USA 1991
reż. Oliver Stone
gatunek: biograficzny, muzyczny
zdjęcia: Robert Richardson
muzyka: The Doors
W 20 lat po przedwczesnej śmierci lidera grupy The Doors Jima Morrisona Oliver Stone postanowił przenieść na ekran historię tej znaczącej grupy.
Widzowie mają okazję zobaczyć jak funkcjonował zespół od czasu założenia, aż do samego końca.
Główną rolę otrzymał Val Kilmer, który wywiązał się z zadania znakomicie. Pod względem wyglądu jest bardzo podobny do Morrisona, dzięki czemu widz nie czuje, że śledzi grę aktorską, tylko ma wrażenie, że uczestniczy w życiu prawdziwego Jima. A w biografiach osób, które żyły w XX wieku musi następować podobizna wizerunku aktora z odtwarzaną przez niego postacią. To już nie jest Juliusz Cezar, Jezus czy Władysław Jagiełło, gdzie producenci mają swobodę pewnej swej interpretacji postaci, tylko mamy do czynienia z osobą, która żyła jeszcze niedawno i jest licznie udokumentowana za pomocą zdjęć i wideo.
Oprócz samego wyglądu należy pochwalić Kilmera za wręcz tytaniczną pracę, jakiej dokonał ucząc się śpiewać tak, jak Morrison. W wielu biografiach dodaje się prawdziwy głos bohatera, o którym opowiada film, tutaj jednak nikt nie poszedł na łatwiznę, a efekt jest taki, że trudno odróżnić Vala od Jima. Wielkie brawa.
Ciężko mi określić, czy wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w filmie były na 100% przeniesione z realnego życia Morrisona, gdyż nie jestem na tyle zaznajomiony w jego historii. Ale na pewno liczne skandale na koncertach, czy podczas nagrań są przedstawione realnie.
Nie ma tu miejsce na apoteozę Morrisona, nikt specjalnie go tu nie gloryfikuje. Często przedstawiony jest jako osoba skrajnie odpychająca, ktoś, z kim fajnie może zabalować jeden wieczór, ale notorycznie spotykać się z nim już nie sposób.
Stone w swym filmie pokazuje rytm życia gwiazdy rocka w okresie znaczącej aktywności dzieci kwiatów. Oprócz muzyki ma tu miejsce nieustanne odurzanie się narkotykami, seks z kim popadnie i stałe alkoholizowanie się. Pokolenie lat 60. miało szczęście, że jeszcze nie znano wtedy AIDS.
I choć znamy zakończenie tej produkcji to i tak mile się ogląda te wszystkie wybryki Morissona, gdzie czasem będzie chciał wyskoczyć przez okno, innym razem rozwali telewizor lub będzie gonił się po pokoju z nożami.
Film ten pokazuje też dlaczego tak wiele znanych osób z tak zwanego 'pokolenia 27' opuścił nasz świat w tym wieku. Przypadek Morrisona ale i Hendrixa czy Joplin pokazuje, że to się nie mogło udać. Nie da się tak po prostu żyć przez lata. Morderczy tryb życia w końcu każdego zaprowadzi do nieuniknionego końca...
Ogólnie jednak dziwię się czemu film ten nosi tytuł The Doors a nie Jim Morrison. Inni członkowie zespołu są potraktowani po macoszemu i w zasadzie pełnią tylko rolę wypełniacza. Tylko mający polskie korzenie Ray Manzarek czasem stara się wybić z tej nijakości. Rozumiem, że jakieś 80/90% siły tego zespołu to charyzma lidera, ale jednak tytuł do czegoś zobowiązuje. A tutaj mamy sytuację, że gdy pierwszy raz widzimy wszystkich członków zespołu, to każdy się już dobrze zna i w piętnaście sekund wymyślają jeden ze swych hitów - Light my fire.
Mimo wszystko warto zobaczyć film Stone'a dla sporej dawki dobrej muzyki oraz dla zapoznania się z destrukcyjną karierą Morrisona. Jeśli ktoś jest fanem The Doors, rocka czy lat 60. ubiegłego wieku, a jeszcze nie widział tego filmu to powinien to jak najszybciej zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz