sobota, 6 stycznia 2018

Mumia żyje

Mumia (The Mummy)
USA 1932
reż. Karl Freund
gatunek: horror, romans
zdjęcia: Charles J. Stumar
muzyka: James Dietrich


Myślę, że wszyscy kojarzą serię Mumia. W latach 1999 i 2001 powstały dwa całkiem fajne filmy łączące kino przygodowe z horrorem z Brendanem Fraserem i Rachel Weisz w rolach głównych. Po latach bardzo miło wspominam te filmy (choć oglądając je dzisiaj zapewne okazałoby się, że aż tak mi się nie podoba). Niedawno zaś powstał reboot tej serii z Tomem Cruisem w głównej roli. Ja jednak będąc filmowym hipsterem nie zdecydowałem się na seans słabo ocenianego filmu z hollywoodzkim aktorem, tylko wróciłem do korzeni i obejrzałem inny film opowiadający tę samą historię. 


Rok 1921. Brytyjscy archeologowie kierowani przez sir Josepha Whemple'a (Arthur Byron) odkrywają mumię kapłana Imhotepa (Boris Karloff). Jeden z archeologów odczytuje teksty zwoju znalezionego przy sarkofagu co powoduje, że mumia ożywa. Po latach Whemple przybywa ponownie do Egiptu z synem Frankiem (David Manners), który na miejscu zakochuje się w przebywającej tam Helen Grosveno (Zita Johann). Poznają oni też tajemniczego Egipcjanina Ardatha Beya.


W kinowo zamierzchłych latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku Universal Pictures miało swój oddział nazywany Universal Monsters, który zajmował się produkcją filmów grozy. Generalnie franczyza ta działała aż do lat 60. ubiegłego wieku, jednak chyba to co najciekawsze dla kinomanów powstało w latach trzydziestych. Oprócz opisywanego tu filmu nakręcono wówczas między innymi Draculę czy Frankensteina). Na owe czasy były to naprawdę spore przedsięwzięcia filmowe, które pozostały w pamięci widzów aż do dzisiaj (dla zainteresowanych tematem polecam link do strony na wikipedii, gdzie znajdziecie między innymi listę wszystkich filmów nakręconych przez tę wytwórnię, wystarczy kliknąć TUTAJ).
Oczywiście ciężko jest opisać wrażenia płynące z seansu tego filmu po osiemdziesięciu pięciu latach od jego nakręcenia. W sumie nie wolno nawet porównywać tego, co się widzi na ekranie śledząc przygody ikony ówczesnych Monster movies czyli Borisa Karlffa do tego, co oglądamy współcześnie. Inne kino, inne czasy, inni ludzie. Jednak jako miłośnik kina uważam, że po prostu warto oglądać klasykę, taką jak ta, by przekonać się o tym, jak wyglądało kino w początkowej erze nieniemej. Jest to nie tylko podróż kinowa, ale i socjologiczno-antropologiczno-hisstoryczna. Historia jest dość naiwna, jednak sama gra Karloffa czy realizacja (biorąc pod uwagę wiek filmu) stoi na całkiem przyzwoitym poziomie. Myślę, że seans nie będzie dla nikogo czasem straconym. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz