sobota, 27 sierpnia 2016

Klasyka po liftingu

Ben-Hur
USA 2016
reż. Timur Biekmambietow
gatunek: kostiumowy


Ekranowe przygody Ben Hura zajmują już dość sporą ilość czasu na ekranie i zdołały na trwałe wejść do historii kina. Przypomnę chociaż filmy z jego udziałem z 1907 roku (jako ciekawostka - jest dostępny na youtube), z 1925 (także można zobaczyć na serwisie youtube) oraz 1959 (film, który uznany został za pierwszą superprodukcję) czy mini serial z 2010 roku. Czy więc warto było wracać do tej postaci po raz kolejny?


Przenosimy się do Jerozolimy w czasach Jezusa. Młody Ben Hur (Jack Huston) pochodzi z królewskiego rodu i mimo okupacji rzymskiej prowadzi dogodne życie. Jego największym przyjacielem jest jego adoptowany brat, Rzymianin Messala (Toby Kebbell), który w pewnym momencie wyjeżdża walczyć za Imperium Rzymskie w odległych rubieżach cesarstwa. Po latach powraca ze swym legionem do Jerozolimy i na skutek pewnych wydarzeń podejmuje decyzję o uwięzieniu Ben Hura na galerze i likwidacji jego matki i siostry. 


Nie wiem czy był sens tworzyć kolejną wersję tego filmu. Nie oglądałem jeszcze klasycznej wersji z 1959 roku, która była swego czasu najbardziej kasową produkcją kinową i choćby po zwiastunie widać, że wyprzedziła swój czas, jednak uważam, że skoro to już powstało, nawet przed 60 laty i było dobre to nie ma potrzeby robić tego samego na nowo z drobnym liftingiem. Przecież różnych historii, które nadają się na kinową superprodukcję, a które czekają na filmową adaptację jest naprawdę pełno. Jednak rozumiem też zamysł producentów, którzy mieli chrapkę na deszcz dolarów, które odnowiona wersja klasyki z dodanymi efektami specjalnymi gwarantowała na 100%. Po obejrzeniu trailera byłem dalej negatywnie nastawiony do tej produkcji (chociaż mniej niż do kiczowato - głupiego zwiastuna kolejnej odświeżonej legendy, Siedmiu wspaniałych) jednak, gdy film twórcy Straży nocnej trafił do kin postanowiłem odwiedzić salę kinową. Po obejrzeniu jednak mogę uznać, że film mimo że brakuje mu bardzo dużo do arcydzieła jest dziełem całkiem udanym, które dobrze się ogląda. Jako że nie oglądałem wcześniej żadnego z poprzednich Ben Hurów (jednak tego z 1959 mam zamiar nadrobić) nie widziałem w filmie zbytnio odtwórczości. Pasowało mi w filmie to, że zabrakło w nim gwiazd znanych z hollywoodzkiego dużego ekranu,a zaufano mniej znanym aktorom, którzy sprawdzili się naprawdę dobrze. Swoją drugo, lub nawet trzecioplanową rolę otrzymał Morgan Freeman, który jak zawsze zagrał starego, dobrego Morgana Freemana dostosowanego do realiów historycznych filmu, jednak chyba było to nazwisko, które miało przemawiać do co niektórych z plakatu i zachęcać tym samym do kupna biletu. Aktorsko pierwsze skrzypce grają jednak inni. To co podobało mi się to scena wyścigów rydwanów na arenie (bałem się po zwiastunie, że zajmie ona ponad pół filmu), która była czasowo optymalna, a i zrobiona na naprawdę przyzwoitym poziomie. Oglądało się to naprawdę dobrze. Także konflikt przyrodnich braci został dobrze ukazany od strony psychologicznej, dzięki czemu widać było motywację jakimi się kierowali. Dało to efekt zrezygnowania przedstawienia ich konfliktu jako czarno - białe starcie dobrego ze złym. To co mnie fabularnie rozczarowało to natomiast zakończenie, które nie pasowało do wymowy całości. Może Fabryka Snów tego typu finały ceni i takich oczekuje, jednak naprawdę byłem nim zawiedziony. 
Reasumując dostajemy całkiem niezły film, na który można się wybrać i emocjonująco spędzić czas. Nie wpisze się on do panteonu najlepszych filmów ani w historii, ani nawet tego roku, jednak mając do wyboru filmy grane w multipleksach w tym tygodniu to pozycja ta jest naprawdę warta uwagi.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz