środa, 22 listopada 2017

Wojna totalna

Dunkierka (Dunkirk)
Francja, Holandia, USA, Wielka Brytania 2017
reż. Christopher Nolan
zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
muzyka: Hans Zimmer

Francuska niewielka miejscowość Dunkierka stała się miejscem jednej z ciekawszych epizodów II Wojny Światowej (o ile makabryczne wydarzenia wojenne można w ogóle nazywać ciekawymi). To właśnie z tego miejsca ewakuowano do Wielkiej Brytanii dużą liczbę wojsk brytyjskich (i francuskich) z przegrywającej z hitlerowską agresją Francji.


Wiosną 1940 na plaży w Dunkierce tysiące sojuszniczych wojsk brytyjsko - francuskich znajduje się w beznadziejnej sytuacji. Otoczeni przez hitlerowską armię, która zamknęła ich na małym terytorium lądu nad morzem i nękani przez Luftwaffe czekają na ratunek ze strony wyspiarskich aliantów...


Christopher Nolan stworzył blockbuster. Jednak jest to blockbuster niezwykły. Wizjonerski reżyser poszedł pod prąd gatunku tych wakacyjnych produkcji i stworzył dzieło nieoczywiste, wizualnie zachwycające, choć pod wieloma względami trudne w odbiorze. Nolan wraz ze współpracownikami zabierają widzów na wojnę totalną toczoną zarówno na lądzie, jak również na wodzie i w powietrzu. W 100 minut trwania całości (idealny metraż biorąc pod uwagę konstrukcję filmu) otrzymujemy obraz walk na różnych płaszczyznach, co daje nam ogląd na sytuację, w jakiej znaleźli się uczestnicy tych zdarzeń. Napięcie dodatkowo potęguje wspaniała muzyka Zimmera oraz niemal ciągłe tykanie zegarów, które odmierza czas, który równie skwapliwie zliczają oczekujący na ratunek, jak i widzowie. Bohaterowie filmu w większości są anonimowi, a oglądający dowiadują się o nich niewiele. Prym wiodą tutaj lotnik portretowany przez Toma Hardy'ego, żołnierz grany przez Cilliana Murphy'ego oraz prowadzący jedną z łodzi ratunkowych Mark Rylance. Nolan dobrze oddaje niepewność i strach ludzi, którzy zarówno czekają na ratunek, jak i tych, którzy są odpowiedzialni za jego niesienie. Niemal do zera zaś ogranicza obecność wojsk nieprzyjaciela. Armia niemiecka co prawda istnieje, gdyż oprócz tego, że często się o niej mówi, to co jakiś czas jesteśmy świadkami jej działalności (naloty, ostrzały etc). Zrezygnowano tutaj jednak z fizycznej obecności Niemców, co jest kontrowersyjnym, choć ciekawym pomysłem. Reasumując film, choć bez zarysowanych bohaterów jest wart zobaczenia, gdyż pokazanej w taki sposób II Wojny Światowej chyba jeszcze na ekranie nie było. 




poniedziałek, 20 listopada 2017

Koniec Króla Słońce

Śmierć Ludwika XIV (La mort de Louis XIV)
Francja, Hiszpania, Portugalia 2016
reż. Albert Serra
gatunek: biograficzny, dramat
zdjęcia: Jonathan Ricquebourg
muzyka: Marc Verdaguer

Postać Ludwika XIV jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych dzisiaj osób zasiadających na francuski tronie. Oprócz może znanego z m.in. wojen krzyżowych Filipa Pięknego oraz ostatniego króla Francji, ściętego po rewolucji imiennika bohatera opisywanego filmu i może także nieudolnego króla Polski Henryka Walezego. Ludwika XIV historia zapamiętała jako silnego i pełnego życia władcę absolutnego. Film portugalskiego reżysera jednak pokazuje tego człowieka w całkiem innym świetle. 


Wiekowy król Francji Ludwik XIV (Jean-Pierre Léaud) zaniemaga na zdrowiu. Przetransportowany przez służbę do swej komnaty zalega w łóżku, nad którym o zdrowiu króla i ewentualnych sposobach jego ratowania rozmyślają przeróżni eksperci. 


Nie jest to film dla wszystkich. W sumie raczej zainteresuje tylko nielicznych. Całość akcji (ponad sto minut) rozgrywa się w pokoju sypialnym króla, gdzie obserwujemy jego łoże śmierci i debaty nad tym łożem toczone. Normalnie rozumianej akcji filmowej w tym filmie praktycznie nie ma, są za to długie kadry, w których oglądamy samotność króla i jego pogłębiające się cierpienie oraz przysłuchujemy się rozmowom lekarzy, doradców i szarlatanów, którzy przybywają ocenić stan zdrowia monarchy. To jak Serra ukazuje półboskiego wręcz króla trzeba uznać za plus całości. Tutaj Ludwik jest przedstawiony bardzo po ludzku, widzimy w jego odmawiającym posłuszeństwa ciele zwykłego człowieka, a nie bezwzględnego władcę, jaki jawi się w podręcznikach do historii. I ten bezwiednie leżący w łożu Ludwik nie jest tu już najbardziej wpływowym człowiekiem swych czasów, a słabym śmiertelnikiem, który nieubłaganie zbliża się do wydania ostatniego tchnienia. Śmierć jest bardzo demokratyczna, i jednakowo upomina się o bogatych i biednych więc normalne ukazanie cierpień starego króla jest tutaj jak najbardziej na miejscu. 
Mimo wolnego tempa i bardzo skromnego umiejscowienia należą się brawa za kostiumy, grę aktorską i dobrą pracę kamery (naprawdę ciężko jest nakręcić film toczący się niemal w całości w jednym pomieszczeniu, tutaj się to udało na tyle, na ile mogło się udać). Także historia ostatnich dni króla, a właściwie uniwersalna historia umierania jest warta obejrzenia - nie jest to rzecz z gatunku tych przyjemnych, jednak nieuchronnych, a Serra dobrze przedstawia ostatni etap życia na przykładzie postaci historycznej. Dla ludzi szukających w kinie czegoś innego niż rozrywki - jak najbardziej. Do refleksji.





czwartek, 16 listopada 2017

Woody na poważnie

Sen Kasanrdy (Cassandra's Dream)
USA, Francja, Wielka Brytania 2007
reż. Woody Allen
gatunek: dramat, thriller
zdjęcia: Vilmos Zsigmond
muzyka: Philip Glass

W ostatniej dekadzie Woody Allen i jego produkcje jednoznacznie kojarzą się z masowo wytwarzanymi w corocznym planie komediami, które przeważnie przyjmowałem ze średnim entuzjazmem. Ot taka rzemieślnicza robota, gdzie wszystko formalnie jest tak, jak być powinno, jednak brak tym filmom polotu, serca włożonego w ich powstanie. Jednym z ostatnich filmów reżysera, który opierał się podobnym cyklicznym formułom jest opisywany właśnie film, któremy raczej daleko od luźnej i lekkiej komedii. 


Śledzimy tu losy dwóch mieszkających we współczesnym w stosunku do powstania filmu Londynu braci. Chorobliwie ambitny Ian (Ewan McGregor) i jego brat, hazardzista Terry (Colin Farrell) wplątują się w kłopoty z powodu kolejnych długów tego drugiego. Cała nadzieja w mieszkającym poza krajem bogatym wujku Howardzie (Tom Wilkinson), który przybywając do Anglii zgadza się pomóc Terry'emu. Jednak pod pewnym warunkiem...


Na tyle przyzwyczaiłem się do stałego w ostatniej dekadzie repertuaru filmów oferowanych przez Woody'ego Allena. Na tyle bardzo, że przy projekcji opisywanej produkcji miałem mały paradoks poznawczy; niby wiedziałem kto za tym stoi, jednak nie umiałem sobie zwizualizować reżysera stojącego za tym dziełem. Przynajmniej do czasu - są jednak tutaj etatowe zagrywki choćby w stylu prowadzonych dialogów, które powodują, że rzeczywiście po czasie można przypisać film do Allena. Allena, którego jednak niespecjalnie lubię i nie uważam jego filmów (w większości) za szczególnie dobre. Także to dramatyczne-thrillerowe podejście do filmu nowojorczyka nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Chociaż sama intryga w pewnym momencie jest naprawdę ciekawa i zaczyna się kleić to całość uważam za niedokończoną i jednak w wielu miejscach mało angażującą. Niestety wadą też jest ślemazarne tempo ogółu, film wlecze się niczym najgorsze rosyjskie kino drogi i z wielu rozmów i scen nic nie wynika (a co gorsze, nie budują one też klimatu). Także zatrudnienie kilku sporych nazwisk do filmu, który raczej dysponował niezbyt dużym budżetem jest przestrzelone. Farrell ani McGregor nie robią tego filmu, a na pewno mocno zalegają na liście płac. O wiele chętniej widziałbym młodych i zdolnych aktorów, którzy mogliby się mocno pokazać w filmie rutynowanego reżysera i z pewnością bardziej angażowaliby się w swojej robocie. A tak niestety jest niemrawo, nudno i sztywno. A sztywne kino to jednak nie materiał na dobry dreszczowiec. To już jednak wolę te coroczne komedie Allena.




środa, 15 listopada 2017

Zagraj to jeszcze raz, Clint

Za kilka dolarów więcej (Per qualche dollaro in più)
Włochy, Hiszpania, RFN 1965
gatunek: western
reżyseria: Sergio Leone
zdjęcia: Massimo Dallamano
muzyka: Ennio Morricone

Lubię westerny. Lubię filmy zrobione przez Sergia Leone. Lubię grę aktorską Clinta Eastwooda. A jeszcze bardziej lubię muzykę filmową skomponowaną przez Ennia Morricone. W opisywanym przeze mnie filmie występują wszystkie wymienione przeze mnie wyżej punkty. I na tym mógłbym w sumie skończyć pisać o tym filmie i po prostu polecić go tym, którzy jakimś dziwnym trafem jeszcze go nie widzieli. No ale jednak kilka zdań wypada napisać.


Do miasteczka na Dzikim Zachodzie przybywa bezimienny rewolwerowiec (Clint Eastwood). Jako łowca nagród poluje on na bandytę o przezwisku Indio (Gian Maria Volontè). Traf chce, że łotra chce złapać także inny łowca, pułkownik Mortimer (Lee Van Cleef). Po pewnym czasie obaj panowie zwierają szyki, by wspólnie dopaść przestępcę...



Jak w większości filmów z gatunku westernów sama fabuła nie jest specjalnie odkrywcza i lotna, a raczej pretekstowo i dość prosto służy do tego, by popychać akcję do przodu. W tym wypadku nie jest to jednak duży minus, gdyż cała siła filmu (jak i większości obrazów Leone i westernów jako takich w ogóle) tkwi w specyficznym klimacie, który niejako sprawia, że nie oglądamy po przygód bohaterów z poziomu umiejscowionego przed telewizorem fotela, a po prostu przenosimy się w miejsca, gdzie toczy się akcja. Czy to do spelunowatego saloonu, czy też na będącą niemą świadkininą strzelaniny pustynię - po prostu tam jesteśmy. Leone tak jak mało kto potrafił przenieść widza w wykreowany w swej wyobraźni świat kowbojów, przestępców i łowców nagród i za to wieczna mu chwała. Dodać do tego naprawdę dobre kreacje aktorskie Eastwooda (który po raz kolejny u reżysera gra tą samą postać, zresztą nie po raz ostatni, a i po zakończeniu przygody z Leone przyjdzie mu wcielić się w podobne persony), a zwłaszcza Van Cleefa, idealną pracę kamery i świetne zdjęcia (tu niemal każdy kadr można powiesić sobie na ścianie jako obrazek) oraz klimatyczną muzykę genialnego jak zawsze Morricone i mamy naprawdę western niemal idealny. Za dość schematyczną fabułę i niezbyt wyszukane dialogi trzeba niestety obniżyć ocenę całości, jednak dla miłośników gatunku jak najbardziej pozycja obowiązkowa. I nie tylko dla nich. 




Księżniczka z DC

Wonder Woman
USA (oraz szereg innych państw) 2017
reż. Patty Jenkins
gatunek: akcji, sci-fi
zdjęcia: Matthew Jensen
muzyka: Rupert Gregson-Williams

Na dniach czeka nas premiera Ligi Sprawiedliwości (na którą już sobie bez trudu zamówiłem bilet, co świadczy o tym, że specjalnie mało kto na nią u nas czeka), zaś opisywany właśnie film dobrze przed miesiącem miał w Polsce swoją premierę DVD (i pewnie blu ray). Ja widziałem go w jego premierowym tygodniu, jednak jak widać zaległości blogowe są tak duże, że dopiero teraz poświęcę mu kilka zdań.


Diana (Gal Gadot) jest księżniczką. I to nie byle jaką, bo księżniczką Amazonek. Wraz ze swoimi rodaczkami zamieszkuje oddaloną od ludzkości wyspę i tak jak inne Amazonki spędza czas na doskonaleniu się w walce pod okiem matki (Connie Nielsen) i miejscowej generałki (Robin Wright). Tymczasem na wyspę dociera osoba z innej bajki - żołnierz z czasów pierwszej wojny światowej (Chris Pine). Za nim przybywa agresywnie nastawiona niemiecka armia...


Już po tym kilkuzdaniowym tekstowym wprowadzeniu w akcję widać, że fabuła filmu jest bardzo pretekstowa i nie odstaje ambicją od większości filmów superbohaterskich. Ogólnie budowanie nowego kinowego uniwersum DC Comics tworzy się w wielkich bólach i dla wielu przebrnięcie przez kolejne filmy z Supermanem, Batmanem, Jokerem czy Dianą to niejako droga przez mękę. Sam ciągle daję im kolejne drugie szanse mimo tego, że są to dla mnie filmy ciężkie do strawienia (jednak o wiele bardziej lubię to uniwersum od tego, co oferuje koncern Marvela). Niestety Wonder Woman nie oferuje nic lepszego od poprzednich filmów serii. Historia jest zwyczajnie nieabsorbująca, najlepsze żarty klasycznie użyte już w zwiastunie, a sama Gal Gadot mimo, że bezsprzecznie urocza, to jednak aktorsko bardzo jednowymiarowa. Samo przedstawienie jej postaci, heroski Diany bez zbędnego epatowania seksualnością dla jednych może być atutem, dla innych zaś wadą. W obecnych realiach poprawnie jest nie skupiać się na fizyczności bohaterki, jednak pamiętać należy, że ta fizyczność to jednak główna siła popularności komiksowego pierwowzoru. Oczywiście sam fakt, że zrobiono film dla dzieci (jak większość mainstreamowego kina z USA obecnie) dyskwalifikuje jakieś bardziej dojrzałe podejście do seksownej dziewczyny, która po raz pierwszy spotyka przedstawicieli płci przeciwnej. 
Dużym minusem są dla mnie też efekty specjalne, które zostały zrobione dość kiepsko. Nie jest to oczywiście pamiętny poziom smoka z filmowego Wiedźmina, jednak na obecne standardy te bajery (które są siłą każdego dobrego filmu superbohaterskiego) użyte w filmie odstają. 
Mimo tego, że zawiodłem się na filmie Jenkins z chęcią, jak już zresztą zaznaczyłem na wstępie udam się na najnowszy film dziejący się w uniwersum DC. Nie liczę na nic wielkiego, ale może najwyżej mile się rozczaruje.