środa, 31 sierpnia 2016

Rozliczenie z przeszłością

Czerwony kapitan (Červený kapitán)
Słowacja, Czechy, Polska 2016
reż. Michal Kollar
gatunek: kryminał 


Zacznę od tego, że jedną z rzeczy, jakich nie cierpię w filmie jest dubbing. Jest to forma akceptowalna w animacjach i grach komputerowych (chociaż i tam chyba lepiej zostawiać jest oryginalne głosy) jednak w filmach aktorskich taki rodzaj uprzykrzania życia widzowi jest nie do przyjęcia. Dzięki takim rozwiązaniu zanika w ponad połowie gra aktorska, ucieka klimat całości i ogólnie ogląda się to jakoś dziwnie. Szczególnie, że większość głosów dubbingowych powtarza się w 3 na 4 dubbingowane lub poddane voice actingowi produkcje. I właśnie ten film w Polsce wyszedł tylko w wersji nieoryginalnej, z dodanym przymusowo polskim udźwiękowieniem. 


Przenosimy się do roku 1992 do Bratysławy. Komunizm upadł, a Czechosłowację niebawem zastąpią dwa niepodległe kraje. Tymczasem policjant Richard Krauz (Maciej Stuhr) wraz z kolegą z pracy Eduardem Burgerem (Marián Geišberg) odkrywa kilkuletnie zwłoki z gwoździem wbitym w czaszkę. Rozpoczyna on własne śledztwo, w czasie którego dochodzi do wniosku, że za tą śmierć odpowiada dawne UB.


Tak jak już wspomniałem na początku jedną z głównych wad tego filmu jest fakt, że został on brutalnie zgwałcony przez dystrybutora poprzez przymusowe zdubbingowanie. Przez to nie umiem wypowiedzieć się co do ważnego aspektu, czyli gry aktorskiej. Musiałbym kiedyś dorwać słowacką wersję oryginalną,a to zapewne zbyt łatwe nie będzie. Doszło tutaj do kuriozalnej sytuacji, gdzie Maciej Stuhr musiał jako jeden z nielicznych polskich aktorów podłożyć głos pod samego siebie. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego w wielu krajach dominuje dubbingowanie wszystkiego co tylko można (nie mówię, że lektor jest lepszy, po prostu każdą oryginalną ścieżkę dźwiękową powinno się udostępnić z napisami i tyle). 
Mimo obowiązkowego polskiego dubbingu podobał mi się naprawdę klimat filmu. Brudne bary pełne typów spod ciemnej gwiazdy, Bratysława sprzed ćwierć wieku, specyficzne poczucie humoru patologów do tego w dużej części filmu pokazana policyjna robota z tamtego okresu okraszona dobrymi dialogami postaci (szkoda, że nie słyszymy ich w oryginale). Naprawdę do samego klimatu panującego w filmie przyczepić się nie można, duże brawa. Szkoda natomiast, że później to wszystko się rozmowa i oglądamy długą szamotaninę niezłomnego bohatera walczącego z podłymi agentami dawnego UB. W pewnym momencie nie wiedziałem już o co dokładnie chodzi, obserwowałem tylko pościgi i strzelaniny. Spartaczony pomysł, a szkoda. Wszystko zaś na podstawie jednej z najpopularniejszych słowackich książek, o tym samym tytule. No cóż, pierwsza polska ekranizacja Miłoszewskiego wypadła gorzej niż ta słowacko - czesko - polska Dominika Dana. Pozostaje liczyć, że następne będą bardziej udane. Oraz że ktoś wyda je w Polsce. Tym razem bez dubbingu.




wtorek, 30 sierpnia 2016

Dwa światy

Jak zostać Baskiem ( Ocho apellidos vascos)
Hiszpania 2014
reż. Emilio Martínez Lázaro
gatunek: komedia

Baskowie są narodem zamieszkującym tereny nad Zatoką Baskijską na pograniczu hiszpańsko - francuskim. Na terytorium Hiszpanii żyje ich około dwóch i pół miliona. Jako narodowość nie posiadająca własnego państwa Baskowie od lat domagają się jego utworzenia. Dzięki dążeniom polityków i licznym aktom terroru uzyskali od Hiszpanii autonomię. W Kraju Basków właśnie rozgrywać się będzie większość filmu.


Podczas swojego pobytu w Sewilli baskijka Amaia (Clara Lago) przypadkowo poznaje Rafę (Dani Rovira). Mężczyzna zauroczony dziewczyną postanawia pojechać do Kraju Basków, by ją odnaleźć. Tam na skutek zbiegu okoliczności będzie zmuszony udawać jej baskijskiego narzeczonego przed ojcem Amai, konserwatywnym Kordem (Karra Elejalde). Pomoże mu w tym poznana wcześniej Merche (Carmen Machi), 


Na pewno najbardziej zabawny i zrozumiały film ten jest dla jego głównych odbiorców, czyli Hiszpanów i Basków. Polski widz oczywiście dość szybko połapie się w podstawach stereotypów i konfliktów widocznych na ekranie jednak chyba nigdy nie będzie mógł w stu procentach utożsamiać się z zaistniałą sytuacją. Może dlatego, że jesteśmy jednolitym narodem i nawet sytuacja pewnego zacietrzewienia między Ślązakami a Zagłębiem (wspomaganym przez Warszawę) nie odda nawet części sytuacji pomiędzy Hiszpanią a Baskami. Chyba też dlatego film ten nawet nie doczekał sie dystrybucji w naszym kraju. 
Filmów komediowych, które odnoszą się do stereotypów regionalnych w obrębie państwa było w Europie ostatnimi czasy całkiem sporo. Żeby wspomnieć chociaż francuskie Jeszcze dalej niż północ czy Niech żyje Francja!. Autorzy opisywanego filmu więc też nie odkrywają Ameryki ani nie wymyślają koła na nowo tylko kroczą wydeptaną już dawno ścieżką. Także w warstwie fabularnej dostajemy przetartą dawno klisze i chyba od pierwszej sceny domyślamy się o co w filmie chodzi i jak się on zakończy. Jednak mimo to (a może nawet dlatego) ogląda się tę produkcję bardzo dobrze. Tak po prostu po ludzku jest sympatycznie, lekko zabawnie i miło. Może to ze względu na piękną baskijską lokalizację, może dzięki dającej się lubić czwórce głównych bohaterów a może z innych względów nie mogę skrytykować tego filmu. Naprawdę dobrze czułem się oglądając poczynania Rafy, Amai i Koda. Myślę, że mogę z czystym sercem polecić to każdemu. Niedawno wyszła kontynuacja tego filmu i myślę, że kiedyś wrócę do tych sympatycznych bohaterów. 





poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Ranking Tygodnia 76

Bardzo dobre filmowe siedem dni za mną. Nawet ostatnia w tym tygodniu produkcja w wielu innych tygodniach mogła znaleźć się na podium. A oto zestawienie filmów za miniony tydzień:











Realizm komiksowy

Mroczny Rycerz (The Dark Knight)
USA, Wielka Brytania 2008 
reż. Christopher Nolan
gatunek: akcja, thriller

Wstyd się przyznać, ale dopiero w osiem lat od premiery tego filmu pierwszy raz udało mi się go zobaczyć. A szkoda, bo chętnie udałbym się na seans kinowy drugiej części batmanowej trylogii Nolana. Ten film musi świetnie prezentować się na dużym ekranie i chyba właśnie powstał, by oglądało się go w kinie, a nie w domowym zaciszu. Wiele razy miałem okazję do tego, by obejrzeć ten film jednak niestety teraz do tego doszło. Więc poniżej kilka zdań ode mnie na temat najsłynniejszego komiksowego filmu Nolana.


Batman (Christian Bale) wraz z policjantem Jamesem Gordonem (Gary Oldman) i dobrze zapowiadającym się nowym prokuratorem okręgowym Harvey'em Dentem (Aaron Eckhart) zaprowadzają spokój na ulicach Gotham doprowadzając do aresztowania wielu przestępców. Jednak w mieście pojawia się nowy niebezpieczny wróg, wpół obłąkany i sadystyczny przestępca nazywany Jokerem (Heath Ledger).


O tym filmie napisano i powiedziano już chyba wszystko. Jest to jeden z najpopularniejszych obrazów ubiegłej dekady, który m.in za sprawą kultowej gry Ledgera w roli Jokera (i jego tajemniczej śmierci zaraz po nakręceniu zdjęć do filmu) wpisał się do kanonu najważniejszych filmów XXI wieku.  Oprócz popisów aktorskich (bo mimo popisowej, oscarowej roli Ledgera świetnie spisują się tutaj też Eckhart, Michael Cain, a i Bale nie razi) mamy film pięknie zrealizowany, w którym niemal każdy kadr mógłby zostać przerobiony na plakat. Wszystko dobrze komponuje się z nastrojową muzyką, która dochodzi do głosu w najważniejszych momentach, by perfekcyjnie zbudować napięcie. Mamy też w tym filmie nie klasyczny film superbohaterski, a pełnokrwisty thriller, w którym szaleńczo obsesyjny człowiek znikąd staje na drodze pełnego rozterek bohaterowi. Ta pełna realizmu interpretacja przygód najpopularniejszego bohatera uniwersum DC sprawia, że nie jest to zwykłe blockbusterowe filmidło ukazujące pogoń faceta w lateksowych kalesonach za clownem. To dużo, dużo więcej. Nolan przeniósł postaci z fantastycznego świata do tego naszego, rzeczywistego i zrobił to z perfekcyjną precyzją. Postać Jokera nie jest tylko dobrze zagrana, ale i świetnie wprowadzona (i później prowadzona). Tego zabrakło bardzo w najnowszym Legionie samobójców, gdzie według mnie Jared Leto wypadł dobrze, jednak jego postać została delikatnie mówiąc zgwałcona przez scenariusz. Pewnie każdy szanujący się fan filmów akcji i Batmana obejrzał już ten film i jego przekonywać do obejrzenia nie trzeba. Jednak jeśli czytają to ludzie, którzy (tak jak zresztą ja) mają awersję do blockbusterów o superludziach to piszę wam - śmiało włączajcie Mrocznego Rycerza, tego filmu nie da się nie polubić! Chociaż zamiast Batmana w roli głównej mógłby tu wystąpić spokojnie James Bond.




niedziela, 28 sierpnia 2016

Matka, żona i kochanka

Komuna (Kollektivet)
Dania 2016
reż. Thomas Vinterberg
gatunek: dramat


Tytułową komuną jak podaje Wikipedia historycznie była wspólnotą mieszczan toczących w XI-XIII wieku walkę o uniezależnienie się od władzy feudałów. Po zdobyciu praw miejskich komuny obejmowały władzę samorządową w mieście. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX w. komunami zaczęto nazywać miejsca zamieszkiwane przez niezwiązanych ze sobą ludzi, popularne wśród hippisów. W filmie poznajemy losy komuny z drugiego znaczenia tego słowa.


Erik (Ulrich Thomsen) dziedziczy w spadku po ojcu duży dom. Chce go szybko sprzedać, jednak po namowach żony, Anny (Trine Dyrholm) postanawia tam zamieszkać z nią i ich córką, Freją. Z powodu wysokich opłat za mieszkanie kobieta postanawia urządzić w domu komunę. Wkrótce wprowadzają się tam Ole (Lars Ranthe), Allon (Fares Fares), Steffen (Magnus Millang) z żoną i synem oraz Mona. Jednak sytuacja komplikuje się, gdy po pewnym czasie Erik wikła się w romans ze swoją studentką, Emmą (Helene Reingaard Neumann). 


Ciężko mi jednoznacznie ocenić film twórcy znakomitego Polowania z Madsem Mikkelsenem w roli głównej. Mam pewien problem z tą produkcją, chociaż z każdą chwilą po seansie myśląc o tym filmie oceniam go za każdym razem trochę wyżej niż początkowo. Film jest generalnie dramatem czy nawet dramatem obyczajowym, choć w pewnych momentach próbuje pozować na komedię. Oczywiście dramatycznych sytuacji jest tak na oko cztery, pięć razy więcej niż tych zabawnych. Mówi się czasem słońce, czasem deszcz. Tutaj bardziej pasuje jednak czasem deszcz a czasem deszcz. 
Tytułowa komuna  obecnie pewnie by szokowała, jednak film przenosi nas do lat 70. ubiegłego wieku, gdzie tego typu grupy były często spotykane na Zachodzie. Komuna ta w filmie pełni jednak rolę drugoplanową, gdyż na pierwszym froncie akcji mamy relacje między małżeństwem Erika i Anny. Kobieta znudzona swoim dotychczasowym życiem rozkręca machinę, która z kwadransa na kwadrans działa destrukcyjnie zarówno na jej związek, jak i na nią. Psychologia postaci i ich motywacje są tutaj chyba najlepszym, co film ma do zaoferowania. Dostajemy typowe dla Skandynawii kino poruszające ważne społecznie tematy. Sądzę, że dla fanów spokojnie budowanej akcji, stopniowego wprowadzania napięcia i innych właściwych dla stereotypowej kinematografii skandynawskiej będzie to pozycja godna polecenia. 





Kultowa adaptacja

Batman: Zabójczy żart (Batman: The Killing Joke)
USA 2016
reż. Sam Liu
gatunek: animacja, kryminał

Komiksy z Batmanem ukazują się od 1939 roku. Od tego czasu oczywiście postać przeszła sporą metamorfozę i początkowe przygody bohatera w porównaniu do tych bardziej współczesnych różnią się diametralnie zarówno pod warstwą scenariuszową jak rysunkową. Wiele komiksów było też przenoszonych na większy, jak i mniejszy ekran. Tym razem swej ekranizacji doczekał się kultowy komiks z 1988 roku autorstwa Alana Moora i Briana Bollanda. Komiks ten był przez pewien czas uznawany za niekanoniczną historię jednak po czasie doczekał się dopisania do oficjalnej mitologii uniwersum DC. Po niemal 30 latach historia ta doczekała się swojego filmu. 


W filmie oglądamy ściganie przez Batmana (Kevin Conroy) zbiegłego z Azylu Arkham Jokera (Mark Hamill), który dotkliwie rani pomocniczkę Człowieka - Nietoperza, Barbarę (Tara Strong) i uprowadza jej ojca, komisarza Gordona (Ray Wise). Batman musi uwolnić policjanta i schwytać przestępce.  


Problem z adaptacją komiksu Moore'a i Bollanda jest taki, że oryginał jest dość krótki i jego zawartość wystarcza na serialowy odcinek, jednak jest zbyt uboga na pełnometrażowy film (nawet tylko 75 minutowy). Dlatego zanim obejrzymy pełnoprawną historię przeniesioną z kart komiksu widzimy dodany prolog przedstawiający Batgirl i jej relacje z Batmanem. Niektórzy przyjmą to z radością, inni neutralnie, a zagorzali fani komiksu mogą zaś wyrazić oburzenie. Jednak ja rozumiem dlaczego twórcy zdecydowali się dodać te ekstra 20 minut z udziałem postaci pomocnicy Bruce'a Wayne'a. Inaczej film po prostu by nie powstał, bo nie dałoby się rozciągnąć oryginału bardziej. I tak oglądając film można uchwycić poszczególne karty obrazkowej historii z 1988 roku. Poznajemy więc genezę postaci Jokera i możemy dostrzec w nim ludzką odsłonę. Fabuła jest ciekawa i film ogląda się bardzo sprawnie i bez nudy. Pochwalić muszę też animację. Dla jednych może być to tylko prosta niemal flashowa animacja, ja jednak nie wyobrażam sobie przeniesienia przygód Batmana w rysunkowe 3D, jego historie wyglądają najlepiej, gdy są przedstawione w taki właśnie sposób, jak na filmie Liu. Bardzo dobrze też wypadają sprawdzeni aktorzy, którzy w postacie Jokera i Batmana wcielają się od wielu, wielu lat. Mimo kilku niedociągnięć (prolog jednak nie stoi na zbyt wysokim poziomie) jest to film jak najbardziej udany i chyba żadnego fana animacji i postaci Batmana zachęcać do obejrzenia nie trzeba. Reszta też powinna wybrzydzać. 







sobota, 27 sierpnia 2016

Nieudany eksperyment

Mucha (The Fly)
USA 1958
reż. Kurt Neumann
gatunek: sci-fi

Science fiction, które obecnie bardzo często widoczne jest zarówno na ekranach, jak i w literaturze (zarówno tej lepszej, jak i klasy C) cieszy się niesłabnącą popularnością od dawna. Wielu jednak wydaje się, że najlepszy okres gatunek ten przeżywa właśnie teraz. Jest to jednak bardzo mylny osąd, gdyż lata swojego prosperity miał wiele lat temu, gdy działali tacy pisarze, jak nasz Stanisław Lem, Philip K. Dick i wielu innych. Także kinematografia mimo braku znanych dzisiaj efektów specjalnych na wysokim poziomie, a na tematy fantastycznonaukowe zapotrzebowanie było całkiem spore. O Złotej Erze Science Fiction mówi się zresztą o latach 1938 -1959, a film ten właśnie powstał w schyłkowym jej czasie.


Akcja filmu dzieje się we francuskojęzycznej części Kanady. François Delambre (Vincent Price) wraz z inspektorem policji Charasem (Herbert Marshall) przybywają do mieszkania szwagierki Francoisa, Helen (Patricia Owens), która chwilę wcześniej zabiła swego męża Andre (David Hedison). Kobieta po pewnym czasie opowiada mężczyzną o powodach morderstwa...


Film mimo prawie sześćdziesięciu lat na karku nie zestarzał się aż tak bardzo, jak wydaje się, że zestarzeć się powinien. Owszem, efekty specjalne w postaci działania teleportu opracowywanego przez Andre są dzisiaj komiczne i obecnie co najwyżej irytują i żenują, jednak do lat 80. ubiegłego stulecia w kinie sci-fi  podobne działanie wszelkich nowinek technicznych wyprzedzających ówczesny stan techniczny był czymś normalnym w filmie. Cała reszta w Musze wygląda dobrze lub co najmniej znośnie. Zaskakująco dobrze wygląda szczególnie sama tytułowa mucha. Myślę, że spokojnie załapałaby się do filmów o dwie, trzy dekady nowszych. 
Film, jak każde rasowe science fiction pokazuje obawy przed rosnącym zaawansowaniem technicznym cywilizacji i snuje przed widzami rozważania nad postępem i jego konsekwencjami dla człowieka. Wszystko to pomimo ponad pół wieku od premiery jest wciąż bardzo aktualne jeśli chodzi o warstwę hmm etyczną. 
Film posiada typowe dla tego okresu kinematografii aktorstwo, których niektórych może razić, jednak jak dla mnie oglądało się występujących na ekranie aktorów dobrze i całkiem mimo wszystko naturalnie. Dobrze też prezentuje się kolorystyka filmu. Oglądałem wersję wykonaną w technikolorze i wygląda to nieźle. Jedyne, do czego zaś na pewno mogę się przyczepić jest samo zakończenie, które jest zaskakująco radosne i wręcz piknikowe. Autorzy zamierzali wprowadzić mniej optymistyczny koniec, jednak niestety producenci postanowili inaczej. A szkoda. Zapewne wiele osób słyszało lub widziało remake filmu z 1986 roku wyreżyserowany przez Davida Cronenberga. Warto jednak też obejrzeć klasyczne sci-fi z 1958, gdyż jest to film zwyczajnie dobry.





Klasyka po liftingu

Ben-Hur
USA 2016
reż. Timur Biekmambietow
gatunek: kostiumowy


Ekranowe przygody Ben Hura zajmują już dość sporą ilość czasu na ekranie i zdołały na trwałe wejść do historii kina. Przypomnę chociaż filmy z jego udziałem z 1907 roku (jako ciekawostka - jest dostępny na youtube), z 1925 (także można zobaczyć na serwisie youtube) oraz 1959 (film, który uznany został za pierwszą superprodukcję) czy mini serial z 2010 roku. Czy więc warto było wracać do tej postaci po raz kolejny?


Przenosimy się do Jerozolimy w czasach Jezusa. Młody Ben Hur (Jack Huston) pochodzi z królewskiego rodu i mimo okupacji rzymskiej prowadzi dogodne życie. Jego największym przyjacielem jest jego adoptowany brat, Rzymianin Messala (Toby Kebbell), który w pewnym momencie wyjeżdża walczyć za Imperium Rzymskie w odległych rubieżach cesarstwa. Po latach powraca ze swym legionem do Jerozolimy i na skutek pewnych wydarzeń podejmuje decyzję o uwięzieniu Ben Hura na galerze i likwidacji jego matki i siostry. 


Nie wiem czy był sens tworzyć kolejną wersję tego filmu. Nie oglądałem jeszcze klasycznej wersji z 1959 roku, która była swego czasu najbardziej kasową produkcją kinową i choćby po zwiastunie widać, że wyprzedziła swój czas, jednak uważam, że skoro to już powstało, nawet przed 60 laty i było dobre to nie ma potrzeby robić tego samego na nowo z drobnym liftingiem. Przecież różnych historii, które nadają się na kinową superprodukcję, a które czekają na filmową adaptację jest naprawdę pełno. Jednak rozumiem też zamysł producentów, którzy mieli chrapkę na deszcz dolarów, które odnowiona wersja klasyki z dodanymi efektami specjalnymi gwarantowała na 100%. Po obejrzeniu trailera byłem dalej negatywnie nastawiony do tej produkcji (chociaż mniej niż do kiczowato - głupiego zwiastuna kolejnej odświeżonej legendy, Siedmiu wspaniałych) jednak, gdy film twórcy Straży nocnej trafił do kin postanowiłem odwiedzić salę kinową. Po obejrzeniu jednak mogę uznać, że film mimo że brakuje mu bardzo dużo do arcydzieła jest dziełem całkiem udanym, które dobrze się ogląda. Jako że nie oglądałem wcześniej żadnego z poprzednich Ben Hurów (jednak tego z 1959 mam zamiar nadrobić) nie widziałem w filmie zbytnio odtwórczości. Pasowało mi w filmie to, że zabrakło w nim gwiazd znanych z hollywoodzkiego dużego ekranu,a zaufano mniej znanym aktorom, którzy sprawdzili się naprawdę dobrze. Swoją drugo, lub nawet trzecioplanową rolę otrzymał Morgan Freeman, który jak zawsze zagrał starego, dobrego Morgana Freemana dostosowanego do realiów historycznych filmu, jednak chyba było to nazwisko, które miało przemawiać do co niektórych z plakatu i zachęcać tym samym do kupna biletu. Aktorsko pierwsze skrzypce grają jednak inni. To co podobało mi się to scena wyścigów rydwanów na arenie (bałem się po zwiastunie, że zajmie ona ponad pół filmu), która była czasowo optymalna, a i zrobiona na naprawdę przyzwoitym poziomie. Oglądało się to naprawdę dobrze. Także konflikt przyrodnich braci został dobrze ukazany od strony psychologicznej, dzięki czemu widać było motywację jakimi się kierowali. Dało to efekt zrezygnowania przedstawienia ich konfliktu jako czarno - białe starcie dobrego ze złym. To co mnie fabularnie rozczarowało to natomiast zakończenie, które nie pasowało do wymowy całości. Może Fabryka Snów tego typu finały ceni i takich oczekuje, jednak naprawdę byłem nim zawiedziony. 
Reasumując dostajemy całkiem niezły film, na który można się wybrać i emocjonująco spędzić czas. Nie wpisze się on do panteonu najlepszych filmów ani w historii, ani nawet tego roku, jednak mając do wyboru filmy grane w multipleksach w tym tygodniu to pozycja ta jest naprawdę warta uwagi.






piątek, 26 sierpnia 2016

Ranking Tygodnia 75

I oto zaległy ranking tygodniowych filmów.













Buła i spóła

Sausage party
USA 2016
reż. Conrad Vernon, Greg Tiernan
gatunek: animacja, komedia

Personifikacja i antropomorifzacja towarzyszyły filmowi animowanemu od bardzo dawna, niemal od początków animacji. Nie ma chyba żadnego filmu z wytwórni Disneya bez zwierząt czy nawet przedmiotów, którym nadano cechy ludzkie i które to pełnią w wielu filmach ważną fabularnie rolę. Także w innych produkcjach mieliśmy do czynienia z myślącymi pociągami, autami czy innymi rzeczami, które w realnym świecie osobowości nie posiadają. W filmie tym jednak po raz pierwszy główna rola miała należeć do parówki i bułki. Zobaczenie zwiastuna przekonało mnie, że chcę ten film zobaczyć. Mimo że wiedziałem, że w produkcji maczał swe paluchy Seth Rogen...


Poznajemy mieszkańców supermarketu. Wszystkie przebywające w sklepie produkty czekają z niecierpliwością na wybranie ich do koszyka przez ludzi - bogów, którzy przeniosą ich do lepszego świata. Parówka Frank (Seth Rogen) i bułka hotdogowa Brenda (Kristen Wiig) marzą o tym, by razem trafić do koszyka. Wkrótce zostają wybrani i trafiają wspólnie do zakupowego wózka. Ich radość nie trwa jednak długo, gdyż wypadają z niego. Wspólnie ruszają w podróż przez sklep, w czasie której dowiedzą się prawdy o sobie i swoich wierzeniach. Towarzyszyć im będą żydowski bajgiel Sammy (Edward Norton) i arabski lawasz Karim (David Krumholtz).


Film ten jest reklamowany jako animacja dla dorosłych. Szkoda jednak, że nie jest animacją dla dorosłych i o dorosłych. Humor jaki serwuje nam Rogen jest identyczny, jak w poprzednich filmach tego twórcy. Tak więc mamy tutaj masę podtekstów seksualnych wyrażanych w bardzo dosadny sposób, wiele nawiązań do palenia trawy i zażywania twardych narkotyków, drwiny z religii i bardzo dużą dawkę nieparlamentarnych słów. W sumie połowa rozważań bohaterów przez 80 minut trwania filmu odnosi się do ich seksualnych potrzeb wyrażanych w sposób mało subtelny. Szczególne jurne w tej kwestii są oczywiście parówki. Ot niemal cała dorosłość zawarta w tym filmie. Większość gimnazjalistów jednak powinna być tym zachwycona. 
Fabularnie ostało się jednak kilka ciekawych motywów, szczególnie odnoszących się do religii i sytuacji społeczno - politycznej, jaka panuje w sklepie. Także świetne nawiązanie do Szeregowca Rayana i legendarnej sceny desantu w Normandii jest tutaj wykonane na poziomie. Gdyby więcej było tego typu scen byłoby super. Także supermarketowe kino drogi jest motywem oryginalnym i mogło zostać zrealizowane lepiej. Chociaż scena w wigwamie Wody ognistej jest naprawdę dobra.  Szkoda tylko, że praktycznie obejrzenie zwiastuna wystarczy, by niemal w 100% poznać cały film. Te dwie - trzy minuty to naprawdę prawie wszystko, co ma on do zaoferowania.
Dziwi mnie fakt, że zdecydowało się tutaj użyczyć głosu kilku naprawdę dobrych aktorów. Bo to, że pojawili się tu kumple Rogena, tacy jak Michael Cera, James Franco, Jonah Hill to normalne ale wspomniany wyżej Norton czy Salma Hayek? To zastanawiające. 
Jestem ciekawy min matek, które widząc uśmiechającą się z plakatu parówkę wyślą dzieci do kina same oddając się zakupowym szaleństwom. Szczególnie gdy pociechy opowiedzą im scenę seksu, która następuje pod koniec produkcji. Naprawdę ja sam nigdy czegoś tak dziwnego nie widziałem (a widziałem wiele), więc co na to nasi milusińscy, którzy nieroztropnie trafili do sal kinowych? Chyba w najlepszym razie trauma na całe życie.
Ja sam oczekiwałem z jednej strony czegoś lepszego, z drugiej zaś z tyłu głowy miałem ciągle zapaloną lampkę z tekstem 'Hej, przecież to jest Rogen!'. Tak więc oceniam film, jako przeciętną ciekawostkę, którą można zobaczyć jako oryginalny przerywnik między standardowymi produkcjami. Wszystko wskazuje na to, że będzie też część druga, ale chyba się dwa razy zastanowię zanim się na nią kiedyś zdecyduję.




Powrót do Złotej Ery

Śmietanka towarzyska (Café Society)
USA 2016
reż. Woody Allen
gatunek: komedia

Woody Allen od jakiegoś czasu rok rocznie powraca do kin swoim ze swoimi coraz to nowymi filmami. Staram się je oglądać regularnie, jednak jak już przy okazji kilku innych opisów jego najnowszych filmów wspominałem poziom jego twórczości w ostatniej dekadzie jest delikatnie mówiąc bardzo przeciętny. Wciąż jednak działa magia nazwiska wiekowego reżysera, która przyciągnęła mnie po raz kolejny na salę kinową. Jak wyszło nestorowi reżyserii tym razem? O tym poniżej. 


Lata 30. ubiegłego stulecia. Młody Booby (Jesse Eisenberg) wyprowadza się z rodzinnego Nowego Jorku do Los Angeles, gdzie znajduje zatrudnienie u swojego bogatego wujka Phila Sterna (Steve Carell), który jest agentem gwiazd filmowych. Ten prosi swoją sekretarkę, uroczą Vonnie (Kristen Stewart), by ta oprowadziła jego siostrzeńca po mieście. Bobby szybko zakochuje się w dziewczynie, nie wie jednak, że ta jest kochanką jego wuja...


Woody Allen tym razem przenosi nas prosto do Złotej Ery Hollywood. Wraz z bohaterami i kamerą trafiamy wprost do świata przepychu i wszechpanującego blichtru. Allenowi udało się całkiem zgrabnie odtworzyć klimat tej elitarnej społeczności sprzed niemal wieku. Cieszy tu oko dbałość o detale zarówno w scenografii, jak i w kostiumach. Standardowa dla reżysera muzyka jazzowa doskonale oddaje klimat tamtych lat, wpada w ucho i doskonale wprowadza nas do tego minionego świata. Obawiałem się nieco o grę aktorską, jednak moim zdaniem zarówno Eisenberg, jak i Stewart bardzo przyzwoicie odegrali swoje role. Bardzo podobał mi się za to Carell grający wuja Phila oraz niezaprzeczalnie najfajniejszy bohater drugoplanowy filmu, brat głównej postaci Ben, w którego doskonale wcielił się znany między innym z House of Cards Corey Stoll. Wśród wymienionych aktorów trochę blednie dość znaczna rola Blake Lively.
Film ten jest przedstawiany jako komedia, ale jest to taka dość typowa dla Allena gorzka komedia, podczas której czasem uśmiechniemy się pod nosem słuchając przemyśleń bohaterów i dialogów, jakie odbywają. kiedy indziej zostaniemy poddani refleksyjnym przemyśleniom i dość smutnym sytuacjom życiowym. Ale tego typu rzeczy można było znając reżysera przewidzieć. Uważam ten film za najlepszą produkcję Allena w ostatnich latach. Wreszcie po serii niepowodzeń stworzył coś może i dalej do bólu autorskiego, ale odświeżonego i po prostu dobrze się oglądającego. Seans tego filmu nie był dla mnie stratą czasu. 


czwartek, 25 sierpnia 2016

Redefinicja legendy

Batman-Początek (Batman Begins)
USA, Wielka Brytania 2005
reż. Christopher Nolan
gatunek: akcja

W ostatnim czasie jakoś dziwnie wsiąknąłem w filmowe (i nie tylko, jednak tutaj zajmuję się jedynie kinem) w uniwersum DC ze szczególnym uwzględnieniem Batmana. Bruce Wayne to dla mnie ulubiona postać z grona superbohaterów amerykańskiego komiksu. Może dlatego, że nie posiada on żadnych supermocy, a wszystko co osiągnął zawdzięcza własnej pracy i najnowszym technologią. Dlatego też w najbliższych dniach będzie od czasu do czasu notka poświęcona filmom z tym bohaterem. W tym poście kilka zdań ode mnie o filmie stosunkowo nowym (choć od premiery minęła już ponad dekada), który początkuje trylogię jednego z wirtuozów dzisiejszej kinematografii - Christophera Nolana. 


Milioner Bruce Wayne (Christian Bale) w dzieciństwie był świadkiem morderstwa rodziców. Teraz podróżuje po świecie próbując poznać zło, z którym postanowił walczyć. W czasie swych perypetii poznaje tajemniczego Dukarda (Liam Neeson), który uczy go wielu przydatnych rzeczy. Po powrocie do rodzinnego Gotham przy pomocy zaufanych sprzymierzeńców: Alfreda (Michael Caine) i Luciusa Foxa (Morgan Freeman) jako Batman wypowiada wojnę gangsterom pracującym dla Carmina Falcone (Tom Wilkinson). Nie wie, że jego największym wrogiem będą ludzie, dla których pracuje Strach na Wróble (Cillian Murphy). Wkrótce przy pomocy sierżanta Gordona (Gary Oldman) i odważnej prawniczki Rachel (Katie Holmes) będzie musiał uratować miasto...


Nie mogłem strawić początku tego filmu. Losy Bruce'a Wayne'a do czasu jego powrotu do Gotham City, jakie przedstawił w swej wizji reżyser są dla mnie strasznie pokręcone i niezbyt logiczne. Nie wiem dlaczego bohater miał wybrać się w takie miejsca, w jakie się wybrał i co miało mu to dać. Motywacja Bruce'a jaką poznajemy w wytłumaczeniu jego działań w tym aspekcie nie przekonuje mnie niemal zupełnie. Na szczęście po tym niezbyt zgrabnym prologu, który kończy się ważną dla dalszej fabuły walką akcja przenosi się we właściwe miejsce, do Gotham i tam już do końca śledzimy poczynania bohatera.
Christopher Nolan odciął się od poprzednich ekranizacji przygód Człowieka - Nietoperza prezentując nam mocno autorską wersję opowieści o genezie tej postaci. Oczywiście wszystkie kanoniczne sprawy (jak zabójstwo rodziców) zostały tu ukazane, jednak reżyser dodał też trochę od siebie. Mamy więc tu do czynienia z bardzo naturalistyczną, realną wersją zdarzeń, jakie dzieją się w filmie. Praktycznie nie ma tu nadprzyrodzonych wydarzeń i wszystko (jak na ekranizację komiksu) wygląda bardzo...normalnie. Dla jednych to minus, dla innych zaleta. Ja uważam, że dobrze się stało, że Nolan obrał właśnie taką ścieżkę przedstawienia świata. Z drobnymi korektami to wszystko mogło zdarzyć się naprawdę! I to jest duży plus.
Pewien mały plus należy się również za grę aktorską, która jest dobra. Chociaż mnie Bale nie przekonał w stu procentach do roli Mrocznego Rycerza (naprawdę wg mnie lepiej poradził sobie Ben Affleck), jednak nie ogląda się go z jakąś odrazą. Także Neeson gra tutaj moim zdaniem trochę inną wersję Qui-Gon Jinna po modyfikacji i zmianie uniwersum. Morgan Freeman, jak to Morgan Freeman gra tu Morgana Freemana, ale to akurat nie przeszkadza. Gary Oldman i Murphy stoją zaś na wysokim poziomie i dobrze się ich ogląda. Brawa należą się też za charakteryzację i sposób nakręcenia. Wiele kadrów jest naprawdę przepięknych i nadaje się wprost na plakat. 
Pierwszy raz po ponad 10 latach od premiery miałem okazję obejrzeć ten film będący początkiem trylogii i już powoli zabieram się za ocenianego za najlepszy film tej serii Mrocznego rycerza. Mam nadzieję, że będzie to produkcja lepsza niż ta właśnie opisywana, choć i tutaj źle nie było. 







Bad Company

Legion samobójców (Suicide Squad)
USA 2016
reż. David Ayer
gatunek: akcja

Gdy tylko po raz pierwszy przeczytałem o tym, że powstaje ten film od razu wiedziałem, że chcę go zobaczyć. Jako że jak już pisałem wcześniej nie jestem fanem komiksów czy superbohaterów to musiało znaczyć, że film Ayera spotyka z mojej strony pewne wyróżnienie. Potem doszły newsy o obsadzie oraz rewelacyjny trailer. Wiadomości o usunięciu co mocniejszych scen oraz fakt zmniejszenia kategorii wiekowej ostudziły mój entuzjazm jednak do kina wybrałem się z umiarkowanym optymizmem. A jak oceniam to, co zobaczyłem? Kilka zdań o tym poniżej.


Działająca na polecenie rządu Amanda Waller (Viola Davis) udaje się do Arkham Asylym, w którym przetrzymywani są najwięksi kryminaliści w USA w celu zrekrutowania z nich groźnego oddziału mającego docelowo być wysyłanym w miejsca największych walk. W skład tej ekipy wejść mają supersnajper Deadshot (Will Smith), kochanka Jokera, Harley Quinn (Margot Robbie), Killer Croc (Adewale Akinnuoye-Agbaje), Diablo (Jay Hernandez), Boomerang (Jai Courtney) oraz Enchantress (Cara Delevingne). Zgrają ma dowodzić Rick Flag (Joel Kinnaman). Tytułowy Legion (kto to tłumaczył?) szybko wyrusza na pierwszą misję z gatunku tych niemożliwych...


Film Ayera został rozjechany przez krytykę i przez widzów. Większość zarzuca mu praktycznie wszystko co tylko można zarzucić filmowi o superbohaterach (lub w tym wypadku superzłoczyńcach) i o ile w kilku aspektach krytycy mają rację, to sam nie przyczepiłbym się do wielu z zarzucanych przez nich minusów. W moim odczuciu nie mamy do czynienia z filmem złym. Czy więc z dobrym? Też nie. Jest to obraz mający swoje zalety, jak i swoje wady (czasem spore), na który paradoksalnie fajnie się patrzy i naprawdę dobrze się to ogląda. A chyba o to chodzi w wakacyjnym blockbusterze, co nie? Jak ktoś szuka ambitnych, dopracowanych fabuł z rozwiniętą psychologią postaci niech przerzuci się raczej na rumuńską nową falę, a nie ogląda film, w którym poznajemy Człowieka - Krokodyla walczącego z jakąś odmianą kitowców z Power Rangers właściwą dla uniwersum DC.
To co mi się w filmie podobało to przede wszystkim Margot Robbie w roli Harley. Nie dość, że Margot Robbie powinna się każdemu podobać w każdej roli, to tutaj naprawdę jest bezkonkurencyjna i po prostu kradnie ten film. Wielu obiecywało sobie dużo po roli Jareda Leto jako Jokera, jeszcze inni bali się tego wyboru. Jak dla mnie Leto jako Joker jest bardzo udany. Nie patrzę na niego w porównaniu do wszystkich poprzedników wcielających się w tę postać ale jako Jokera na miarę naszych czasów. Mogę powiedzieć śmiało 'tak, to jest Joker'. I o ile nie jestem fanem muzyki jaką tworzy ten pan to słowa wielkiego uznania należą mu się za tę (jak i kilka innych) rolę. Tylko szkoda, że jest go tak mało w filmie. Po zwiastunach wydawałoby się, że pełni on niemal pierwszoplanową rolę, a tutaj pojawia się w kilku scenach. Widząc trailer można śmiało powiedzieć, że widziało się prawie wszystkie sceny z udziałem tej postaci. Leto przekonuje, że wycięto wiele scen z Jokerem, które były naprawdę mocne, a wszystko to w celu obniżenia kategorii wiekowej. Zakładam, że ma rację i naprawdę jest to słaba zagrywka ze strony wytwórni. Dochodzimy tu właśnie do kategorii wiekowej, która pokazuje, że film ten jest de facto filmem dla dzieci. Mając tak wielki potencjał na zrobienie ostrego, zadziornego dzieła dla dorosłego widza dostajemy taką papkę. Szkoda.


Także to, co się rzuca w oczy to niespójność. Wiele scen zostało wrzuconych bez większego sensu i pożytku dla fabuły. Nie można się czasem połapać co i dlaczego oglądamy na ekranie. Największy zaś zarzut to osoba oponenta czy też oponentów tytułowej drużyny. Tak słabego przeciwnika nie widziałem w żadnym filmie. Bez większej historii, z głupią motywacją, do tego bez niemal jakiejkolwiek interakcji z postaciami. Przebija to chyba nawet głównego bossa z Batman vs Superman. A przecież tworzone właśnie rozszerzone uniwersum DC ma masę arcyciekawych wrogów do wykorzystania. 
Nie mogę się za to przyczepić do dobrze zrobionych efektów specjalnych oraz do gry aktorskiej. Chociaż w moim odczuciu Robbie i Leto wychodzą wyraźnie przed szereg, to należy choćby pochwalić Kinnamana i Smitha. Reszta także nie przechodzi bokiem obok produkcji. Także jako całość film ten nie jest żadnym arcydziełem, który wyznaczy trendy w kinie o superludziach, jednak jako wakacyjny przerywnik od ciężkich produkcji - sprawdza się bardzo dobrze. Warto, choćby dla Margot Robbie.







wtorek, 23 sierpnia 2016

Ranking Miesiąca 19

I oto zestawienie filmów za lipiec:




















Ranking Tygodnia 74










Kamienica kanibali

Delicatessen 
Francja 1991
reż. Jean-Pierre Jeunet, Marc Caro
gatunek: czarna komedia

Chyba nie trzeba nikogo przekonywać do tego, że Francuzi robią z dużą częstotliwością całkiem oryginalne filmy. Z ich poziomem jest czasem lepiej. a czasem gorzej jednak nie wolno odmówić takim nietypowym produkcją, jak Vidocq specyficznego, innego niż wszystkie klimatu. Opisywany właśnie film wyszedł zaś za sprawą autorów takich filmów, jak wielokrotnie nagradzana Amelia i czekającego wciąż na to, aż go zobaczę, jednak jak to wynika z zapowiedzi bardzo klimatycznego Miasta zaginionych dzieci


Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości (od bazowego roku 1991) w zmienionym przez niejasną katastrofę świecie. Wszechobecny głód zmusza mieszkańców mocno zdewastowanej kamienicy do żywienia się nowowprowadzającymi się lokatorami. Przyrządzaniem mięsa zajmuje się nieformalny przywódca kamienicy, rzeźnik Clapet (Jean-Claude Dreyfus). Tymczasem do budynku wprowadza się cyrkowiec Louison (Dominique Pinon), w którym zakochuje się córka rzeźnika, Julie (Marie-Laure Dougnac). 


Najciekawszym elementem filmu jest dla mnie zagadkowa aura tajemniczego i groźnego świata po nieokreślonej apokaliptycznej katastrofie. Klimat tego niebezpiecznego i intrygującego miejsca jest naprawdę świetny jednak czuć tu wielki niedosyt. Wszystko to za sprawą tego, że jest aż nazbyt tajemniczo. Nie dość, że nie wiemy nic dlaczego doszło do tej sytuacji upadku cywilizacji, tak i nie wyściubiamy nosa (ani kamery) poza kamienicę i jej najbliższe otoczenie. Czasem ktoś przyjedzie, czasem zajrzymy do kanałów jednak nic więcej. A chciałoby się dowiedzieć i zobaczyć o tym świecie naprawdę dużo. Szkoda.
Kamienicę, w której toczy się akcja zamieszkuje stado prawdziwych osobliwości. Mocno zróżnicowani lokatorzy są ciekawi i ich perypetie i zachowania przyciągają widza do ekranu. Szczególnie uwagę przykuwa paradująca w skąpych strojach atrakcyjnie wyglądająca Karin Viard grająca kochankę rzeźnika. Także perypetie próbującej popełnić samobójstwo Aurory ogląda się nieźle. Przy tej galerii barwnych postaci drugoplanowych nieco słabo prezentuje się główna historia Louisona i mocno nijakiej Julie. Ich perypetie oglądałem z pewną dozą rezerwy i częstym znudzeniem. Ogólnie wątek główny jest najsłabszą moim zdaniem częścią opowiedzianej przez autorów historii. Zabrakło tu też właściwego dla specyficznego gatunku, jakim jest czarna komedia pazura. Dlatego też film uważam za średni i wart obejrzenia dla fanów oryginalnych klimatów w kinematografii. Bo czegoś zbliżonego stylistycznie do tej produkcji próżno szukać.





środa, 17 sierpnia 2016

Rozliczenie z nostalgią

Zjednoczone stany miłości
Polska 2015
reż. Tomasz Wasilewski
gatunek: dramat

Kiedy niemal rok temu przeczytałem o powstałym właśnie nowym filmie Wasilewskiego (twórcy między innymi kontrowersyjnych Płynących wieżowców), gdzie autor w samych superlatywach opisywał produkcję wyliczając po przecinku zalety filmu wiedziałem już, że kiedy tylko trafi on do kinowej dystrybucji należy go jak najszybciej obejrzeć. Jak sobie obiecałem, tak też zrobiłem i poniżej kilka zdań przemyśleń po seansie. 


Film przenosi nas do początków lat 90. ubiegłego stulecia, czasów, kiedy w Polsce zaczęły się zmiany systemowo - gospodarcze związane z wprowadzeniem tzw. wolności. Jako widzowie oglądamy losy kilku kobiet, które starają się odnaleźć w życiu w nowej rzeczywistości. Śledzimy poczynania Agaty (Julia Kijowska), Izy (Magdalena Cielecka), Renaty (Dorota Kolak) oraz Marzeny (Marta Nieradkiewicz). 


Wielu z zaglądających na mojego bloga (w tym ja sam) z pewną rzewną ckliwością. Nasza wczesna młodość czy też dzieciństwo przypadała na ten okres, przez co siłą rzeczy jawi się on jako wyidealizowany czas szczęścia i radości. Film Wasilewski może jednak szybko zburzyć ten zachowany przez nas obraz. Widzimy lata 90. brudne, szare, pełne zagubionych życiowo ludzi, którzy nijak nie cieszą się rzeczami, którymi sami cieszyliśmy się w tamtym okresie (a przynajmniej okresie podobnym, gdyż film toczy się nie w drugiej połowie lat 90. a w ich początku, także nawet Disco Relax wtedy jeszcze nie funkcjonował). Jednak jakby nie było Wasilewski obalił pewien pomnik.
Film ten podzielony jest tak jakby na wyraźnie od siebie oddzielone segmenty. Bohaterki, mimo że znają się i czasem nawet wchodzą w pewną interakcji są przez reżysera pokazywane oddzielnie. Mamy wiec trzy - cztery osobne historie o problemach polskich kobiet sprzed ćwierć wieku. W problemach tych często uczestniczą mężczyźni (m.in. Andrzej Chyra i Łukasz Simlat).
Produkcja ta uzyskała spory sukces festiwalowy ze Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie za reżyserię. Nagroda bardzo zachęcająca więc oczekiwałem czegoś naprawdę specjalnego w pokazanej historii i sposobie jej narracji. Niestety po raz kolejny sprawdziło się to, że wyroki wielkich festiwali są niezbadane. Historia jest naprawdę płytka i nie zdziwiłbym się, że coś na podobnym poziomie bez trudu na długiej przerwie wyskrobałby co drugi licealista. Fabularnie szału żadnego nie ma, a często jest po prostu nudno i przewidywalnie. Do tego zupełny brak muzyki i mocno statyczne kadry nie nadają żadnej głębi i dynamiki w tym obrazie. 
Całość więc traktuję jako dość spore rozczarowanie, gdyż naprawdę oczekiwałem relatywnie dużo po tym filmie, a dostałem średni film o rzeczach uniwersalnych, a tak w zasadzie to o niczym, jakich wiele na rynku filmowego półświatka. Przeciętniak.






poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Zbrodnia doskonała

Sznur (Rope)
USA 1948
reż. Alfred Hitchcock
gatunek: kryminał, thriller


Po dziś dzień Alfred Hitchcock jest uznawany za niedoścignionego mistrza kinowego suspensu. Nawet przez tych, którzy nie widzieli żadnego z jego filmów lub widzieli co najwyżej takie klasyki, jak Psychoza czy Ptaki. Do dzisiaj o mocnych scenach, w których atmosfera napięcia narasta z każdą chwilą mówi się, że jest jak u Hitchcocka. I choć od najlepszych filmów mistrza minęło już ponad pół wieku stale każdy twórca tego typu filmografii jest do niego porównywany. Ja zaś chciałem tym wpisem przybliżyć nieco jego film sprzed niemal 70 lat, nakręcony w trzy lata po II wojnie Sznur.


Dwaj koledzy ze szkoły, Brandon (John Dall) i Phillip (Farley Granger) pod wpływem poznanej na studiach filozofii Nietzschego mordują swojego znajomego Davida za pomocą tytułowego sznura. Ciało upychają do kufra, po czym organizują przyjęcie, na które zaproszeni zostaną rodzice zamordowanego, znajomy ze szkoły (Douglas Dick), jego była dziewczyna - urocza Janet (Joan Chandler) oraz wykładowca akademicki Rupert Cadell (James Stewart). 


Film jest zrealizowany zgodnie ze klasyczną grecką szkołą dramatu - zasadą trzech jedności. Zachowana jest w nim jedność czasu, miejsca i akcji. Przez ponad 75 minut jako widzowie uczestniczymy w dziejącym się w czasie rzeczywistym filmowym spektaklu, który toczy się w jednym miejscu, jakim jest mieszkanie bohaterów zaś całość akcji krąży wokół mordu w celu udowodnienia chorej teorii filozoficznej. Całość ma też (właściwy zresztą czasom, w którym film powstawał) silnie teatralną manierę aktorską silnie wyczuwalną przez większą część trwania seansu. Zastanawia mnie zaś czy kilka lat po wojnie światowej i bardzo mocno eksponowanych przez Niemców teoriach Nietzschego na temat superludzi czy w tamtych czasach ktokolwiek naprawdę chciał się wzorować na tego typu teoriach? Klimat społeczno - polityczny tamtego okresu każe sądzić, że niekoniecznie. Jednak Hitchcock w jakimś celu go zastosował. Ogólnie film mimo niemal siedmiu dekad na karku ogląda się zaskakująco dobrze, choć mocno moralizatorski i wręcz infantylny koniec pokazuje, jak zmieniło się kino przez ten czas. Dzisiaj powiedzielibyśmy wręcz, że zakończenie jest istnie w niehitchcockowskim stylu. Ale dla miłośników kina - pozycja obowiązkowa. 




Abrakadabra

Iluzja (Now You See Me)
USA 2013
reż. Louis Leterrier
gatunek: kryminał, thriller

Niedawno do sal kinowych multipleksów na całym świecie, w tym i w Polsce weszła kontynuacja właśnie opisywanego filmu. Jako że nie widziałem wcześniej początkowego tytułu ominęła mnie tym samym wizyta na tegorocznym letnim blockbusterze. Jednak zachęcony trailerem oraz znanymi nazwiskami przewijającymi się w dwójce zacząłem nadrabiać zaległości i sięgnąłem po część numer jeden serii. 


Czwórka iluzjonistów specjalizujących się w różnych gatunkach sztuczek (w tych rolach Jesse Eisenberg, Woody Harrelson, Isla Fisher i Dave Franco) łączy siły i wspierana przez magnata finansowego (Michael Caine) jeździ ze swym magicznym show po USA. Podczas występów dochodzi do dziwnych wydarzeń wykraczających często poza granice prawa. Magikom zaczyna przyglądać się policjant Rhodes (Mark Ruffalo) oraz agentka Interpolu Alma (Mélanie Laurent). Korzystają oni z pomocy wykrywającego szwindle pokazów magicznych Bradleya (Morgan Freeman). 


Pierwsze co zwraca uwagę (przynajmniej u mnie) w tej produkcji to występująca w niej kadra aktorska. Naprawdę producenci odwalili kawał dobrej roboty zatrudniając takie nazwiska. Nazwiska, które też moim zdaniem wywiązały się skutecznie z powierzonych zadań, przez co całość pod kontem aktorskim wygląda przednio. Nie mogę wskazać kogoś kto wybija się ponad filmową średnią, jednak mam małe zastrzeżenia co do Dave'a Franca. Franco przyzwyczaił mnie już do swoich nijakich, mdłych kreacji i promowanie go (raczej chyba ze względu na trochę bardziej utalentowanego brata) na siłę wydaje mi się złym pomysłem.
Film pod względem fabularnym jest całkiem sprawnie skonstruowany i do pewnego momentu daje dość dużo frajdy. Gdyby urwano go w połowie oceniłbym go lepiej, gdyż to, co widzimy w pierwszej godzinie trwania produkcji jest naprawdę bardzo dobre i wpada w moje trochę już zmanierowane gusta. Gdyby tak całość wyglądała tak jak ten początek naprawdę byłbym wielce ukontentowany. Niestety potem mamy kilka zwrotów akcji, a film skręca z takiego lekko tajemniczego thrillera w stronę filmu akcji klasy B. A szkoda, bo w porównaniu do stylowych, ciekawych pierwszych scen te ostatnie są już kalką kilku podrzędnych sensacyjniaków. Mimo to zapewne kiedyś skuszę się na kolejną część, gdyż całościowo patrząc Iluzja okazała się produkcją całkiem udaną.