niedziela, 19 marca 2017

Wałkowanie Hollywood

Kong: Wyspa Czaszki (Kong: Skull Island)
USA, Wietnam 2017
reż. Jordan Vogt-Roberts
gatunek: przygodowy, fantasy
zdjęcia: Larry Fong
muzyka: Henry Jackman

I oto, chociaż jeszcze marzec i nawet nie dotarła do naszego kraju kalendarzowa (ani pogodowa) wiosna kino uraczyło nas pierwszym filmem z gatunku letnich blockbusterów. Hollywood mackami studia Warner Bros postanowiło ożywić ponownie historię King Konga, który po raz pierwszy na ekranach zawitał w 1933, by później wielokrotnie jeszcze zaznaczać swoją obecność w kolejnych filmach. Jak widać, wciąż jednak jeszcze nie przerośnięty potwór może być okazją do wyciśnięcia z widzów kolejnych milionów dolarów.


Lata 70. ubiegłego wieku. Kończy się wojna wietnamska,a gdzieś w Azji Południowo-Wschodniej radary odkrywają ostatnie niezbadane przez ludzkość terytorium na Ziemi - Wyspę Czaszki. Bill Randa (John Goodman) uzyskuje możliwość wybrania się na wyspę, by ją zbadać. Towarzyszyć mu będą m. in. wojskowy Preston Packard (Samuel L. Jackson), traper James Conrad (Tom Hiddleston) i fotografka Mason Weaver (Brie Larson). Niespodziewanie na wyspie zostają przez goryla o wielkich rozmiarach. Wkrótce trafiają też na uwięzionego na wyspie od II Wojny Światowej Hanka Marlowa (John C. Reilly)...


Przed seansem tego typu produkcji z grubsza zawsze wiadomo, czego się spodziewać podczas oglądania. I tym razem obraz Vogta-Robertsa nie zaskakuje niczym i jest po prostu tym, czym ma być. Jest to kolejny przykład tego, że Hollywood dawno zjadło własny ogon - kolejny raz tamtejsi decydenci podążają drogą typu zjeść -> przetrawić -> wydalić -> zjeść ponownie. Szkoda, że w walce o widza rezygnuje się z tworzenia nowych historii, opowiadanych inaczej, kształtujących nowe trendy,a  wszystko opiera się na niemal świętej trójcy - PG13, green screen, znani i lubiani (super)bohaterowie. Niedzielni i niewymagający widzowie uderzą do sal kinowych, jednak wszystko to cofa kinematografię, zamiast ją rozwijać. 
O samym filmie ciężko napisać jakieś odkrywcze rzeczy - praktycznie wszystko to już widzieliśmy, teraz tylko dostajemy klimat lat 70., trochę zaczerpnięcia z Czasu apokalipsy, złożenie soundtracku z ówczesnej muzyki (fajnej, zapewne wydanie kompilacji na CD doda kolejny strumień dolarów dla twórców) i przeniesienie całości w 3D (które jest jakościowo nierówne, są skoki od naprawdę dobrze wyglądających scen do sztucznych i nieciekawych wizualnie). Mamy galerię postaci, które są jak na blockbuster przystało zarówno śmieszne, jak i bohaterskie, w zależności od swej roli. Show wszystkim znanym nazwiskom skradł tutaj wcielający się w rolę Marlowa Reilly - każda jego scena to mocny punkt filmu. Sam King Kong nie pojawia się zbyt często na ekranie, a gdy już jest prezentuje się nieźle. Dowiadujemy się też, że jego postać wciąż jeszcze rośnie. A na horyzoncie czeka już film Kong vs Godzilla. Nie mogę się już doczekać...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz