Islandia 2015
reż. Grímur Hákonarson
gatunek: dramat
W ostatnim czasie o Islandii zaczęło robić się całkiem głośno i to nie ze względu na erupcję wulkanu Eyjafjallajökull i związane z tym komplikacje dla połowy świata, a w sprawach pozytywnych. Szczególnie dobrze idzie im w sporcie: a to piłkarze nożni dochodzą do ćwierćfinału EURO (a i w eliminacjach do mistrzostw świata idzie im obecnie dobrze), a to drugi raz kwalifikują się na koszykarski Eurobasket. Oprócz tego wypuszczają w świat coraz lepsze filmy. Jakiś czas temu opisywałem pokrótce Fusiego, teraz zaś czas na kolejny tytuł z tego mającego (co warto zaznaczyć) trochę ponad 300 tysięcy mieszkańców kraju.
Mieszkający nieopodal siebie na islandzkim pustkowiu leciwi już bracia Gummi (Sigurður Sigurjónsson) i Kiddi (Theódór Júliusson) nie odzywają się do siebie od około czterdziestu lat, a szczątkowe wiadomości przekazują sobie listownie poprzez biegającego między ich domami psa. Każdy z braci szczyci się swą własną hodowlą owiec. Pewnego dnia jednak odkryta zostaje nękająca zwierzęta choroba, a weterynarze podejmują decyzję o zabiciu wszystkich lokalnych stad.
Pierwsze co rzuca się w oczy to polski tytuł filmu. A właściwie idiotyczna druga część. W każdym kraju przetłumaczono po prostu film zostawiając nazwę zwierzęcia. U nas ktoś musiał dopisać nieszczęsną Islandzką opowieść. Po co? Tego chyba nigdy się nie dowiemy. Całe szczęście jednak, że to raczej pojedyncza praktyka i nie mamy potworków w stylu Oldboy. Koreańska opowieść, Lewiatan. Rosyjska opowieść, Nebraska. Amerykańska opowieść czy inny Miś. Polska opowieść.
Mamy do czynienia z typowo skandynawskim kinem (i to w dodatku jego ekstremalną, islandzką odmianą) więc wartkiej akcji tutaj raczej nie zobaczymy. Mamy za to minimalistyczną, niemal ascetyczną historię wypraną z niepotrzebnych słów, dziejącą się gdzieś na krańcu świata. Wkraczamy w mikrokosmos twardych ludzi, którzy prędzej okażą swe uczucia zwierzętom niż drugiemu człowiekowi. Sama historia jest fabularnie prosta i przypomina nieco Lynchowską Prostą historię. Jednak ukazanie konfliktu dwóch stetryczałych braci z zamiłowaniem do baranów i owiec tak, by ktoś chciał to oglądać wymagało od twórców pewnego talentu. Udało się to dzięki przede wszystkim pięknym kadrą i dopasowanej do nich muzyce. Szczególnie zapadają w pamięć panoramy okolicy, po których przemieszczają się ludzie i zwierzęta, a wszystko to doprawione jest nastrojową muzyką. Lokalizacja islandzkich rubieży wspaniale pasuje do tego filmu i wprawia w klimat melancholii: mamy tu zawarty w kilku kadrach cały majestat jak i grozę tej okolicy. Także pokazanie cyklu życia lokalnej społeczności opartego na symbiozie z hodowaną zwierzyną zostało przedstawione bardzo uczciwie. Oczywiście można się czepiać dużej ilości niedopowiedzeń i faktu, że wiele spraw trzeba spróbować sobie wytłumaczyć samemu, gdyż twórcy milczą na różne ważne tematy zostawiając widzów w niewiedzy. Także ta spowolniona do granic akcja może czasem irytować. Ale skoro akcja jest taka, jakie jest życie na tej wyspie to chyba nie może to być za duży minus, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz