Włochy, Hiszpania 1966
reż. Sergio Corbucci
gatunek: western
Pewnie większość z czytelników (czyli licząc mnie będą to jakieś 3 osoby) oglądała poprzedni film Quentina Tarantino zatytułowany Django. Jednak nie wszyscy może wiedzą, że postać ta pojawiła się już wcześniej na ekranie pół wieku temu, a stworzył ją ten drugi zaraz po wybitnym Sergiu Leone czyli Corbucci, również Sergio. Film ten widocznie tak wpłynął na amerykańskiego reżysera, że postanowił przenieść pewne rzeczy do swojej produkcji. A jakie wrażenie zrobił na mnie klasyczny Django? O tym poniżej.
Django (Franco Nero) wraz z wyswobodzoną przez siebie z rąk bandytów dziewczyną Marią (Loredana Nusciak) przybywa do miasteczka. Dowiaduje się tam, że w okolicy walczą o wpływy między sobą Meksykanie pod wodzą Huga (José Bódalo) i renegaci majora Jacksona (Eduardo Fajardo). Django postanawia wmieszać się w ten konflikt.
Pierwsza scena robi wrażenie i pozwala wierzyć, że cały film będzie świetnie ociekał specyficznym klimatem antywesternu. Widzimy w nim kroczącego przez zabłoconą drogę bohatera, mozolnie ciągnącego za sobą wcale nie pustą trumnę. Przez kilka minut, gdy oglądamy wędrówkę Djanga przygrywa nam na ekranie świetna piosenka Argentyńczyka Luisa Bacalova Django, która została też wykorzystana jako główny motyw również w filmie Tarantino. Pierwsza scena filmu jest świetna. I niestety to tyle, jeśli chodzi o pozytywy całego filmu. Gdy bohater się odezwie lub wprawi w ruch swój rewolwer czar pryska i widzimy tylko dialogi wymyślone przez kogoś na poziomie IV klasy podstawowej i niezbyt finezyjne oraz absurdalnie głupie wyczyny strzeleckie tytułowego bohatera, który niczym Rambo lub inny Batman potrafi wykosić sam każdą grupę uzbrojonych rywali, nie zależnie czy jest ich 5 czy ponad 40. Także postaci w filmie nie są zbyt przekonujące. Czy to będący kopią Clinta Eastwooda z filmów Leone Django, czy Hugo Rodriguez czy kierujący czymś na wzór anty - meksykańskiego Ku Klux Klanu Jackson - nikt tutaj nie przyciąga widza. Dialogi są drętwe, sztywne i zazwyczaj pozbawione finezji. Całość na głowę pod tym względem bije zaś Nusciak jako Maria. Owszem, była to kobieta bardzo ładna i ogląda się ją dobrze, jednak niestety gdy się odzywa to człowiek chce się popłakać z żalu, że ktoś tak paralityczny jest tu główną femme fatale, która do tego po kilku minutach zakochuje się bez wzajemności w głównym bohaterze.
Corbucci zwykł powtarzać, że Ford miał Johna Wayne'a, Leone Clinta Eastwooda, a on ma Franco Nero. Szkoda tylko, że Nero w tym filmie jest Eastwoodem, tyle że bez charakterystycznego dla Dolarowej trylogii ponczo. Duże, naprawdę duże rozczarowanie.
bardzo dobry film podobał się
OdpowiedzUsuń