśniejszy sposób, a ona szybko podzieliłaby ich los. Okazuje się, że Komana ma dar, dzięki któremu przed walką ukazują jej się duchy mówiące jej o zagrożeniach. Szybko dowiaduje się o tym Wielki Tygrys, który chce mieć Komanę w swoim oddziale. Dziewczyna walczy w jednym oddziale z młodym magikiem - albinosem (Serge Kanyinda). Po jednym ze starć z armią razem decydują się uciec z oddziału i zacząć nowe życie...


Film zabiera widza w ogarnięte wojny tereny Demokratycznej Republiki Kongo, gdzie zwiedzimy z bohaterami lokalne dżungle, miasta (z dzielnicą albinosów włącznie), wsie i inne egzotyczne lokacje położone w sercu Czarnej Afryki. Film nieprzypadkowo odebrał nagrodę Camerimage dla najlepszych zdjęć. Nakręcono go w fenomenalny sposób i z wielką przyjemnością obserwowałem lokacje dostępne w produkcji. 
Jest to film wojenny, jednak nie pokazano tu specjalnie dużo tej wojny. Mamy kilka chaotycznych scen walk, gdzie ktoś strzela do kogoś, panuje wszechobecny chaos i desperacka wymiana ognia. Wiemy, że strzelają do siebie armia i rebelianci, jednak nie poznajemy motywacji żadnej ze stron. Nikt nie mówi dlaczego rząd jest zły czy jakie powody ma Wielki Tygrys do rozpoczęcia powstania. Wszystko to jednak jest jakby nieistotne, mamy wszak do czynienia z fabułą pokazaną ze strony dziecka, które nie jest wmieszane w politykę, zostało siłą zmuszone do walki i nie musi wiedzieć co, gdzie, z kim i dlaczego. W filmie nie zobaczymy widoku krwi, co w scenach strzeleckich jest pewnym minusem, który mnie irytował w czasie wymiany ognia.
Całość jest nakręcona w duchu afrykańskiego realizmu magicznego. Dominuje wiara w czary, wszechobecny szamanizm, talizmany, bohaterkę nawiedzają duchy (pomalowani na trupiobiało czarni ludzie robią zaskakująco dobre wrażenie). 
Ogólnie film oprócz scen walk, brutalności oddziałów rebelianckich (którzy po zabiciu rodziców dają dzieciom kałasznikowy mówiąc, że od dzisiaj to ich mamusia i tatuś) pokazuje też rytm życia afrykańskich wsi i miasteczek. Dla człowieka Zachodu jest on bardzo daleki od tego, z czym mamy do czynienia w swojej rzeczywistości, lecz dzięki temu przyciągający i ciekawy. Aż szkoda, że na życie codzienne poświęcono tak mało miejsca (sam film trwa w sumie 90 minut). 
Reasumując polecam ten film, jako wart obejrzenia zarówno od strony wizualnej, artystycznej jak i dydaktycznej, Oczywiście są tu pewne uproszczenia, film kierowany był do Zachodnich odbiorców więc pokazano go tak, by był dla nich w łopatologiczny sposób zrozumiały. Jednak warto, naprawdę warto. 


niedziela, 21 czerwca 2015

Ranking Tygodnia 26

Wreszcie udało się obejrzeć dość dużo filmów przez tydzień. Oczywiście nie wszystkie (ba! większość) były jakimiś wielkimi perełkami, ale jakby nie patrzeć kilka dobrych lub chociaż średnich rzeczy się znalazło.














Pamięć i tożsamość

Tożsamość Bourne'a (The Bourne Identity)
USA, Niemcy 2002
reż. Doug Liman
gatunek: sensacyjny

Przeróżnych filmów sensacyjnych obejrzałem już dotychczas całą masę. Od przygód Jamesa Bonda przez Leona na Jimmym Conlonie kończąc. Jednak do tej pory, chociaż nie raz i nie dwa się zabierałem nie udało mi się obejrzeć ekranizacji książek Roberta Ludluma o niejakim Bournie. Także pomyślałem, że najwyższy czas zabrać się za te zaległości i zobaczyć pierwszą część serii z Mattem Damonem.


Nocą włoski kuter wyławia z wody rannego mężczyznę (Matt Damon), któremu trzeba udzielić pomocy medycznej wyjmując dwie kule z pleców. Gdy ten budzi się okazuje się, że nie wie kim jest i dlaczego znalazł się w wodzie. Żeby się tego dowiedzieć decyduje się podążyć tropem numeru konta bankowego z Zurychu, który to miał zaszyty w ciele. Na miejscu znajduje skrytkę z wielką sumą pieniędzy, pistoletem oraz paszportami wielu krajów. W mieście tym poznaje też młodą Niemkę Marię (Franka Potente), którą prosi o podwózkę do Paryża. Wkrótce zaczną ich ścigać policje kilku krajów oraz żądna śmierci mężczyzny CIA.


Mamy do czynienia z typowym filmem sensacyjnym. Nieustanne pościgi, strzelaniny, wybuchy, walki na pięści i inne tego typu atrakcje. Do tego całkiem intrygująca fabuła z wszechwładnym CIA w tle. Oceny filmu z filmwebu przekonały mnie, że mamy do czynienia z hitem. Jednak w sumie w filmie mamy wszystko to, co w wielu innych produktach tego typu, ale nie zawsze zbyt dobrze zrealizowane. Scena pościgu samochodowego, gdzie Bourne i Mari jadą zdezelowanym gratem, a i tak udaje im się uciec dobrze wyposażonym policjantom nie jest zbyt realistyczna. Nawet gdyby za kierownicą siedział mistrz 4 kółek to i tak pojazd posiada pewne ograniczenia,które nie predysponowałyby go do wygrania pościgu z masą o wiele nowocześniejszych pojazdów. Także zastrzeżenie mam do scen walki wręcz. Są moim zdaniem zrealizowane słabo. Może niektórym taka konwencja cieszy, jak dla mnie nie jest to zbyt dobre wykonanie. Kilka scen z użyciem broni palnej tez się znalazło w tym filmie i do nich akurat nie mam większych zastrzeżeń, ogląda się je z zainteresowaniem. Najbardziej wstrząsający w całej produkcji jest to, gdy uświadomimy sobie fakt wszechwładzy CIA. Strach się bać, mając w pamięci to, że Amerykańskie służby specjalne mogą się dobrać do niemal każdego człowieka na świecie w kilkadziesiąt minut.
Główni aktorzy produkcji też dają radę. Obserwowanie Damona i Potenete sprawia przyjemność, oboje są bardzo naturalnie w swoich rolach. Także ładnie wygląda plan wydarzeń uwzględniający włoskie nadmorskie plenery, Paryż, Rzym czy bliżej nieokreślone greckie nabrzeże. Ekipa musiała przejechać prawie całą Europę pokazując to co kontynent ma najlepszego do zaoferowania. 
Mamy więc reasumując wszystko to, co dobry, klasyczny film sensacyjny powinien oferować i wszystko to jest zrealizowane przeważnie dobrze. Jednak nie zawsze 2+2 daje 4 i tym razem nie mamy do czynienia z filmowym majstersztykiem. Dostajemy sprawnie nakręcone, typowe i bardzo solidne kino akcji. Nic więcej. 


sobota, 20 czerwca 2015

Kubańska zombieapokalipsa

Juan od trupów (Juan de los Muertos)
Kuba, Hiszpania 2011
reż. Alejandro Brugués
gatunek: komedia, horror

Kuba nie kojarzy się specjalnie z kinem. Cygara, dobrzy bokserzy amatorscy, siatkarze czy baseballiści, Che Guevara, bracia Castro czy jedna z ostatnich oaz socjalizmu, owszem. Ale nie kino. A jeśli już kino, to raczej dramaty będące wiwisekcją życia w tym komunistycznym raju. Tym większym zdziwieniem było dla mnie, że 4 lata temu powstał tam film, który nie dość, że był komedią to jeszcze połączoną z gore-horrorem, opisywał inwazję zombie, a przy okazji pokazywał absurdy życia w tym kraju. Zdążył zdobyć nawet prestiżową statuetkę Goya za najlepszy hiszpańskojęzyczny film zagraniczny 2013 roku.


Współczesna Hawana. Poznajemy bezrobotnego Juana (Alexis Díaz de Villegas), który z równie bezrobotnym przyjacielem, niezbyt rozgarniętym Lazarem (Jorge Molina) spędza czas łowiąc ryby. Jako że żyjący z krętactwa i oszustw Juan prowadzi niezbyt moralny tryb życia, często przy tym zaliczając krótkie pobyty w więzieniu nie chce go znać jego córka, myśląca o wyjeździe do matki w Miami miła dla oka Camila (Andrea Duro). Jednak wybuchająca na wyspie epidemia zombie przybliża ich do siebie. Sprytny Juan postanawia skorzystać z zamieszania i z pomocą swych dziwnych przyjaciół zakłada działalność o nazwie Juan od trupów: zabijemy twoich najbliższych.


Filmów z zombieapokalipsą było już w filmie zatrzęsienie. Także tych zrobionych na wesoło, wspominając choćby przyzwoity Zombieland z Woodym Harrelsonem i Emmą Stone. Jednak przeniesienie inwazji żywych trupów do kraju realnego socjalizmu to jednak jest coś innego. Z komunikatów podawanych przez rządowe media bohaterowie dowiadują się, że w kraju wybuchło powstanie liberalnego podziemia inspirowane amerykańsko - kapitalistycznymi pieniędzmi, zaś armia zombie na ulicach to prowokatorzy - wywrotowcy, którzy odstąpili od socjalistycznego ładu. Główni bohaterowie zarówno przed atakiem zombie żyli z kombinowania tak i teraz muszą ruszyć głową, by przetrwać w tym środowisku. W ekipie Juana mamy do czynienia z nieszablonowymi postaciami, takimi jak transwestyta czy wyglądający jak Murzyn z Zielonej Mili czarny kolos mdlejący na widok krwi, przez co walczący z zombie z zawiązanymi oczami słuchając komunikatów transwestyty.
Samego humoru jest tutaj bardzo dużo. Autorzy filmu śmieją się tu z wszystkiego, w tym z sytuacji w kraju, gdzie okazuje się, że zombie wcale nie muszą być najgorszym problemem. Naprawdę nie sądziłem, że film o powtórnym zabijaniu martwych może jeszcze bawić, ale autorzy pokazali, że można. Nie zawsze jest to dowcip wysokiej klasy, jednak naprawdę miejscami bywa zabawnie. Czasem ze względu na dialogi, czasem na sytuację. Pierwszy kontakt bohaterów z zombie będącym mężem sąsiadki to komediowa klasa sama w sobie. Przyznać należy też, że dezombifikacja ulic Hawany została pokazana w bardzo przyjemny sposób. Mało który film ukazuje tak dobrą dla oka anihilację umarlaków. 
Aż się dziwię, że cenzura nie robiła problemów przy powstaniu tego filmu. Filmu, który pokazał, że można zrobić na Kubie dobry film, nie będący polityczną agitką, wyśmiewający pewne sposoby myślenia i działania (jak na przykład w scenie, gdzie syn jednego z bohaterów wita uciekający tłum flagą amerykańską myśląc, że to inwazja marines, jednak gdy dowiaduje się, że to jednak Kubańczycy rzuca flagę, by wyjąć również gotową flagę Kubańską - trzeba być przygotowanym na każdą możliwość), a przy okazji być dobrym filmem o życiu i o zombie. Bardzo polecam. 




Człowiek w lustrzanej masce

Vidocq
Francja 2001
reż. Pitof
gatunek: kryminał, fantasy

Francja jako ojczyzna kina od zawsze wydawała dobre filmowe produkty. Przez wiele lat konkurowała z hollywoodzkim przemysłem wyprzedzając go często na polu różnych gatunków filmowych. Jednak pod koniec XX wieku Amerykanie prześcignęli wszystkich pod względem zastosowania efektów specjalnych. Opisywany właśnie film miał być właśnie francuską odpowiedzią na hollywoodzką technikę. Czy się udało?


W filmie przenosimy się do Paryża roku 1830. W mieście czasu kolejnego przewrotu systemowego detektyw Vidocq (Gérard Depardieu) prowadzi śledztwo w sprawie dziwnych zgonów wpływowych ludzi, którzy giną po spaleniu od uderzenia piorunem. Detektywa poznajemy w dość niefortunnych okolicznościach, gdyż właśnie ginie w walce z tajemniczym zamaskowanym przeciwnikiem. Chwilę później młody dziennikarz Etienne (Guillaume Canet) pod pretekstem zbierania materiałów na temat biografii Vidocq pojawia się w jego biurze pytając o szczegóły śledztwa jego wspólnika, Nimiera (Moussa Maaskri). Dowiaduje się, że trop zbrodni wiedzie do pięknej tancerki o imieniu Preah (Inés Sastre).


Film w większości składa się z wygenerowanych komputerowo lokacji i elementów garderoby. Pewne miejsca wyglądają naprawdę wspaniale, niektóre niestety są strasznie słabe. Mimo nierówności ciężko odmówić braku klimatu wygenerowanego tak Paryża dawno minionych lat. Pamiętajmy, że mamy rok 2001, czyli okres w którym w naszym kraju powstawał Wiedźmin, którego animacja komputerowa smoka wołała już wtedy o pomstę do nieba, jednak to też rok świetnie wykonanej trylogii Władcy Pierścieni. Tutaj oczywiście bliżej do produkcji Petera Jacksona niż nieudolnej adaptacji prozy Sapkowskiego. Filmowy Paryż jest ekscytujący i niebezpieczny zarazem. Tajemniczość fabuły, jak i steampunkowa charakteryzacja potrafi wywrzeć niezapomniane wrażenie. Szkoda, że fabuła trochę kuleje, a sam główny twist fabularny jest podobny do tego, jaki użyli w pewnym momencie autorzy gry Heavy Rain. Fabuła ogólnie jest mocno pokręcona, ciężko czasem się zorientować o co właściwie chodzi i czy mamy do czynienia z opowieścią w czasie rzeczywistym, czy aktualnie śledzimy retrospekcję. Także mam pewne zastrzeżenia do montażu. Niektóre sceny zostały niechlujnie, źle zmontowane, widać przeskoczenia. Coś takiego w wysokobudżetowym europejskim kinie, który miał wyznaczać standardy w wizażu drażni. Także obsadzenie Depardieu w roli detektywa jest dziwne. Komicznie wyglądają zmagania jakby nie było grubasa nie pierwszej daty z groźnym czarnym charakterem zwanym Alchemikiem. Na dobrą sprawę taki Vidocq powinien oberwać już przy pierwszym spotkaniu z rywalem. Ogólnie jednak nie skupiając się zbytnio na głębi fabularnej i kilku montażowych wpadkach dostajemy film z bardzo mocno zarysowanym klimatem i ciekawą budową groźnego, fascynującego świata. Jeśli chce się zobaczyć coś, czego w kinie próżno szukać to warto obejrzeć ten film.




piątek, 19 czerwca 2015

Podróż na krańcu świata

Lapońska odyseja (Napapiirin sankarit)
Finlandia 2010
reż. Dome Karukoski
gatunek: komedia

Przy okazji wchodzenia do polskich kin filmu Stary człowiek i może przypomniałem sobie, że oglądałem już wcześniej produkcję tego reżysera i Serce lwa bo o nim mowa przypadło mi do gustu. Jako że nie mam możliwości obejrzeć najnowszego filmu Karukoskiego zdecydowałem się więc wrócić do któregoś z wcześniejszych dzieł reżysera. Przy dość ograniczonym wyborze padło na Lapońską odyseję, która to jest komedią tak samo jak anonsowany w kinach najnowszy film reżysera. Pora więc sprawdzić czy Finowie mają poczucie humoru. 


Zgodnie z tytułem akcja dzieje się na północnych pustkowiach Finlandii. Niezbyt zaradny życiowo, wieloletni bezrobotny Janne (Jussi Vatanen) mieszka sobie spokojnie wraz z żoną Inari (Pamela Tola) utrzymując się z zasiłku. Jako że Finlandia przechodzi w erę cyfryzacji ich analogowy telewizor przestaje działać. Jussi zwleka z kupnem nowego, jednak chęć obejrzenia przez Inari Titanica w telewizji zmusza go do wyjścia i kupna. Pieniądze dane mu przez żonę Janne jednak przepija w barze. Na wieść o tym żona stawia mu ultimatum zdobycia dekodera do rana, inaczej zakończy ich siedmioletni związek. Janne z pomocą równie jak on pechowych przyjaciół Kapu (Jasper Pääkkönen) i Tapio (Timo Lavikainen) rusza w podróż do oddalonego o 200 kilometrów miasta w celu zdobycia urządzenia.


Chyba tylko Finowie potrafiliby zrobić pełnometrażowy film o kupnie dekodera, który to staje się przy okazji małą opowieścią o sensie życia. Kumpelska historia wypadu do sklepu przybiera tutaj pewien metafizyczny wymiar. Bohaterom tego filmu drogi nie raz i nie dwa przyjdzie zastanowić się nad sensem swojej fińskiej egzystencji. Oczywiście ich podróż nie ograniczy się do skromnego wyjścia z domu do sklepu, gdyż wkroczą oni nieświadomie na szlak przygody. Bardzo kłopotliwej. Przyjdzie im się zmierzyć z lesbijkami - zabójczyniami, podłą babą z hotelowej recepcji wyposażoną w paralizator czy średnio radzącymi sobie z angielskim Rosjanami. Janne działając z nożem na gardle będzie musiał zdobyć wystarczająco dużo pieniędzy, by uratować swój związek. Nie zniży się jednak do tego, by wziąć dekoder za darmo od byłej miłości żony, bogatego lecz zniewieściałego Pikku-Mikko (Kari Ketonen), który będzie chciał szybko wykorzystać jego życiowe problemy, by zdobyć Inari.
Trochę dziwnie czułem się oglądając bohaterów filmu, których pamiętałem, jako neonazistów z poprzedniej produkcji reżysera. Widocznie Karukoski cierpi na ten sam problem, jak Smarzowski - zatrudnia swych ulubionych aktorów do większości swych produkcji. 
Sam film jednak mnie rozczarował. Nie wiem czy Finowie śmiali się z tego filmu czy nie, jednak dla mnie nie był on specjalnie śmieszny. Może dwie, trzy sceny wzbudziły jakiś lekki uśmiech, jednak to o wiele za mało. Najlepsze w tej produkcji są chyba plenery, gdyż urokliwe zakątki na skraju świata nadają się do uświadczenia orgazmu przez oczy. Natomiast sama warstwa fabularna mnie nie przekonała. Można obejrzeć, jednak chyba szkoda czasu. Bardziej polecam bardziej dramatyczne dzieła reżysera.





Serce nie sługa

Bogowie
Polska 2014
reż. Łukasz Palkowski
gatunek: biograficzny 

W Polsce krytykuje się wszystko i wszystkich. Czasem słusznie, czasem nie. Polskie kino od lat wpisuje się w tę falę krytyki. Poziom naszych filmów ostatnich dekad jest jaki jest, a więc krytyka ta była przeważnie słuszna, gdyż wyłączając kilka perełek mieliśmy do czynienia przeważnie ze szrotem na dużą skalę. W ostatnim czasie jednak zaczyna się dziać coraz lepiej. Dostaliśmy choćby ocenianą różnie, ale jednak oscarową Idę, bardzo dobrą ekranizację Ziarna prawdy, wraca też autorskie kino gatunkowe, czego reprezentantem może być solidny Jeziorak . Okres prosperity odbywa się przy zmianie pokoleniowej wśród reżyserów, teraz do głosu dochodzą przedstawiciele tego przejściowego pokolenia, jak Paweł Pawlikowski czy Wojciech Smarzowski, jednak coraz więcej do powiedzenia mają młodzi reżyserzy, jednak coraz częściej do głosu dochodzą młodsi reżyserzy urodzeni już po 1970 roku. I oni potrafią robić dobre filmy. Czego przykładem może być Łukasz Palkowski, rocznik '76.


Nad fabułą nie ma co się długo rozwodzić bo chyba cała historia jest ludziom na poziomie, jacy odwiedzają to miejsce powszechnie znana. Cofamy się kilkadziesiąt lat wstecz, gdzie lekarze jeszcze leczyli ludzi, a nie zajmowali się świadczeniem usług dla NFZ. Film przedstawia kilka lat z życia profesora Zbigniewa Religi (Tomasz Kot), który to obejmuje klinikę kardiochirurgiczną w Zabrzu. Kompletuje on kadrę młodych i zdolnych lekarzy. Wraz z Marianem Zembalą (Piotr Głowacki) i Andrzejem Bochenkiem (Szymon Piotr Warszawski) podejmują się zadania, jakim jest wykonanie pierwszego udanego przeszczepu serca.


Tematyka filmu jest nie jest najłatwiejsza. Światek lekarzy, a zwłaszcza chirurgów rządzi się swoimi prawami, a pewne zachowania czy slang może być nieprzyswajalny dla masowego odbiorcy. Jednak reżyserowi udało się z tego trudnego tematu wyciągnąć wystarczająco dużo i przedstawić to w odpowiedniej wersji tak, by zrobić naprawdę poprawny, dobry film biograficzny w zachodnim stylu. Historia tych kilku lat w trudnym okresie połowy lat 80. ubiegłego wieku została pokazana w bardzo realnym, uczciwym i dobrym do oglądania stylu. Bez zbędnego upiększania ale też bez demonizowania pewnych spraw. Kostiumy i charakterystyka postaci zostały wykonane bardzo dobrze, tak samo inne rekwizyty pasujące do nie tak dawnej lecz jednak odległej epoki. Gra aktorska wśród odgrywających główne role jest bez zarzutu. Religa Tomasza Kota jest człowiekiem z krwi i kości. Nie znałem oczywiście samego profesora, co najwyżej z wypowiedzi telewizyjnych ale myślę, że przy masie konsultantów twórcy przenieśli go na ekran niemal w skali 1:1. Kot wygenerował tu obraz człowieka pewnego pasji i niezłomnego dążenia do celu, posiadającego jednak swoje przywary, takie jak nałogi alkoholowy i tytoniowy, skłonność do pewnej agresji czy nadużywania wulgaryzmów. Aż dziw bierze, że Kot przeplata dobre role z rolami słabszymi, a czasem po prostu złym doborem filmów (jak choćby wybór kasowego, lecz mało ambitnego Disco Polo, gdzie spotkał się w sumie ze znajomym z planu opisywanego właśnie filmu Piotrem Głowackim). Trochę rozczarował mnie repertuar muzyczny. Same hity zagraniczne to według mnie niezbyt dobry pomysł. Mały to było dobrych polskich zespołów w latach osiemdziesiątych? Mamy w filmie kilka przestojów, pewne luki fabularne czy szarpaną akcję, za co trzeba trochę odjąć, jednak jest to jeden z niewielu dobrych filmów biograficznych, jakie w ostatnich dekadach wydał polski przemysł filmowy. Wałęsę Wajdy wciąga nosem. Oby więcej w Polsce takich filmów! Może niekoniecznie biograficznych, a raczej gatunkowych. Zdolni reżyserzy są, a więc do dzieła. 




Niemieckie perwersje

Wilgotne miejsca (Feuchtgebiete)
Niemcy 2013
reż. David Wnendt
gatunek: komediodramat


Nie tak dawno zastanawiałem się nad kondycją kina europejskiego. O klasie kinematografii w Wielkiej Brytanii nie trzeba przecież nikogo przekonywać, produkcja filmów nad Sekwaną idzie w setki dostarczając rocznie około 200 nowych filmów, z czego spora część jest naprawdę wysokiej klasy, Hiszpania rok rocznie dostarcza nam parę perełek, państwa skandynawskie także nie ustępują, Włosi może nie zawalają rynku filmowego swymi dziełami, jednak co jakiś czas zaskoczą czymś niezłym, kraje Beneluksu często potrafią wydać coś mocnego, nasze rodzime kino powoli podnosi się z kolan, co jakiś czas trafiają się też dobre rosyjskie produkcje. A pośrodku tego prężnego kontynentalnego przemysłu filmowego znajduje się czarna niemiecka dziura. Trochę już filmowy rynek europejski już śledzę, a niezłe niemieckie filmy mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. I to drwala. Tak wielkie państwo jak Niemcy nie dostarcza nam zbyt dużo produkcji. Oglądając opisywany właśnie film chce się powiedzieć wręcz : i bardzo dobrze. 


Bohaterką filmu jest nastoletnia Helen (Carla Juri). W pierwszych zdaniach filmu dowiadujemy się, że cierpi ona na obfite hemoroidy, jednak zaraz potem bez powiązania z tą dolegliwością trafia ona do szpitala na operację związaną z odbytem. Leżąc w klinice i czekając na wypisanie, które nastąpi dopiero po wypróżnieniu opowiada sobie różne perypetie ze swojego życia, czasem dzieląc się nimi z opiekującym się nią pielęgniarzem Robinem (Christoph Letkowski). Widz dowiaduje się z nich o rozwodzie jej rodziców (Meret Becker i Axel Milberg), który był impulsem do przełamywania wszelakiego tabu przez pogubioną życiowo córkę. Poznajemy też przyjaciółkę Helen, Corinnę (Marlen Kruse).


W wielu fragmentach film może wywołać obrzydzenie. Jeśli ktoś jest konserwatystą niech nawet nie próbuje włączać. Wiele scen w produkcji jest daleko poza granicą dobrego smaku. Widziałem kilka naprawdę mocnych i szokujących filmów i ten na pewno dołączy do grona tych (nie)sławnych pozycji. Mamy tutaj sceny wycierania się gołym ciałem po obskurnym sedesie w jeszcze obskurnym kiblu (toaletą tego nazwać nie można), masturbację połączoną z późniejszym smakowaniem spermy, główna bohaterka jest fanką wsadzania sobie palców w tytułowe wilgotne miejsca i zlizywanie później wydłubanego w ten sposób hmm płynu, do tego mamy tak subtelne sceny, jak pokazaną obrazowo ejakulację czterech kucharzy na pizzę, którą później spożywa jedna z bohaterek czy wymienianie się przez przyjaciółki swoimi zużytymi tamponami. Jest też osławiona ostatnimi czasy przez polskie modelki koprofilia. Po dialogu:
- Kocham Cię.
- Ja Ciebie też bardzo kocham.
- Możesz mi zrobić kupę na brzuch?
znajduje się scena, gdzie pokazane jest spełnienie tej niecodziennej miłosnej prośby. Może nie z ginekologicznym zacięciem typowym dla filmów porno ale jednak.
Wszystkie te sceny oczywiście nie muszą świadczyć, że film jest zły i jeśli zawierał wartościowe z punktu widzenia ogółu treści to wspomniane wcześniej rzeczy mogłyby być nawet mile widziane i podnosić walory produkcji. Niestety tak nie jest, i jest to przeważnie sztuka dla sztuki. Wciśnięte, aby szokować i zniesmaczać. Wcielająca się w główną bohaterkę Carla Juri ma niby być nastolatką. Patrząc jednak na jej metryczkę mamy pewien szok - dziewczyna ma 30 lat. Zamiast nastolatki chodzącej do szkoły dostajemy więc już niemal MILFa. Juri nie jest może ikoną piękna, ale jednak nie posiada też niemieckiego typu urody. W istocie nie jest Niemką, a Szwajcarką co wiele by wyjaśniało. Jak wspomniałem nie jest to typowa lala z żurnala, jednak wygląda dla mnie o wiele lepiej niż aktorka grająca główną rolę w Nimfomance (zarówno ta młoda, jak i stara). Ogólnie jednak oprócz obrazoburczego filmu wywołującego tanie kontrowersje w pewnym momencie mamy też do czynienia z trochę ckliwym filmem o zniszczonej rodzinie, gdzie córka próbuje połączyć na nowo związek rodziców. Nie jest to jednak zbyt przekonujące. Część dramatyczna nie ma dramaturgii, a w części komediowej brakuje komizmu. Subtelność humoru w filmie jest na typowym niemieckim poziomie. Reasumując: filmu specjalnie nie polecam, bo oprócz kilku raczej obleśnych scen nie ma w tym filmie nic ciekawego. Jeśli ktoś jest ich fanem to może sobie je oczywiście zobaczyć ale jeśli je wyciąć to pozostaje już tylko nuda. 





środa, 17 czerwca 2015

Ratowanie świata parasolką

Kingsman: Tajne służby (The Secret Service)
Wielka Brytania 2014
reż. Matthew Vaughn
gatunek: akcja, komedia

Filmów (i seriali) o tajnych agentach w historii kina i telewizji było już zatrzęsienie. Pseudoszpiegowskie historie o Jamesie Bondzie utrzymują się na topie już od przeszło pół wieku, w Polsce mieliśmy swego Hansa Klossa, pamiętać trzeba też odgrywanego przez Rowana Atkinsona Johnny'ego Englisha w cyklu udanych parodii. To tylko przykłady, gdyż gdybym wymieniał wszystko jak leci po przecinku nie starczyłoby miejsca na inne treści. W każdym razie w zalewie produkcji o przygodach tajnych służb powstała też ta oto komedia akcji. Czy jest na poletku szpiegów miejsce dla Kingsmanów?


Poznajemy losy tajnej brytyjskiej ekipy, tytułowych Kingsmanów. Gdy w czasie misji ginie jeden z agentów należy zrobić swoisty casting w celu jego zastąpienia. Harry Hart (Colin Firth) typuje na to miejsce syna dawnego agenta, który kilkanaście lat temu zginął ratując reszte ekipy. Młody Eggy (Taron Egerton) musi przejść morderczy trening oraz pokonać 9 innych starających się o miejsce w Kingsmanach. Tymczasem miliarder - wizjoner Valentine (Samuel L. Jackson) wprowadza w życie swój groźny dla ludzkiej populacji plan, który Kingsmani muszą powstrzymać.


Miałem problem z ocenieniem tego filmu. Zaczynając seans przez pierwszą część jego trwania produkcja uchodziła za dobry film z ciekawym klimatem, dobrą grą aktorską (szczególnie na pochwały zasługują Firth i Jackson, radę daje młody Egerton oraz Mark Strong w roli jednego z Kingsmanów), niestety czym dalej w las tym gorzej. Nagromadzenie głupoty, absurdów, nieścisłości jest tak duże, że ręce opadają. Sama organizacja jest tak tajna, że w sumie nie wiadomo w czyim interesie pracuje (nie jest częścią MI6) i kto finansuje ich drugie mordercze zabawki i tajne bazy rozsiane po całej Anglii. Bardzo źle moim zdaniem wypadają sceny walki. Matrixowe efekty i inne tego typu ficzery miały pewnie dodać efektowności jednak mnie osobiście raziły. Biorąc pod uwagę, że ulubioną bronią Kingsmanów jest kuloodporna (sic!) parasolka, a pomocnica głównego antagonisty zamiast nóg jest wyposażona w protezy podobne do tych, jakie na potrzeby biegów nosił Oscar Pistorius (tylko, że zrobione z megaostrych noży) to mamy nagrodzenie głupoty w skali globalnej. Także fakt, że do ratowania świata wystawia się dwóch wziętych cholera skąd nastolatków (którzy w pierwszej części filmu nie radzili sobie podczas szkolenia), którzy zamieniają się w postaci w stylu Rambo, gdy wyposażeni w parasolkę likwidują kilka kompanii uzbrojonego wroga to już szczyt wszystkiego. Bezbrzeżna głupota (która wszak nie ma granic) nie niszczy jednak tego filmu w stu procentach. Paradoksalnie film wciąż się dość dobrze ogląda, bo to jednak nieźle zrobione kino rozrywkowe. Głupie bo głupie, ale jadalne. Ludzie pewnie będą oglądać to na zasadzie podobnej do tej, dlaczego jedzą hamburgery, wiedząc, że może nie są zbyt zdrowe i spożywane w nadmiarze roztyją, ale mimo wszystko smakują. Tu jest głupio ale wesoło. O popularności produkcji świadczy choćby wysoka średnia not na filmwebie (prawie 7,5) i prestiżowa ikonka 'filmweb poleca'. Pierwszą część filmu uważam za całkiem dobrą, drugą niestety za raczej słabą także w rezultacie daje to w mojej ocenie film przeciętny, który można w wolnej chwili zobaczyć, raczej dla relaksu niż większej podróży intelektualnej ale jeśli się tę produkcję ominie to też wielkiego żalu do siebie mieć nie należy.



Makbet po japońsku

Tron we krwi (Kumonosu jô)
Japonia 1957
reż. Akira Kurosawa 
gatunek: dramat


W oczekiwaniu na pokazanego po raz pierwszy na tegorocznym festiwalu w Cannes Makbeta z Michaelem Fassbenderem i Marion Cotillard postanowiłem obejrzeć wcześniejsze ekranizacje tej jednej z najsłynniejszych szekspirowskich sztuk. Na pierwszy ogień idzie obraz najsłynniejszego japońskiego reżysera, w przyszłości chcę się zabrać za wersję Orsona Wellsa i Romana Polańskiego. Trzeba przyznać, że zacne towarzystwo. A wszystko to czekając na wersję Justina Kurzela.


Fabularnie mamy do czynienia z przeniesieniem klasycznej sztuki Szeksipra na japoński grunt. Średniowieczna Szkocja ustępuje tu miejsce feudalnej Japonii. Poznajemy dwóch generałów wracających do zamku swego feudała po zwycięskich bojach z rebeliantami. Podróżując do Pajęczynowego Zamku przez Pajęczynowy Las Washizu (Toshirô Mifune) i Miki (Minoru Chiaki) spotykają tajemniczą wiedźmę, która wyjawia im swe proroctwa. Wedle jej przepowiedni zostaną oni szybko dowódcami twierdz, po czym Washizu obejmie władzę na Pajęczynowym Zamkiem, którą przejmie później syn Mikiego. Przyjaciele nie wierzą w słowa wiedźmy, lecz gdy książę mianuje ich dowódcami zamków Washizu słuchając podszeptów swej żony (Isuzu Yamada) decyduje się spełnić przepowiednię zabijając władcę.


Z klasyką jest tak, że każdy chce ją znać, ale mało kto chce ją oglądać (lub w przypadku książek - czytać). Ale wydaje się, że tego typu film wypada znać. Po niemal 60 latach od premiery nie robi na pewno takiego wrażenia, jak w latach 50. ubiegłego wieku, jednak wciąż posiada kilka świetnych scen, jest oparty na ponadczasowym, uniwersalnym dramacie, który osadzono w egzotycznych dla nas realiach. W sumie oglądając film ludzie Zachodu dopatrywali się produkcji teatru szekspirowskiego, Azjaci zaś widzieli sceny żywcem przeniesione z japońskiego teatru nō. Biorąc pod uwagę ekspresję wyrazu twarzy aktorów można się doszukać powiązania z tą starożytną formą teatralną. Postaci są wystylizowane tak, by przypominały maski teatralne. Warto zauważyć, że pojawiająca się w filmie pieśń na końcu i na początku także są zaczerpnięte z tej formy sztuki.


Współczesny widz widział już wiele, dlatego w porównaniu z najnowszymi produkcjami film Kurosawy wypada pod wieloma względami bladziej od najnowszych standardów. Tutaj oceniając ma się problem metodologiczny - czy oceniać film porównując go do najnowszych filmów posiadających swoje triki socjotechniczne, armię speców od efektów komputerowych i zastępy evergreenu, czy też pominąć zdobycze techniki dostępne obecnie i oceniać go z zastosowaniem pewnego relatywizmu kulturowego (filmowego) oceniając go w porównaniu do filmów z jego czasów. Myślę, że należy dwie te postawy wyśrodkować i wziąć je obie pod uwagę. Patrząc na produkcję pod pryzmatem dzisiejszych produkcji można uznać, że jest to nic specjalnego, patrząc zaś pod kątem jego rówieśników mamy zaś do czynienia z jednym z najlepszych dzieł filmowych swego czasu. Mimo kilku scen, które dzisiaj zrobione zostały wiele lepiej jest w tym filmie parę perełek. Po pierwsze sceny w Pajęczynowym Lesie. Momenty spotkania z wiedźmą to po prostu filmowa perfekcja. Znakomicie zrealizowana została też finalna scena produkcji. Ogólnie myślę, że znana wszystkim historia Makbeta (tutaj Washizu) jest tak oklepana, że nie ma potrzeby, by zachwycać się postawą tego bohatera, którego umysł pogrąża się w szaleństwie wraz z jego zdradzieckimi i zbrodniczymi postępowaniami podszeptanymi przez ambitną żonę. Świetna w tym filmie jest też muzyka, występująca co prawda rzadko, jednak jak już usłyszymy te japońskie dźwięki to nieraz aż włos się jeży na rękach. Perfekcyjne, za podobnie niepokojące melodie kocha się azjatyckie horrory. Nie wiem czy każdy się zachwyci tym, co zaoferował Kurosawa 58 lat temu, jednak uważam, że każdy, kto uważa się za miłośnika kina powinien obejrzeć ten film. Nie zaszkodzi, a na pewno poszerzy horyzonty. Nie tylko filmowe.